Gesäuse
Pomysł na wyjazd do Gesäuse zrodził się w zimie. Siedząc w domu ze złamaną nogą, znudzony przeglądałem stare numery Gór. W jednym z nich natrafiłem na artykuł Magdy Drozd i Adama Rysia opisujący ten rejon. Duże ściany, długie i skomplikowane podejścia, północne wystawy i przede wszystkim mała popularność i dzikość – trzeba przyznać – brzmiało fantastycznie. Przeglądając angielskie tłumaczenie przewodnika Xeis Auslese moją uwagę zwróciła droga Anima Mundi na północnej ścianie Dachl – 400m ciągowego płytowego wspinania o dziewiątkowych trudnościach – cel idealny. Opowiadając o tym na którejś z imprez klubowych wzbudziłem zainteresowanie Karoliny, której pomysł na zrobienie takiej drogi bardzo się spodobał. Lepiej chyba trafić nie mogłem! W kwietniu dostałem zaproszenie na FB na prezentacje w KW Kraków o wspinaniu w Ameryce Południowej, którą mieli prowadzić własnie Magda i Adam – autorzy wspomnianego artykułu o Gesause. Mimo że następnego dnia z rana ruszałem na majówkę do Chamonix, postanowiłem znalezć chwilę czasu. Udało się zdobyć sporo cennych informacji i pożyczyć przewodnik. Wszystko zapowiadało się doskonale, aż pewnego dnia pod koniec maja dostaliśmy informacje o dużym obrywie na Dachlu, w wyniku którego wspinanie po Anima Mundi stało się niemożliwe. Mimo to zdecydowaliśmy się pojechać i wspinać po innych drogach, przecież ścian tam pod dostatkiem 🙂 Dodatkowo traktowałem to jako fajny trening zarówno dla siebie jak i Karoliny, pod kątem dalszych planów na to lato.
Gdy pierwszego dnia pod wieczór dotarliśmy na miejsce, muszę przyznać że mur północnych ścian masywu Hochtor wyglądał naprawdę imponująco. Następnego dnia wybraliśmy się na krótką i w pełni ubezpieczoną drogę Verticale na północnej ścianie Zinodl. Myślę, że byłaby to całkiem fajna i przyjemna droga, gdyby nie to, że wiodła największym ściekiem na ścianie. Zapewne pomimo sporej ilości mokrej skały drogę udałoby się ukończyć, ale ostatecznie musieliśmy się wycofać z powodu nadchodzącej burzy. Mimo to udało się coś poruszać i rozwspinać w tutejszej skale.
Następny dzień był typowym dniem po przejściu frontu. Chłodne powietrze, wiatr i lekka mżawka od rana. Postanowiliśmy powspinać się po jakiejś blisko położonej ścianie, która w miarę szybko wyschnie. Idealna do tego celu wydawała się zachodnia ściana Kalbling. Z racji tego, że z godziny na godzinę pogoda miała się poprawiać, a dojście pod ścianę od schroniska zajmuje godzinę, z parkingu wystartowaliśmy około 12. Wybraliśmy dodatkową godzinę podejścia, zamiast wydawać 7 euro na wjazd samochodem. Niedługo pózniej gratulowaliśmy sobie sprytu, pomykając stopem serpentynami do schroniska 🙂 Wybór padł na najtrudniejszą tamtejszą drogę – Blue Night o trudnościach 9-. Temperatura była dość niska i wiał chłodny wiatr, ale wspinało się bardzo dobrze. Poza tym lita skała i dobra asekuracja, a na sam koniec w nagrodę wyszło słońce 🙂 Sprawne wspinanie i zjazdy, oraz flash na kluczowym wyciągu sprawiają że już o 19 jesteśmy pod ścianą. Na zejściu do samochodu zemścił się na nas wyjazd do góry stopem, bo schodząc ścieżką na skróty nie doszliśmy do właściwej drogi, lecz do nowo wybudowanej, której nie było na naszej mapie. Gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, to zamiast wrócić wybraliśmy (a właściwie to ja wybrałem 🙂 ) wariant wprost przez krzaki, co dało dodatkową godzinę błądzenia w krzonie, szczęśliwie zakończoną przed zmrokiem w samochodzie 🙂
Następny dzień miał być jedynym dniem pewnej pogody, zanim znów zrobi się burzowo. Postanowiliśmy to wykorzystać i mimo, że był to trzeci dzień wspinania z rzędu, zdecydowaliśmy się pójść na długą drogę. Wybór padł na Große Pleite o trudnościach 8 na północnej ścianie Dachl. Parę minut po 6 wystartowaliśmy z parkingu. Byliśmy zaniepokojeni ostrzeżeniami na podejściu że szlak którym mamy wracać – „Petternpfad” – jest nieczynny z powodu obrywu sprzed miesiąca i nie zaleca się wspinania na Dachlu. Postanowiliśmy zatem wstąpić do schroniska, by zapytać o naszą drogę i możliwość zejścia. Z rozmowy z gospodarzem wynikało że można śmiało napierać. Około godziny 9 docieramy pod ścianę, a właściwie to „przedścianie”. I tu zaczynają się problemy, bo nie jest wcale takie oczywiste, w którym miejscu mamy rozpocząć nasze wspinaczkowe podejście. W wielu miejscach skała jest mokra, krucha i zarośnięta. Chodzimy pod ścianą w jedną i w drugą stronę, aż w końcu udaje się dostrzec stalowe poręczówki kilkadziesiąt metrów nad głową. Pokonujemy skalny teren i po mokrych poręczówkach z lejącą się za kołnierz wodą napieramy do góry. Start drogi wydaje się już blisko, ale idziemy i idziemy, a co chwilę do pokonania jakaś ścianka, kominek lub zaciątko. Trzeba być ostrożnym bo skała jest krucha, a ewentualne odpadniecie może mieć ostateczne konsekwencje. Znużeni w końcu docieramy do miejsca, w którym startuje droga i gorąco liczymy na to, że wspinanie po niej warte będzie takiego podejścia. O 11:50 wbijam się w pierwszy wyciąg. Na początku skała jest krucha i wszystko się rusza, na szczęście co jakiś czas pojawiają się spity i widać, że wyżej będzie już tylko lepiej. Kolejny wyciąg to fajne siódemkowe zacięcie, jakość skały z każdym metrem robi się coraz lepsza, a metrów szybko przybywa. Wydaje się że wyżej będzie już tylko przyjemne zasuwanie w super litej skale. Przychodzi kolej na prowadzenie Karoliny. Zasuwając na drugiego nagle czuję że zaczynam się obsuwać razem ze skałą po której się wspinam, po nogach przelatuje mi blok wielkości szafy i z hukiem roztrzaskuje się w podejściowym żlebie. Okazuje się, że urwałem półkę stanowiskową ze stanowiska, które Karolina pominęła łącząc 2 wyciągi. Dodatkowo robiąc wahadło z zewnętrznej kieszeni plecaka wypada butelka z wodą, co oznacza, że na resztę drogi zostało nam po łyku z praktycznie pustej drugiej butelki. Ta przygoda w połączeniu z dużym obrywem sprzed miesiąca niezbyt dobrze wpływa na psychę. Staramy się zmobilizować i napieramy do góry.
Gdzie tylko można łączymy wyciągi w dłuższe, ale często jest to bardzo trudne, bo przebieg drogi jest nieco wyszukany i nie do końca logiczny. Plącze nam się lina, a chwilę pózniej łapię zapych i muszę się cofać. Już wiemy że o dobrym czasie możemy na tej drodze zapomnieć. Niektóre miejsca wskazują, że mogły tam być już obrywy podobne do tego, który przydarzył się nam. Na jednym z wyciągów za 6- Karolina nie jest w stanie ruszyć płytą do góry po spitach (jedyne chwyty to fakery na pół paliczka), w końcu obchodząc ją słabo asekurowalną ryską obok, a długie pętle w spitach mogą wskazywać że obecnie zespoły robią ten odcinek hakowo. Musimy się spieszyć bo robi się ciemno. Jedzenie i picie już dawno się skończyło, a przed nami jeszcze sporo wspinania. Udaje się przyspieszyć, mimo to noc zastaje nas jeszcze w ścianie. Ostatnie 3 wyciągi prowadzę z czołówką w kompletnych ciemnościach. Przełożyły się wieczorne sesje treningowe z czołówką na krakowskim Freneyu 🙂 O 23;30 wchodzimy na szczyt i decydujemy się tam biwakować, bo zejście z Dachlu nie należy do najprostszych orientacyjnie. Noc jest dość chłodna i wieje wiatr, dlatego zaczynamy schodzić jak tylko się rozjaśnia. Grań zejściowa jest naprawdę śliczna, a wschodzące właśnie słońce dodaje jej uroku. Do tego niesamowite formacje skalne, wymycia, depresje, coś niesamowitego! Nawet dobrze że schodzimy jak jest jasno 🙂 W końcu dochodzimy do przełęczy na którą dochodzi Petternpfad – dwójkowa droga wspinaczkowa dla bardziej zaawansowanych turystów. Schodzimy nią w dół do żlebu, gdzie po raz pierwszy od kilkunastu godzin możemy się czegoś napić. Żleb zejściowy to kompletny parch i do tego zniszczony przez obryw z końca maja. W końcu po 26 godzinach akcji docieramy do samochodu. Po podliczeniu wyszło nam 700m wspinania na 23 wyciągach. Do tego podejście jak pod Małego Młynarza i zejście jak z Mięgusza. Całkiem wymagająca wycieczka 🙂
Po trzech dniach wspinania z rzędu i dłuższej wyrypie dnia ostatniego czujemy się solidnie zmęczeni. Przed następną drogą musimy dobrze wyrestować. Kolejnym naszym celem jest Ursprung des Lichts na północnej ścianie Zinodl. Trudności 9, a łączna długość drogi to 470m. Trudna technicznie, ale względnie łatwo dostępna, a powrót odbywa się zjazdami. Dwa dni pózniej stoimy pod jej startem. Jesteśmy wypoczęci, a przed nami dzień pewnej pogody. Prowadzę pierwsze 4 wyciągi kruchego i mokrego rzęchu i wychodzimy na poziome półki przecinające ścianę. Tam robimy trawers i podchodzimy pod właściwe trudności drogi. Następne wyciągi wymagają już więcej wspinania i zakładania asekuracji. Dobra jakość skały i estetyczne ruchy przeplatają się momentami ze strachem, ale ogólnie można powiedzieć że jest bezpiecznie. No, może z wyjątkiem jednego wyciągu na który według autora drogi warto mieć cama 4 którego nie posiadaliśmy 🙂 Sprawnie podchodzimy pod dwa ostatnie wyciągi, które stanowią o głównej trudności drogi. Pierwszy z nich to ciągowe 9- . 50m przewieszonej płyty po dobrych chwytach, na których znajduje się 6 spitów. Pomimo zabrudzonych i mało widocznych chwytów Karolina robi go onsajtem i do tego trudniejszym wariantem bo nie zauważa stanowiska i musi wykonać trawers z obniżeniem. Do końca zostaje już tylko jeden wyciąg o trudnościach 9 i sześciu spitach na 50m. Kilkumetrowy runout w terenie 7+, siłowy bald w przewieszonym zacięciu przy spicie, a następnie 40m terenu za 8+ z mieszaną asekuracją i nieco psychiczną końcówką. Spadam w cruxie i chwilę zajmuje mi znalezienie optymalnych dla mnie patentów. Przechodzę z blokami wyciąg do końca i zostawiam asekurację dla Karoliny. Nie jestem pewien czy pokonam go w drugiej próbie. Czuć już zmęczenie po 400 metrach wspinania. Kolej na próbę Karoliny. Podchodzi pod kluczowe miejsce, pięknie walczy i po chwili trzyma już dobrych chwytów w rysie powyżej cruxa. Krzyczę jej wszystko co zapamiętałem z tego wyciągu i dopinguję. Rysa na dłonie, kilka zgięć w przewieszeniu, znowu rysa, a potem płyta po małych chwytach zakończona siłową końcówką i dużym runoutem. Naprawdę wspinaczkowy i wymagający wyciąg! Po chwili słyszę komendę „mam auto”. Udało się! Zjazdami wracamy na półki, z których powrót nie jest już tak prosty. Trzeba wykonać zjazd przed wodospad, trawers, kolejny zjazd, trawers z podejściem i jeszcze jeden zjazd. O godzinie 22 jesteśmy na szlaku, godzinę pózniej przy samochodzie. Dzień z pewnością można zaliczyć do udanych 🙂
Prognozy na następne dni zapowiadały codzienne burze, więc tą drogą postanowiliśmy zakończyć wspinanie w rejonie i przejechać w skały.
Tak upłynął nam tydzień w Gesause, na brak wrażeń nie mogliśmy narzekać. Jest to bardzo ładne miejsce i warte odwiedzenia. Północne ściany wraz z długimi podejściami i skomplikowanymi zejściami budzą grozę, a jednocześnie przyciągają wzrok i kuszą swoim pięknem. Pomimo niewielkiej wysokości tutejszych szczytów, sporo jest długich dróg, a doliczając wspinaczkowe podejście pod ściany można uzyskać prawdziwą alpiniadę. Wspólnie z Karoliną tworzyliśmy zgrany i dobrze uzupełniający się zespół, co zapewniło nam wysoką skuteczność na wybranych drogach. Sporo się od siebie nauczyliśmy, a zdobyte doświadczenia i przewspinane metry dobrze wpłyną na dalsze wakacyjne plany. Duże ściany czekają!