Direttisima Salomonsknuten, Sakwowa droga w Norwegii
W południowo-zachodniej części Norwegii ciężko jest o „prawdziwy szczyt”. Nie brakuje tutaj skał. Jest ich aż zbyt wiele, ale ściany zwykle kończą się krzakami przez które daleko do czegoś co można nazwać szczytem, góry są raczej pofałdowanym płaskowyżem. Myśmy jednak chcieli zdobyć szczyt. Papierowy egzemplarz przewodnika „Turklatring I Rogaland” którym dysponuję zaczął być bardzo leciwy od poszukiwań prawdziwych szczytów.
>>Przewodnik można za darmo pobrać ze strony: http://brv.no/uteklatring/tradklatring/ Jeżeli spodziewacie się klarownych schematów to odpuśćcie sobie pobieranie tego pliku. Zrobienie jakiejkolwiek drogi na podstawie tej księgi jest równie ciężkie jak odczytanie hieroglifów. Wróćmy jednak do poszukiwań szczytu.<<
Znaleźliśmy cel. Nie było to łatwe, a zdolność podejmowania decyzji, Flaka, Wadima I moja, była porównywalna z tą którą można spotkać w najgorszych dziekanatach. Norweski klimat, Dziurlandia, cały tydzień pracy. Nasz wybór padł na Salomosknutten. Coś co wygląda jak trójkątny szczyt. Długość ściany to około 200 metrów z czego wspinania jest jakieś 120. Na schemacie jest trójkąt z trzema kreskami. Opis jednej z „kresek” o trudnościach 4+ i nazwie „Bad Choice” od razu odstrasza – desperacko krucho, drugiej – Nordryggen (6) – jest tak tragiczny, że nawet nas zachęcił (nie do końca zrozumieliśmy) – parch, zarośnięte i krucho, mała ciągłość, nie zalecane. Trzecia droga – Salomos eggen (eggen znaczy krawędź, nie mylić z jajem) zupełnie nie zwróciła naszej uwagi ze względu na pomijalną trudność 3/4.
Nadszedł piękny lipcowy weekend, wszyscy w trójkę mieliśmy wolne. Trzeba uderzyć na coś ciekawego. Wyzbieraliśmy się jakoś z Dziurlandii (litr wódki w lodówce pozostał nie ruszony). Północy filar Salomonsknutten. Brzmi dumnie. Pod ścianą dotarł do nas sens opisu drogi. Czysty parch dla koneserów cierpień i męczarni w krzakach i upale. Druga co do trudności droga (kruche 4+) po pierwsze nie zachęca a po drugie nie wiadomo gdzie przebiega. Wg schematu powinna przechodzić przez pas litych przewieszek. Zapomnijmy o niej. Więc jak przystało na prawdziwych wspinaczy wybraliśmy wersję najłatwiejszą, ale również najładniejszą (dotychczas) na całej ścianie. Pokonując trójkowe trudności południowego filara podziwialiśmy formację znajdującą się w środku ściany. Początek – połoga płyta z niewielkim zacięciem (odrobinę zarośniętym trawą), potem okapik za którym zaczyna się przewieszone zacięcie, które wyprowadza praktycznie na sam wierzchołek. Nasze wspinaczkowe dusze poszybowały w swych marzeniach, a my spokojnie wspinaliśmy się z liną po terenie nie wymagającym zbyt wielkich umiejętności wspinaczkowych (za to można było delektować się widokami). Podczas zejścia znaleźliśmy prawdziwy norweski rarytas – moroszki. Wadim z Flakiem nie chcieli wierzyć, że nadaje się do jedzenia. Wkręciliśmy sobie całkiem skutecznie, że są halucynogenne i hmm… było wesoło.
Wrzesień. Ostatni miesiąc studenckich wakacji. Wspinacze nie-studenci zastanawiają się jak pogodzić pracę z pozamykaniem wszystkich swoich projektów wspinaczkowych przed zimą. Studenci – poprawiają egzaminy, ale nie przeszkadza im to zwykle we wspinaniu. Trzeba coś zrobić, żeby nie zakończyć lata z niczym. Dzięki zbiegowi bardzo wielu korzystnych okoliczności ponownie trafiliśmy z Wadimem pod Salomonsknuten. Piękna pogoda, kac można powiedzieć nieznaczny (tym razem zamrażarka została opróżniona), a towarzystwo doborowe. No i najważniejsze udało się pogodzić plany wielu osób o bardzo zróżnicowanych upodobaniach wspinaczkowych. Wadim włożył sporo pracy w to żeby każdemu dostał się odpowiedni zestaw sprzętu. Klucz do kości wykonany ze zwykłego klucza o rozmiarze 12 dopełnił ostatni komplet do wspinania. Brakuje nam tylko jednego kasku…
Pora nieco późna, ale ściana nie taka duża. Wadim ogarnia, ja trochę gorzej, ale sądzę że będę potrafił się wspinać. Tak. Dziś idziemy na naszą wypatrzoną dwa miesiące wcześniej direttisimę! Pokonujemy pierwsze trójkowe trawki bez asekuracji. Pierwsze stanowisko zakładamy już pod litą skałą jakieś 80 metrów nad ziemią. Droga wygląda pięknie. Wadim atakuje pierwszy, uważa, że lepiej będzie mnie wysłać na prawdopodobnie kluczowy wyciąg. Asekurujący ma zawsze najgorzej podczas wytyczania nowych dróg, czuję się jak żołnierz na pierwszej linii frontu. Słychać tylko świst kamieni i czuć zapach siarki. Na szczęście stanowisko jest stosunkowo bezpieczne. Wszystko leci jakieś dwa metry na prawo ode mnie. Po godzinie rzucania kamieni (i nie tylko) Wadim osiąga drugie stanowisko. Troszkę przeciągnął ten wyciąg – 65 metrów. Do teraz nie mogę sobie wyobrazić jak zrobił ostatni fragment ciągnąc 100 kilo trącej liny. Dodajmy, że są tam trudności szóstkowe (On sam skromnie stwierdził, że 5+, ale dla mnie to jest 6), asekuracja na ostatnich 8 metrach jest słaba. Słońce już za horyzontem, a przed nami jeszcze połowa drogi. Wbijam się trochę niechętnie w swoje przewieszone zacięcie. Szaleństwa z dnia poprzedniego dają się we znaki, odczuwam strach. Zaraz nad stanowiskiem muszę zrzucić dziesięciokilowy kamień. Udaje się to zrobić bez uszczerbku na zdrowiu Wadima, ale sądząc po jego minie nie jest zachwycony tym, że głaz przeleciał kilka centymetrów od jego głowy. Trudny start wynagrodzony jest kilkoma metrami pięknego wspinania, ale moja buła mówi dość. Piekący ból w przedramionach każe wziąć blok. Za pierwszym razem Wadim odmówił. Wykrzesałem z siebie ostatnie pokłady siły. Pokonuję kolejne metry, ale przy kopalni luźnych kamieni na koniec przewieszki zmuszam mojego partnera do zablokowania liny i z ulgą zawisam na najmniejszej z kości. Resztę wyciągu pokonuję bardziej hakowo niż klasycznie. Osadzam przelot, wpinam linę, zawisam. Zaczęło się robić ciemno. Wadim prusikuje do góry. W opuszek palca wbił mu się ostry kawałek skały i klasyczne wspinanie byłoby zbyt bolesne. Po drodze traci pastę do zębów (zapytajcie go w jaki sposób) i jebadełko (nie udało się ich znaleźć), a dwie kości pozostają w ścianie (jedna na zawsze). Dotarliśmy po ciemku do szczytu. Droga pozostała niedokończona. Kiedy zrobić przejście klasyczne? Parę dni później Wadim został wyeliminowany do końca sezonu ze świata wspinaczkowego niefortunnym wypadkiem, a nasz projekt spoczął teraz w moich rękach. Lato się zakończyło, ale sezon jeszcze trwa!
Październik. Miesiąc później zdesperowany brakiem towarzystwa do wspinania zajrzałem na lokalne forum wspinaczkowe. Szczęśliwym trafem akurat napisała tam francuzka, Sonja, że wybiera się na skały i jak tylko ktoś chce dołączyć to niech wbija. Następnego dnia poznałem Sonję – trudno o osobę o większej motywacji do wspinania. Poziom sportowy jaki prezentuje też jest imponujący. Nie wiele kobiet w okolicy robi norweskie 7+ flashem. Po tygodniu codziennego sportowego wspinania wyciągam ją na Salomonsknuten. Wspominam, że może być ciężko. Sonja wspina się tylko sportowo. Nie wie co ją czeka (ja trochę to wykorzystuję).
W nocy wieje tak, że zastanawiam się, czy moja chatka nie odfrunie. Rano też nie jest zbyt ciekawie, ale około 10 wyszło słońce. Sonja wstała i nawet przyjechała trochę wcześniej niż się deklarowała – o 11 (pierwotnym warunkiem było, że możemy iść na wielowyciąg jeżeli nie wystartujemy wcześniej niż o 12, sobota). Udało nam się pokonać bez większych problemów pionowe trawki na początku drogi. Startujemy z półki, trochę niżej niż poprzednio, a pierwszy wyciąg dzielę na dwa krótsze. Wiatr próbuje mnie nastraszyć swoimi najmocniejszymi podmuchami, ale ja twardo idę nucąc sobie w głowie „Blowin’ in the wind”. Pierwsze stanowisko, pod małym okapem byłoby dość przytulne gdyby nie fakt, że wiatr ciągle miota się jak oszalały. Ratuje mnie ciepła kurtka i pakiety grzewcze. Sonja dociera z plecakiem, w rękawiczkach i puchówce do mnie. Zdziwiła się, że nie ma spitów na stanowisku. W Norwegii ciężko jest uzyskać zgodę lokalnego klubu na obicie stanowisk na drodze wielowyciągowej. Drugi wyciąg idzie gładko, trochę zaskakują mnie trudności pod koniec. W pewnym momencie z pod nogi ucieka mi kamień wielkości cegły i dwie sekundy później słyszę łupnięcie o coś co z pewnością nie jest skałą. Brzmiało jak plastik… Boję się odwrócić. Nic nie słychać oprócz wiatru. Mój krzyk też tonie w szumie. Widzę, że Sonja się rusza, znaczy żyje. Uspokojony wracam myślami do kolejnych kilku metrów wspinania. Nie czuję się najlepiej z poprzednim przelotem kilka metrów pod nogami i możliwością założenia następnego dopiero za parę metrów. Docieram do stanowiska. Wpinam się w kostkę z poprzedniej próby, dokładam dwa friendy i montuję stanowisko. Kość wypada zaraz po tym jak zawisnąłem, ale friendy siedzą dobrze. Cieszę się, że stanowisko nie było samonastawne…
Poprawiam kostkę i wyciągam Sonję. Mówi, że wszystko ok, nie narzeka. Na kasku widać sporą 'bliznę’ po kamieniu. Herbatka, czekolada i w trudności! Nie bez wysiłku wbijam się w lekko przewieszony dilferek. Jest piekielnie zimno na tym wietrze. Pocieszam się dobrym tarciem i tym, że asekuracja jest wspaniała, a w połowie czeka na mnie bonus w postaci kości zatartej podczas poprzedniej próby. Moje ręce od totalnego zamarznięcia ratuje woreczek na magnezję z ogrzewaczem chemicznym w środku. Stóp nie czuję. Złapanie klamki wyjściowej za przewieszeniem było najszczęśliwszym co spotkało mnie w tym sezonie wspinaczkowym. Żadne 7c tak nie cieszyło. Udało się to zrobić bez bloków. Trudności oceniam na około 7 norweskie (może 6 jak chciałbym być skromniejszy. Norwegowie przecenią na 5). Wydawało się łatwiejsze niż poprzednio. Wyciągam plecak. Sonja idzie twardo w górę przeklinając kości z którymi strasznie walczy (nie dało się przejść tego tylko na camach?). Ostatni, krótki wyciąg jest łatwy ale piękny. Człowiekowi z powrotem chce się wspinać. Przed zmrokiem udaje nam się wrócić do auta. Piękne wspinanie, warunki bardzo ciężkie. Dziwi mnie fakt, że Sonja mnie nie znienawidziła po tym dniu. Na niedzielę umówiliśmy się w skały. Obudziłem się rano cały obolały, już miałem pisać, czy może nie odpuścić skał, a Sonja dzwoni że już jedzie i żebym się zbierał. No i jak tu się nie wspinać. Było warto. Puściło kolejne sportowe 7c. Jakie to krótkie i przyjemne… To by było na tyle. Obiecałem Sonji nie brać jej więcej w taką pogodę na górskie wspinanie, a w przyszłym sezonie uczy się wspinać na własnej i to ja będę niósł plecak przeklinając zatarte kości.