Johny | 24 października 2016 alpy Dolomity góry Marmolada via ferraty

Żelazne percie i nie tylko

Na jednym ze spotkań czwartkowych postanowiliśmy, razem z Szymonem, wybrać się w wakacje na dłuższy wypad w góry. Długo zastanawialiśmy się jakie góry atakować. Wybór padł na Alpy. Dla mnie miał to być pierwszy wyjazd w te rejony, Szymon natomiast miał już na koncie kilka ciekawych trzytysięczników, dlatego rozważaliśmy przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Myśleliśmy też o zabraniu naszych szosówek i przejechaniu paru sławnych alpejskich podjazdów. W planach zaczęła się przewijać Austria lub Włochy. Lista osób, które miały nam towarzyszyć ciągle się zmieniała. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tylko we dwójkę, wybierając Dolomity jako nasz cel. Szymon był tam już kilka lat wcześniej, miał więc przygotowaną całą listę szczytów do zdobycia i sporą wiedzę o rejonie.

Wszystko było już ustalone, a zapasy jedzenia leżały w pokojach, lecz prognozy pogody dla Alp były fatalne. Obserwacje nagrań z kamerek internetowych potwierdziły codzienne burze lub ulewy. Postanowiliśmy poczekać z wyjazdem aż sytuacja w górach się poprawi. Te same czynniki zatrzymały mojego przyjaciela Staszka. Niezależnie od nas planował wyjazd w Dolomity, lecz w związku z pogodą, również zdecydował się zaczekać i pojechać z nami.

Gdy tylko część prognoz wskazywała na poprawę sytuacji, zdecydowaliśmy się zaryzykować i w czwartek, 28 lipca, o 5 rano wyruszyliśmy ze Staszkiem z Niepołomic. Szybkie przepakowanie do samochodu Szymona w Hucisku i byliśmy w trasie.

Zmieniając się za kółkiem mknęliśmy autostradami przez Bratysławę i Wiedeń. Już w Alpach przejechaliśmy górskimi szosami do Lienz. Po przekroczeniu włoskiej granicy zatrzymaliśmy się w miejscowości Brunico gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy pyszną pizzę. Był to ostatni posiłek przed nadchodzącymi dwoma tygodniami żywienia się tym, co zabraliśmy ze sobą. Posileni i gotowi na przygodę wyruszyliśmy do kempingu ponad miejscowością San Cassiano. Kemping ten miał być naszą bazą wypadową na najbliższe dni.

Ekipa tuż przed pierwszą trasą
Ekipa tuż przed pierwszą trasą

Pierwszego dnia wyruszyliśmy z parkingu na przełęczy Falzarego. Naszym celem była Ferrata degli Alpini (wyceniona na C/D) prowadząca na niewysoki wierzchołek Col dei Bos (2559 m). Pionowa ścianka na sam początek, a następnie parę eksponowanych trawersów, okazało się być dość wymagającymi. Zwłaszcza, że było to nasze pierwsze przejście na tym wyjeździe (a dla mnie i Staszka pierwsza ferrata w życiu). Po wejściu na wierzchołek Staszek odłączył się od nas i przez najbliższe dni samotnie zdobywał okoliczne cele. Natomiast Szymon i ja, postanowiliśmy zwiedzić Grotta della Tofana – ogromną naturalną jaskinię w południowej ścianie Tofany di Rozes. Do otworu wejściowego prowadziła wąziutka, miejscami ubezpieczona ścieżka, przecinająca urwiska di Rozes (A/B). Podczas powrotu zaczęły narastać ciemne, kłębiaste chmury, wydające się zwiastować nadejście burzy. Jednak (z wyjątkiem jednej nocy) nigdy nie dostarczyły one więcej, niż parę niegroźnych kropelek deszczu.

Druga noc na kempingu była także ostatnią zarezerwowaną z wyprzedzeniem. Od tej pory improwizowaliśmy miejsca noclegowe w zależności od rozwoju sytuacji. Kolejną postanowiliśmy spędzić w głębi masywu Fanis. Obciążeni cięższymi niż zwykle plecakami zdobyliśmy Piz dles Conturines. Z trudności technicznych, tuż przed wierzchołkiem znajdował się jedynie krótki fragment z poręczówką i paroma drabinami (B). Zeszliśmy do Doliny Fanes, a następnie, po odpoczynku, skierowaliśmy się do bocznej dolinki Bianco. Plany na nocleg w bivacco pokrzyżowało nam wieczorne nadejście burzy. Nie zdążyliśmy bowiem dojść do wysoko położonego budynku. Znaleźliśmy na szczęście całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu i ukrycie się przed nawałnicą. Burze trwały z przerwami prawie do północy. Ta noc nie należała do przyjemnych.

Prognozy na kolejny dzień zapowiadały nadejście frontu, obudziliśmy się o 2:15, zwinęliśmy namiot i wyruszyliśmy na Monte Cavallo (2912 m). Dotarliśmy na wierzchołek tuż przed wschodem Słońca (Filmik ze szczytu –> klik) i mogliśmy się cieszyć śniadaniem w cudownej scenerii. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż na horyzoncie widać już było nadciągające chmury. Mimo wczesnej pobudki i wyjścia, ulewa oczywiście nas dopadła. Przemoczeni i zziębnięci nie mieliśmy ponadto miejsca na nocleg. Obdzwoniliśmy wszystkie schroniska w pobliżu. Większość z nich okazała się w rzeczywistości ekskluzywnymi hotelami. Te z akceptowalnymi cenami były natomiast zbyt wysoko by szybko do nich dotrzeć. Ostatecznie wróciliśmy na dobrze nam znany kemping nad San Cassiano.

Następnego dnia, okres złej pogody trwał dalej. Korzystając z chwilowych przerw w deszczu wysuszyliśmy nasz ekwipunek i pojechaliśmy w okolice masywu Tofan. Wieczorem przestało padać, a prognozy na kolejne dni były korzystne. Z parkingu udaliśmy się do przytulnego schroniska Giussani, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na dwie noce.

 

Ze schroniska o świcie wybraliśmy się na Ferratę Lipella (C/D) z zamiarem zdobycia Tofany di Rozes (3225 m). Wędrówka zaczęła się 150 metrowym tunelem z czasów pierwszej wojny światowej. Po jego opuszczeniu czekał nas jeszcze spacer poziomą, piarżystą półką, a następnie 5 godzin pokonywania ferraty. Początek był lekko nużący. Nie zdobywaliśmy dużo wysokości z powodu układu terenu. Krótkie, lecz wymagające odcinki w pionie, przedzielone były przejściami po wąskich i często bardzo kruchych poziomych półeczkach. Ponadto, po dwóch dniach ciągłych opadów, cała ściana ciekła. Skały były mokre i śliskie, a wielu miejscach zraszały nas małe wodospady. Przy niewysokiej temperaturze powietrza, chłodzenie lodowatą woda nie było przyjemne.

Na ostatnim odcinku ferrata wprowadzała do ogromnego skalnego „amfiteatru”. Cudowne miejsce położone prawie 1000 metrów nad doliną Travenanzes. Piękne widoki, lufa pod nogami i ciekawe (jak na nasz poziom) ruchy w skale były tym, po co wybraliśmy się w Dolomity. Długi czas „w ścianie” i narastające zmęczenie spowodowały, że ostatnie metry „wspinania” były dla mnie naprawdę trudne. Ferrata kończyła się 200 metrów poniżej szczytu. Jeszcze godzina podejścia piarżystą grzędą i byliśmy na wierzchołku. Szlak zejściowy sprowadzał wprost do schroniska, bez żadnych trudności. W nieco ponad godzinę obniżyliśmy się o prawie 700 metrów.

Kolejnego poranka dołączył do nas Staszek i razem wyruszyliśmy zdobyć pozostałe główne szczyty w masywie Tofan. Na wierzchołek najwyższej Tofany di Mezzo (3244 m) weszliśmy, przecinającą jej południową grań, piękną ferratą Giani Aglio (D). Do początku ferraty dostaliśmy się przez piarżysko, które rozpoznaliśmy dwa dni wcześniej. Ponieważ nie czułem się pewnie po problemach w pokonaniu ferraty Lipella, postanowiłem dodatkowo ominąć najtrudniejszą, początkową część ferraty. Podszedłem na przełęcz Bus de Tofana, urokliwym, pełnym rumoszu, usypującym się piarżystym żlebem (czyli to, co lubimy najbardziej). Tam poczekałem na chłopaków i kontynuowaliśmy ciekawą wspinaczkę na wierzchołek. Przy szczycie spotkaliśmy tłumy turystów dostających się tu kolejką linową, prosto z Cortiny d’Ampezzo.

Z di Mezzo udaliśmy się ferratą Lamon (B) na Tofanę di Dentro (3238 m). Szlak prowadził po dość wąskiej grani łączącej te dwa wierzchołki. Ze szczytu czekało nas jeszcze długie zejście do parkingu. Kontynuowaliśmy wędrówkę granią Tofan mijając wysoko położony bivacco (świetne miejsce na przeczekanie złej pogody lub… obiad). Za barakiem zeszliśmy z grani krótką ferratą del Formenton (B) i przeszliśmy na południe poniżej ścian Tofan. Na koniec dnia, czekały nas jeszcze Sentiero Giuseppe Olivieri (B) i wiodąca po bajkowej scenerii kolorowych skał Sentiero Astaldi (A). O zachodzie słońca dotarliśmy do samochodu, po czym rozbiliśmy namiot na łące, zaledwie 30 metrów od samochodu. Chleb z nutellą i dżemem był dla nas prawdziwą ucztą po ponad 14 godzinach górskiej akcji.

Następny dzień przywitał nas widokiem na urwiska Tofan prosto z namiotu. Był to ostatni raz gdy podziwialiśmy je z tak bliska. Pogoda miała się utrzymać aż do nocy, więc niespiesznie zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Passo Sella. Po drodze zrobiliśmy małe zakupy w miejscowości Arraba. Na przełęczy Staszek ponownie się od nas oddzielił, a my udaliśmy się na zwiedzanie Sassolungo.

Niewielki masyw Sassolungo jest niestety bardzo zatłoczony z powodu kolejki, która wprowadza niemal w środek tej skalnej grupy. Na szczęście nad schroniskiem było już zupełnie pusto. Powodem była też późna godzina naszego przybycia. Po podejściu piarżyskami dotarliśmy do ubezpieczonych fragmentów o piętnastej. Przejście Sentiero Oskar Schuster (B/C) wprowadzającej na wierzch Sasso Piatto (2959 m) zajęło nam niecałe dwie godziny. Ciemne chmury połączone z przelatującymi nisko samolotami spowodowały, że obawialiśmy się nadejścia burzy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a my mogliśmy cieszyć się widokami podczas zejścia. Wiodło ono łagodnym, skalistym zboczem, na cudowne zielone łąki, zawieszone ponad rozległymi dolinami. Następnie obeszliśmy zdobytą niedawno górę i zameldowaliśmy się w schronisku Vincenza.

Ostatnie metry spaceru były bardzo wyczerpujące. Trzy dni długich tras dały o sobie znać. Zdecydowanie potrzebowaliśmy odpoczynku. Na szczęście nie wiązało się to ze stratą cennego czasu. W kolejny dzień nastąpiło przejście chłodnego frontu. Cały dzień przesiedzieliśmy zbierając siły w sali głównej schroniska.

Front szybko minął i po dniu ulewy, jedynym śladem, jaki po nim został, były wierzchołki, przyprószone warstwą świeżego śniegu. Ze schroniska najszybszą drogą wróciliśmy do samochodu, zabraliśmy Staszka i przejechaliśmy na parking u podnóży Marmolady.

Kolejnym celem była ferrata delle Trinceé (D), wiodąca po grani Padon. Najpierw trzeba było pokonać niemal pionową ścianę by dostać się na grań, a następnie, z coraz mniejszymi trudnościami, dojść do tuneli z pierwszej wojny światowej. Była to krótka trasa (parking – ferrata – parking w nieco ponad 6 godzin) lecz z pięknymi widokami, zwłaszcza na kolejny, ostatni już, cel wyjazdu – Marmoladę.

Wieczorem nastąpiło przepakowanie. Oprócz zestawu na ferraty wyjęliśmy również sprzęt lodowcowy. Po zachodzie Słońca zerwał się silny wiatr, który wystawił nasze namioty na ciężką próbę. Zwłaszcza że rozbiliśmy je na twardej ziemi, bezpośrednio na parkingu. Zasypialiśmy przy niewybrednych słowach Staszka, który co chwilę ratował swój zawalający się namiot – nasz na szczęście wytrzymał.

Obudziliśmy się po trzeciej, zjedliśmy gotowane płatki ryżowe z dżemem (nie mieliśmy marmolady) i parę minut po czwartej byliśmy w drodze. O wschodzie słońca znajdowaliśmy się pod małym lodowcem zagradzającym dostęp do ferraty Cresta Ovest della Marmolada (C). Ferrata była wyjątkowo obficie wyposażona w klamry i drabiny. Mieliśmy jednak cudowną widoczność (chyba najlepszą podczas całego wyjazdu), a dzięki wczesnemu wyjściu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się niesamowitym spokojem. Trochę problemów sprawiły lodowe nacieki na skałach – pozostałość po niedawnym śniegu. To co dzień wcześniej topniało, przez noc zamarzło…Wymuszało to wzmożoną czujność na paru fragmentach.

Ubezpieczenia wyprowadzały na łatwe pole śnieżne, po którym doszliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady – Punta Penia (3343 m). Całe Dolomity były u naszych stóp, a na horyzoncie wznosiły się inne wschodnio-alpejskie giganty: Presanella, Ortler, Wildspitze, Großvenediger i Großglockner. Na szczycie, poza nami był tylko miły Niemiec, który dogonił nas na trasie ferraty. Niedługo po nas zaczęli docierać ludzie wprowadzani przez przewodników. Szybko zrobił się tłok, przygotowaliśmy się więc do zejścia przez lodowiec.

Początkowo schodziliśmy coraz bardziej stromą, śnieżno-lodową granią, następnie pokonaliśmy krótki odcinek ubezpieczony poręczówką i znaleźliśmy się na lodowcu Marmolady. Trasa omijająca większość szczelin była dobrze wydeptana. Mimo to, przejście nie było tak łatwe jak można niekiedy usłyszeć. Lodowiec był dość stromy, wierzchnie warstwy mocno zmrożone, a szczeliny głębokie.

Po zejściu z lodowca praktycznie zakończył się nasz wyjazd. Zeszliśmy do samochodu, wysuszyliśmy szpej, i ruszyliśmy w kierunku Polski. Ponieważ prognozy zapowiadały jeszcze jeden dzień lampy, postanowiliśmy go wykorzystać. Zebraliśmy Staszka, który nie zdecydował się wejść na Marmoladę z powodu braku zimowego doświadczenia. Zatrzymaliśmy się w Cortinie d’Ampezzo, by kupić pamiątki i jedzenie na ostatnie dni. Noc spędziliśmy w namiotach, w pobliżu wielkiego parkingu na wschód od Cortiny. Bezchmurne niebo spowodowało, że poranek był wyjątkowo zimny.

Bez pośpiechu pojechaliśmy w kierunku słynnych Tre Cime. Po dwóch tygodniach w Dolomitach, chcieliśmy w końcu ujrzeć symbol tych gór. Trasę wokół trzech wież wzbogaciliśmy ferratami Forcella Passaporto (A/B) i Sentiero Innerkofler (B). Szlaki były bardzo zatłoczone a na ubezpieczonych odcinkach tworzyły się zatory, jednak wierzchołki Tre Cime robiły wrażenie. Pozostał nam tylko powrót do samochodu, wizyta w Dobiacco i nocleg na kempingu, już w Austrii – wreszcie prysznic.

Powrót nie był szczególnie interesujący. Wysadziliśmy Staszka, który udał się autostopem w Alpy Julijskie i następnie na Bałkany, a my skierowaliśmy się do domów. W trasie złapały nas ogromne burze, zalewające drogi hektolitrami wody. Jazda po autostradach w takich warunkach była równie emocjonująca co eksponowane ścianki. Wieczorem opady ustały a my znaleźliśmy się na dobrze nam znanych polskich szosach. Niewiele przed północą wypakowaliśmy swoje bagaże i nasza wyprawa się zakończyła. 13 dni, setki kilometrów krętych górskich dróg, 150 km marszu, 13 000 metrów podejść, 10 zdobytych szczytów, 14 ferrat i 1 lodowiec. A co najważniejsze miliony świetnych wspomnień i nowych doświadczeń pozwalających myśleć o kolejnych, coraz bardziej honornych celach.

Johny | 1 kwietnia 2016 Dolomity góry lodospady zima

Sylwestrowe Dolomity

Wpis pierwotnie opublikowany na stronie podroznawynos.pl

 

Berlingo wypełniony po brzegi. Cudem domykamy bagażnik, siadamy i w drogę! SAKWA jedzie w Dolomity!

DSC_0007

To wszystko się tu zmieściło?

Podróż mija bezproblemowo, o 6 rano meldujemy się w włoskiej miejscowości Sappada. Spoglądają na nas pięknie wylane lodospady. Szybkie śniadanie i wyruszamy zawojować pierwszy cel wyjazdu.

DSC_0029
Lodospady czekają!

Samo dostanie się pod lód nie jest takie proste. Nad rzeką rozciągnięta jest metalowa linka, do której wpinamy się karabinkiem i ruchem posuwisto zwrotnym przesuwamy na drugą stronę.

DSC_0016
Wadim na mostku linowym.

Tam Łukasz próbuje swojego pierwszego prowadzenia w trójkowym lodzie. Idzie bardzo dobrze, do momentu gdy na polu walki pojawia się Adam Wojsa.

„Idź dalej na lewo, tam jest fajne stanowisko, z którego można zrzucić wędki.”

Biedny Łukasz posłuchał, nie biorąc pod uwagę, że wypstrykał się już z wszystkich dobrych śrub lodowych. Udało się, ale Stempek miał bardzo przyśpieszone bicie serca i nabrał sporej awersji do lodospadów.

DSC_0066
Trzeba było asekurować się z poręczówki.

Cały dzień upłynął nam na przyjemnym dziabaniu w świetnym lodzie. Wieczorem rozkładamy cygańskie obozowisko. Dobre jedzenie, muzyka, pogaduchy i coś mocniejszego umilają zimny wieczór.

DSC_0098
Cygańskie obozowisko.

Niestety, część zespołu dopadła grypa żołądkowa. Dorota chorowała już pierwszego dnia, Adama złapało w nocy.

Kolejny dzień również upływa nam na dziabaniu lodu. Próbuję swojego pierwszego prowadzenia w zamarzniętej wodzie. Pod koniec spada mi rak :(, co udaremnia czyste przejście. Muszę przyznać, że jest w tym sporo masochizmu ;).

DSC_0040
Dwa dni na „nordwandzie”, bez promyka słońca :(.
DSC_0093
Nocne wspinanie.

Niestety Adam i Dorota ze względu na całkowity brak sił po grypie i chęci do kontynuacji Dolomickiej przygody decydują się wrócić do Polski.

U nas „Klątwa Wojsy” zbiera coraz większe żniwo. Problemy żołądkowe dopadają wszystkich, z mniejszym lub większym sukcesem.

Kolejny dzień mija nam na jeżdżeniu po Dolomitach, zdychaniu i powolnym kurowaniu się. W pewnym momencie, gdy morale są na bardzo niskim poziomie Wadim krzyczy „Stop!”. Zatrzymujemy się w kameralnej pizzeri. Dużo lokalsów i ogromna pizza za 6 euro, sprawia, że morale wracają do zespołu. Szczęśliwi i z pozytywnym nastawieniem jedziemy rozbić namiot w krzonie.

Z rana szybki wypad po świeże pieczywo i hop w góry. Sylwestra zamierzamy spędzić w jednej z ogólnodostępnych chatek – bivaco. Cena do jakości – milion.

DSC_0106
Tu spędzamy sylwestra.

Oczywiście za darmo, a jakość, co tu dużo mówić. Kominek, stoły, kuchnia woda, wszystko co potrzeba. Zostawiamy tam nasze rzeczy i wyruszamy na szybką wycieczkę.

DSC_0114

Szybki trekking w Dolomitach. Śniegu brak :(.

 

DSC_0128
Prawie cała ekipa.

Niesamowite widoki i wesoła atmosfera wprowadzają dobry klimat do sylwestrowej zabawy. Ta była przednia. Cały gar świeżo przygotowanej carbonary Stempka i 9 litrów włoskiego wina zadbały o dobre humory. Pospaliśmy do późna, a pierwszego dnia nowego roku… Opalaliśmy się na wysokości 1800m.

DSC_0161
1 styczeń 2016 r :).

Co dobre jednak zawsze się kończy. Zwijamy się do samochodu, jedziemy do pizzeri. Tam pada kolejny cel – Cimon della Pala – Matterhorn Dolomitów. Robimy szybki przepak. Swoją drogą, chyba pół wyjazdu schodzi nam na przepaki…

Jedziemy pod nieczynne schronisko, gdzie wskakujemy do naszych ciepłych puchowych śpiworów, aby złapać chwilę snu. Wstajemy grubo przed świtem. Śniadanie i wyruszamy.

DSC_0187
Wschód Słońca.

Na początek szlak, później dość trudna via ferrata.

Piotrek na via ferracie.

Po 4 godzinach meldujemy się w bivaco Fiamme Giale (3005m). Tu niestety zaczyna psuć się pogoda. Zostajemy na chwilę w metalowej puszce. Krótka dyskusja i decyzja. Idziemy do góry.

DSCN0603
Bivaco Fiamme Giale, warun nie rozpieszcza…

Piargiem pod start drogi prowadzi Łukasz. Jego miłość do wszelakiego parchu i zła widoczność spowodowała, że wbiliśmy się w złą drogę. Idziemy, wspinamy się, jest dość krucho. Jest jakiś szczyt… Okazuje się jednak, że zły.

DSC_0229
SAKWA na przed wierzchołku.

Wbiliśmy się na przed wierzchołek właściwego Cimona. Góry jednak wynagradzają nam podjęty wysiłek. Chmury na moment rozwiewają się ukazując piękne widoki.

DSC_0241
Chwilowa poprawa pogody.

Jest już dość późno, decydujemy się na wycof. Zjazdy dla 5 osób zajmują dużo czasu.

DSCN0621
Wadim z Łukaszem szykują się do zjazdu.

Po zmroku wszyscy wracamy do bivaco i pada pytanie, co dalej? Ja i Łukasz chcemy zostać na noc, Wadim i Sabina schodzić. Piotrek zachowuje neutralny grunt. Na szczęście dla każdego znalazł się argument, aby spędzić noc na 3 tysiącach. Nie mieliśmy śpiworów, na szczęście bivaco było wyposażone w sporo koców. Po zrobieniu uszczelnienia drzwi nadliczbowymi materacami i gore-texem Stempka udało nam się nagrzać wnętrze do 14 stopni!

DSC_0247
Całkiem przytulnie :).

Na zewnątrz była w tym czasie śnieżyca, bardzo mocny wiatr i ok minus 10 stopni. Większym problem był jednak brak wody. Wkładaliśmy śnieg do butelek, pakowaliśmy je pod koc i ciepłem własnego ciała uzyskaliśmy wodę. Klimat był niesamowity! Mała metalowa puszka, 5 osób, świeczka, muzyka… Jedna z najciekawszych nocy w niesamowitym miejscu jaką miałem okazję spędzić.

DSCN0637
Nasze schronienie o poranku.

Rano wita nas piękne słońce. Zjazdy ferratą i zejśicie do auta w bardzo dobrej pogodzie zabierają nam 7 godzin… Dobrze że zostaliśmy na noc u góry.

DSC_0251
Czas na dół!
DSC_0265
Towarzyszą nam wspaniałe widoki.
DSC_0279
Pełen skład, jeszcze będzie trzeba tu wrócić…
DSC_0286
Piękny zachód Słońca.
DSC_0289
Powoli czas wracać…

Sylwestrowy wyjazd powoli zbliża się ku końcowi. Aby aktywnie spędzić ostatni dzień w dolomitach decydujemy się na drytooling. Jedziemy do miejscowości Campitello di Fassa. Z dala od cywilizacji znajdujemy ciche miejsce gdzie rozbijamy nasz namiot i robimy całkiem zacną imprezę ;). Nazajutrz głowy trochę ciężkie ale twardo udajemy się do groty.

DSC_0335
Grota w całej okazałości.

Tu bicki sprężają się do granic możliwości. Każdy z nas łapie za dziaby i z mniejszym lub większym sukcesem próbuje swoich sił.

DSC_0315
Wadim na Attraverso Pian (D8).

Pozostali również wspinają sie na łatwiejszych, połogich rutach, ale okazują się one bardzo zdradzieckie… Po prostu nie ma stopni, nie ma chwytów, trzeba się skradać po połogich płytach. Zniechęceni wstawiamy się w drogę Wadima. Łukasz wypowiada wtedy, tak ważne później dla niego słowa…

Deklaracja Łukasza – film

Kostek nadal nie zrobiony, naliczamy tygodnie ;).

Pakujemy się, jedziemy do Bolzano na pożegnalną pizzę i wracamy do Polski. Bardzo udany wyjazd w świetnej atmosferze. Wyszło również dość tanio, z przejazdem ok 600 zł / osobę ;).