Kozi Wierch vs Bula pod Bańdziochem
Niedawno pisaliśmy o ognisku integracyjnym w Dolinie Kobylańskiej na zakończenie sezonu. Zapewne wszyscy myślicie, że po tak intensywnym dniu i wieczorze jedyne o czym myślą klubowicze to ciepłe łóżko i spanie do 14… Otóż nie wszyscy są tacy przewidywalni. Pięcioro śmiałków: Dominik, Szymon, Wojtek, Damian i Wadim postanowiło wykorzystać przepiękną pogodę i wyruszyć w najwyższe partie najwyższych polskich gór.
Podczas gdy wszyscy smacznie spali, nasi śmiałkowie o 4:20 już byli na nogach (zbawienna była zmiana czasu, +1h do spania). Około 6 wyruszyli z Palenicy Białczańskiej drogą obfitującą w zakręty, serpentyny, alpinistyczne trudności i toalety co 40 minut do Morkiego Oka.
Tutaj nasza ekipa się rozdzieliła. Wadim z Damianem postanowili spróbować swoich sił na Bule pod Bańdziochem.
Relacja Wadima:
Na Buli nie byłem od ostatniego Memoriału w 2014 r. Już wtedy mój apetyt na te drogi został pobudzony. Niestety formuła zawodów umożliwiała tylko pojedyncze wstawki flashem, więc nie byłem w stanie tego apetytu zaspokoić. Ostrzyłem sobie zęby (w rakach) na tą miejscówkę przez cały zeszły sezon, ale zawsze były inne, ciekawe miejsca do wizytacji. Tej okazji do odwiedzenia Moka przyprószonego pierwszym śniegiem i solidnego załadunku nie mogłem odpuścić.
Warun niestety nie rozpieszczał. Mimo relatywnie dobrej pogody należy zdać sobie sprawę, że Bula to typowy nordwand, nieskalany przez promyki słońca. Na przekór temu całe zgromadzone w okolicy H2O było bardziej w fazie ciekłej, niż stałej, a odczuwalne temperatury bardziej zimowe niż letnie. Niesie to za sobą poważne konsekwencje w postaci braku lodu na drogach, przemoczonych ciuchów, nietrzymających (kluczowych na wyjściu z Ganji) traw i ogólnego zaniku spręża.
Standardowo – ambitne plany, mniej ambitne wykonanie. Z racji braku lodu, za prostsze drogi się nie zabieraliśmy, więc pomysłem rozgrzewkowym był obity na Memoriale przez Słowaków najtrudniejszy wyciąg Ganji (M8). Kawał rewelacyjnego wspinania. Jest wszystko – zaciątko, okapik, pionowy i lekko przewieszony teren i wyjście po owych nieszczęsnych trawach. Największą robotę wykonuje rysa biegnąca praktycznie przez całą drogę i weryfikująca różne umiejętności poruszania się w takiej formacji. Po prostu miód i kukuryny. Rozgrzewka okazała się być wystarczającym wyzwaniem na cały wyjazd. Brak spręża udzielił nam się na tyle, że pomiędzy kolejnymi wstawkami można by kilka razy przebiec się po zapasy na BP w Kuźnicach. Koniec końców udało mi się poprowadzić ten niegdysiejszy ekstrem, teraz w sportowym, lamerskim wydaniu (u Słowaków podobno miałaby 6+, ale ja nie ufam ich cwanym osądom).
Wracając do ekipy turystycznej, Wojtek Szymon i Dominik w ekspresowym tempie zdobyli skąpany w słońcu Szpiglasowy Wierch.
Jeden szczyt to jednak było za mało dla naszych klubowiczów więc postanowili oni zdobyć jeszcze najwyższy szczyt leżący w całości w Polsce – Kozi Wierch. Zdobyty został przez Kozią Przełęcz.
Po północnej stronie było już trochę śniegu co dodawało uroku i troszkę utrudniało zdobycie.
Szymon z racji doznaniej kontuzji musiał zadowolić się wejściem czarnym szlakiem. Pogoda oczywiście dopisywała, pierwsze chmury pojawiły się dopiero około godziny 16.