W dzikim Kirgistanie
Wpis pierwotnie opublikowany na stronie: podroznawynos.pl
Kirgistan – kraj, którego 93% powierzchni zajmują góry, a średnia wysokość to 2700 m n.p.m. Kraj, którego mieszkańcy wciąż prowadzą koczowniczy tryb życia, a ich największym przysmakiem jest baranie oko. Kraj, w którym wciąż odnaleźć można dzikie, nieskażone cywilizacją rejony. Lepiej być nie może! Jedziemy.
Góry, konie i dzikie przestrzenie – kwintesencja Kirgistanu.
Celem wyprawy stał się dziewiczy region Kuiluu. Dysponując wyłącznie starymi sowieckimi mapami, wyruszyliśmy w nieznane. Pora na prawdziwą przygodę!
Nasi kirgiscy przewodnicy zdjęli z konia ostatni plecak. Wskazali na lodowiec i powiedzieli, że dalej trzeba pieszo. Życzyli nam powodzenia. Uścisnęliśmy sobie dłonie i każdy ruszył w swoja stronę. Zostaliśmy sami. Tylko my, 3 studentów i ogromny, wręcz przytłaczający majestat gór – dzikich gór.
Zarzucam ogromny plecak, stękając pod jego ciężarem przyzwyczajam organizm do wysiłku i ruszam przed siebie. Podchodzimy pod lodowiec, gdzie zakładamy „Base Camp”. Altimetr w zegarku pokazuje 3500 m. Trzeba jeszcze raz pokonać całą drogę, mamy tyle rzeczy, że nie jesteśmy w stanie przenieść wszystkiego za jednym zamachem.
Jeszcze pierwszego dnia podchodzimy nieco piargiem do góry, aby zyskać lepszy widok na okolicę. Staramy się zlokalizować szczyty, które są zaznaczone na Sowieckich mapach. Szukamy również celu na kolejne dni. Jako pierwszy pod nasze oko pada „Mnich”, wzniosła iglica.
Niestety, a może na szczęście próba zdobycia zakończyła się wycofem. Było bardzo krucho i nieprzyjemnie, dużo trudniej, niż wydawało nam się poprzedniego dnia. Jednak wszystko ma swoje plusy. Po przeciwnej stronie lodowca zauważamy z pozoru łatwy do zdobycia szczyt. Jednogłośnie nazywamy go „Babią Górą”.
Kolejnego dnia przenosimy wyżej nasz obóz. Za moreną znajdujemy dość spory kawałek płaskiego terenu. Nawet rośnie tam trawa!
Czas na atak szczytowy. Wstajemy o 3 w nocy i wyruszamy. Na początku sporo piargiem, następnie wiążemy się i wchodzimy na lodowiec.
Bez wcześniejszej znajomości drogi, bez żadnego szlaku idziemy przed siebie. Kopny śnieg na lodowcu skutecznie maskuje szczeliny, które prowadzący Łukasz stara się sondować przy pomocy kijka. Udaje mu się to nadzwyczaj dobrze. Nikt nie wpada do lodowej paszczy. Bezpiecznym slalomem pokonujemy biały tor przeszkód.
Najtrudniejsze na trasie, okazuje się dość strome miejsce na grani. Wywiany śnieg spowodował, że szliśmy po żywym lodzie. Odpowiednio użyte raki i czekan zrobiły swoje. Bezpiecznie wdrapaliśmy się po tym szklanym odcinku. Dalej już łatwy odcinek po skale i końcówka po płaskim lodowcu. Udało się! Jesteśmy na szczycie! GPS pokazuje 4749 m n.p.m.
Długo cieszymy się tą piękną chwilą. Pogoda jest dobra, wiatr i zimno nie dokuczają nam. Robimy zdjęcia rozglądając się za kolejnym celem.
Bezpiecznie schodzimy do obozu i zapadamy w długi sen. Nocą przychodzi załamanie pogody, spada ok 10 cm świeżego śniegu. Ranek wita nas białym dywanem. Góry wyglądają niesamowicie. Jest magicznie. Słońce pięknie podkreśla majestat świeżo przysypanych szczytów.
Tego dnia Magda nie czuje się najlepiej. Czyżby choroba wysokościowa? Dziewczyna zostaje odpoczywać w namiocie.
Kto mówił, że w górach musi być niewygodnie?
Ja z Łukaszem wyruszamy do góry, aby poszukać miejsca pod kolejny obóz oraz wynieść tam część sprzętu. Gdy wspinamy się wzdłuż moreny słyszymy wielki huk. Lawina! Trzeba uważać, góry przypominają nam o tym, jak są niebezpieczne. Zakładamy depozyt i wracamy do namiotu.
Kolejnego dnia przenosimy obóz wyżej. Śpimy już na 4300 m n.p.m. Noc nie należy do najprzyjemniejszych. Łukasz sapie jak parowóz, bardzo ciężko jest mi zasnąć. Wysokość robi swoje.
Gdy jednak wstajemy rano i wyglądamy z namiotu morale rosną. Jest niesamowicie!
Szybko decydujemy się, aby podejść chodź na przełęcz i rozeznać drogę na „Pempiesławski Pik”, 5-cio tysięcznik.
Po 3,5 godziny torowania drogi w kopnym śniegu dochodzimy na przełęcz. Wieje niemiłosiernie, lecz czujemy się nadzwyczaj świeżo. Szybka dyskusja i próbujemy zdobyć niedaleki szczyt. Droga jest mocno skalista i krucha, ale szczęście nam sprzyja. Udało mi się wypatrzyć śnieżny żleb, prawdopodobnie jedyne nie-wspinaczkowe wejście na „Pik SAKWA”.
GPS pokazuje 4852 m. Widoki powalają z nóg. Udziela nam się niesamowita magia tego miejsca, trudno opisać naszą radość.
Robimy zdjęcia i dyskutujemy nad najbardziej optymalną trasą wejścia na 5-cio tysięcznik. Największą przeszkodą wydaje nam się być wielka pozioma szczelina. Liczymy jednak na znalezienie jej „pięty Achillesowej” i pokonanie tej trudności.
Następny cel – „Pempiesławski Pik”
Następny dzień poświęcamy na odpoczynek. Śpimy długo i dużo jemy. Nabieramy sił przed ostatnim atakiem szczytowym. Nie wiem dlaczego, ale cały czas trwa we mnie wewnętrzna walka. Iść jutro na szczyt, czy odpuścić? Czy nie osiągnęliśmy już wystarczająco dużo?
Wstajemy o 3:30. Wsuwamy po liofie i ruszamy na przełęcz. Tym razem droga zajmuje nam dwukrotnie mniej czasu niż ostatnio. Aklimatyzacja i znajomość trasy robi swoje. Odpoczywamy chwilę w lodowej grocie i ruszamy dalej.
Wielka szczelina nie blokuje naszej drogi. W środku jest dużo śniegu, przechodzimy bezpiecznie po jej dnie.
Po pokonaniu tej przeszkody idziemy dalej lodowcem. Wkrótce go opuszczamy i ruszamy skalnym terenem. Na wysokości ok 4900 m pogoda zaczyna się psuć. Zawracać, czy jednak spróbować zdobyć szczyt?
Może to było głupie, ba to było bardzo głupie, ale nie zrobiliśmy nic. Wykopaliśmy w lodzie platformę, gdzie zdecydowaliśmy się siedzieć pół godziny i popatrzeć, jak zmienia się pogoda.
Przewidywane przez nas załamanie nie nadchodziło. Co więcej niebo zaczynało się nawet klarować. Decydujemy się uderzyć na szczyt. Wysokość daje się mocno we znaki, ale nie poddajemy się.
Ok 13 meldujemy się na wierzchołku! 5203 m!
Widzę, że z Magdą nie jest najlepiej, zaczyna mówić sama do siebie. Choroba wysokościowa, trzeba jak najszybciej schodzić na dół. Kilka zdjęć i bez ociągania ruszamy w drogę powrotną. Na szczęście, po utraceniu wysokości wszystkie objawy mijają. Zasada, że najlepszym lekarstwem na wysokościówkę jest szybkie zejście sprawdza się wyśmienicie.
Po powrocie do namiotu pogoda momentalnie się załamuje.
Kolejnego dnia góry nas nie rozpieszczają. Pakujemy obóz i w nie sprzyjającej aurze rozpoczynamy zejście. Po drodze dzwonimy z telefonu satelitarnego, aby zorganizować transport powrotny oraz uspokoić rodziców.
Po wielu godzinach wyczerpującego marszu z ciężkimi plecakami dochodzimy do kirgiskiego domu w dolinie.
Po drodze Magdzie udaje się znaleźć róg Koziorożca Syberyjskiego!
Nie było łatwo. Wysokość, góry, problemy żołądkowe dawały nam się we znaki. Z pewnością jednak było warto! Pierwsza SAKWowa ekspedycja w region Kuylu zakończyła się ogromnym powodzeniem. Podczas 10 dni akcji górskiej udało nam się założyć 3 obozy i zdobyć 3 szczyty:
-Babia góra – 4749 m,
-Pik SAKWA – 4852 m,
-Pempiesławski Pik – 5203 m.
Nigdzie nie udało nam się znaleźć nazw tych wierzchołków, więc nadaliśmy je sami. Nie wiemy czy były dziewicze.
Wierzę jednak, że przynajmniej na jeden z nich wdrapaliśmy się jako pierwsi, a już na pewno jako pierwsi Polacy.
3 minutowy film z wyjazdu: film