Kotlina Kłodzka rowerowo
Trzeba to powiedzieć na głos. Nie samym wspinaniem człowiek żyje. Warto, a wręcz czasem trzeba dać odpocząć palcom i zmusić się do trochę bardziej wydolnościowych wysiłków. Do rowerowych wycieczek górskich (bo o nich będzie mowa) zatęskniłem juz sporo temu. Spora grupa znajomych jeździ na enduro lub szosach i regularnie przypomina mi przez FB o tym, do czego służą dwa kółka. Złożyło się też tak, że zakupiłem nowy rower, więc obiecałem sobie poświęcić conajmniej jeden weekend jesieni na taki rodzaj aktywności.
Po prawdzie, ten mój nowy rower to miała być szosówka. Wskazywały na to wszelkie znaki na niebie i ziemii oraz tabun znajomych którzy zaczęli sobie chwalić ten sport. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafił się jednak kolega z pracy, który miał do opchnięcia ciekawego górala. Po krótkich oględzinach zapragnąłem nowej ZABAWKI, a po krótkim teście w Lasku Wolskim uznałem, że… na starą maszynę nigdy więcej w życiu nie wsiadam! Wystarczył jeden zbyt odważny zjazd – wyrasta Ci przed nosem korzeń na 30cm w dół i już jesteś pewien że przelecisz przez kierownicę. Rower jednak płynnie przechodzi przez przeszkodę, amortyzator wybiera całą nierówność. Otwierasz oczy… i jedziesz dalej! Decyzja była podjęta, szosówka musi poczekać.
Dłuższą chwilę zajmuje zmontowanie ekipy w pracy, dogranie terminu i właściwego celu. W stronę Kotliny Kłodzkiej wyruszamy w ostatni czwartek września, zgodnie z tytułem emaili w których się umawialiśmy: „rowery – izery – sierpień” :). Wyjeżdżamy z Krakowa na 2 samochody. Po drodze szczerze zachwycamy się zachodem słońca nad autostradą. Przejeżdżając do Lądka przez Czechy przytrafia mi się wtopa nawigacyjna. W pewnym momencie był wybór między Pragą a przebijaniem się przez góry i lasy na wprost. Do kwatery do której mieliśmy jakieś 5km w linii prostej i ok 40 drogą… Pierwszym z osiągnięć wyjazdu jest to, że sam przed sobą raz na zawsze przyznaję – mistrzem nawigacji nie jestem i chyba już nie będę 🙁
Dzień 1
W piątek wstajemy o ludzkiej (około 8) porze. Spokojne śniadanko na werandzie, kawka, ostatnie delikatne serwisy w rowerach i w drogę. Naszym celem jest Śnieżnik – a jakże, najwyższa górka w okolicy. Pogoda dopisuje, my trochę jeździmy, trochę pchamy rowery pod górę, różnie. Spotyka się to ze słusznymi protestami Rafała („w jeździe na rowerze najbardziej lubię jeździć!”). Niemniej, w ogólnym rozrachunku nie jest źle. Sporo terenu jest przejezdne, łapiemy długie szybkie zjazdy na których mój lekki rower trochę za bardzo „nosi”. W pięknej pogodzie docieramy na szczyt Śnieżnika. Mój niezmienny zachwyt wbudza fakt, jak bardzo „wypierdki” (czyt płaskie zalesione górki bez 500m ścian skalnych) potrafią dać po garach. Na szczycie jedynym minusem są stalowe pozostałości po wieży widokowej która ze starości rozpadła się gdzieś w latach ’70. Zjazd z z piku do schroniska jest całkiem ciekawy- techniczny, do tego stopnia że miejscami po prostu odpuszczamy- pewnie da się to zjechać w całości, jednak jest nam wręcz szkoda rowerów. Po szybkim obiedzie zjeżdżamy do Stronia. Szybkie zjazdy pokazują kto przejeździł sezon, a kto na rowerze jeździł tylko czasem i tylko do pracy… W rezultacie, zjeżdżam trzymając się klamek hamulców podczas gdy reszta ekipy śmiga z prędkościami zdrowo przekraczającymi 60km/h. Pogardę dla śmierci można prezentować nie tylko przy wspinaniu czy w górach wysokich 🙂
W Stroniu Śląskim spędzamy chwilę na naprawieniu butów do SPD. Michał właśnie się przerzucił na nowy system (zawsze używał nosków). Gdzieś pod szczytem Śnieżnika zgubił jedną śrubę i trzeba było znaleźć sklep metalowy :). Trzeba też powiedzieć, że uczenie się SPDów zawsze jest bolesne. Dla tych, którzy już przez to przeszli, glebowanie ze stójki wzbudza wesołość przemieszaną z głębokim zrozumieniem. Dla tych, którzy wciąż jeżdżą na platformach zwykle jest to „zbędne ryzyko”. Ja jedynie się cieszyłem , że mogłem służyć dobrą radą, która zawsze brzmi tak samo: „jak już lecisz – chroń twarz!”.
Żeby do kwatery nie jechać asfaltami, decydujemy się „zwiedzić” jeszcze jeden szlak… o długości kilkunastu km i deniwelacji conajmniej 500m. Tutaj lekki rower jest absolutnym kilerem – do wiatki oznaczającej koniec podjazdów dojeżdżam pierwszy, choć Rafał daleko za mną nie był. Reszta chłopaków oddycha z wyraźną ulgą gdy zostają już tylko spokojne/szaleńcze (niepotrzebne skreślić) zjazdy w dół. Ja… no cóż. Na jednym z ostatnich zakrętów o mało nie wpadłem do stawu, bo z braku zaufania do wąskiej opony zamiast skręcić na mostek decydowałem się gwałtownie wytracać całą prędkość 🙂
dystans ~75 km, +2000m, czas 8h, prędkość max ok 65kmph.
Dzień 2
Wybieramy się na ścieżki rowerowe po stronie czeskiej, z ogólnym celem dostania się do Javornika i zwiedzenia Skalnego Wąwozu nad Lądkiem Zdrojem. Solidne podjazdy zaczynają się tuż za naszą kwaterą, jednak resztę dnia spędzamy na zupełnie przystępnych ścieżkach rowerowych – trochę góra, trochę dół, trochę szutra, trochę wszystkiego. Bardzo przyjemnie. W w połowie dnia, w Javorniku wcinamy obiad i walczymy z równie solidnym podjazdem co na koniec dnia wcześniejszego. W jego trakcie kolano odmawia mi posłuszeństwa, co znaczy że kolejne 30-40km przejadę w trybie „lewą nogą cisnę-prawą byle zakręcić korbą”. Na Przełęczy Lądeckiej robimy krótki wypad na rzeczony Skalny Wąwóz. Oczywiście moje wyobrażenia leżały gdzieś między Bolecho a Słonecznymi, rzeczywistość jednak….Cóż. W rzeczywistości zjechaliśmy z 200m w dół, po czym odwróciliśmy się na pięcie, zaczęliśmy pchać rowery pod górę i wtedy zobaczyliśmy skałki…
Wynajdujemy kawałek trasy przez górki, żeby nie musieć kręcić asfaltu od Lądka do Bielic. W trakcie szybkiego zjazdu pomijamy jeden (podobno narzucający się) zakręt i wypadamy na asfalt tuż przed Stroniem. Nie ma uproś, do kwatery zostało nam solidne 16km i 150m w górę. Te 16 km to zaledwie 3 miejscowości i jakieś 30-40 domów do minięcia. Z zepsutym kolanem jednak walczę o co drugi obrót korby, zatrzymuję się co chwilę, rozważam spacer obok rowera (na który nie pozwalają mi resztki godności). Za tablicę z nazwą miejscowości przewozi mnie kolarska zasada #79 („Do tablic z nazwami miejscowości ścigamy się jak na premiach. Jeśli już się nie da – przynajmniej udajemy.”) Za samą tablicą mijam też dom o adresie Bielice 1. Poddaję się 2-3km dalej, przy adresie Bielice 6, jakiś kilometr od kwatery. Rafał zdążył za ten czas odpocząć i wsiąść w auto, żeby mnie zgarnąć z trasy 🙂
Dystans 70km, +1600m, czas 7h, prędkość max wg GPS 55kmph
Dzień 3
Pomimo różnych poważnych medyczno-szamańskich zabiegów (rozciąganie, solidny obiad, piwo, maść przeciwbólowa itp) kolano do użytku nadaje się średnio. Pieprzy się też pogoda, więc przynajmniej przez chwilę mam nadzieję, że uda się uniknąć kręcenia. Ostatecznie deszcz jest raczej delikatny, więc moje nadzieje spełzają na niczym i – udajemy się na Ścieżki Rychlebskie. Jest to mekka downhillowców i bardzo popularne miejsce wśaród wszystkich kolarzy górskich. Decydujemy się zwiedzić „Superflow” czyli bodaj najtrudniejszy z tamtych szlaków. Już od pierwszych metrów zaskakuje mnie świetne przygotowanie szlaku. Szerokie, dłużące się, łatwe szutry pod górę odpuszczam, ale kilka technicznych podjazdów jest tak kapitalnych, że nie umiem sobie odmówić. Nie przejeżdżam wszystkiego, ale podjazd po drewnianych podestach przetykanych płaskimi kamieniami i glebą jest tak kapitalny, że wiem, że muszę tam wrócić! Zresztą, zjazdy są równie eleganckie i w pełni rekompensują wyciśnięte bólem łzy 🙂 świetnie przygotowane hopy, bandy, czujne przejazdy po drewnianych mostkach, drewniane mostki z hopami.., wszystko, o czym marzy typowy „adrenaline junkie”. Chłopaki wybierają się jeszcze na drugą, łatwiejszą pętlę, którą ja odpuszczam w imię zdrowia i poczytania paru stron książki.
Dystans 18km, +500m, czas 2h, Vmax pomijalne 🙂
Podsumowując. Jeśli ktoś szuka fajnego miejsca na rower, które nie będzie typowymi Beskidami – Kotlina Kłodzka jak najbardziej go zadowoli. Dojazd specjalnie daleki nie jest (zdecydowanie bliżej niż np w Izery), szlaki „przejezdne”, terenów sporo, jest co robić. Jeżeli ktoś jedzie tam, żeby znaleźć uzasadnienie dla zakupu nowego rowera – też się nie zawiedzie. Jeśli ktoś szuka miejsca, gdzie może się nauczyć jeździć w SPD… No cóż, do tego nie ma idealnego miejsca, jest to ból który po prostu trzeba przetrwać 🙂 A w razie skasowania kolana – zawsze zostaje wspinanie po przewieszeniach do końca sezonu ; )