Johny | 25 września 2018

Projekt ShockoMoko

Pewnego razu, czytając archiwalny numer „Gór” (197, październik 2010), natknąłem się na interesującą informację w artykule Mariusza „Biedrunia” Biedrzyckiego:

Alain Ghersen połączył trzy dyscypliny wspinaczkowe: buldering (Cassage 7B) w Fontainebleau, wspinaczkę skałkową (Bidule 8a+) w Saussois i alpinizm (przejście Grani Peuterey solo). Doniesienie kończyło się słowami: „Razem trzy dni (49 godzin). Połączenie zapewniało Alfa Romeo 33 Turbo“. 

Od razu pomyślałem: a gdyby tak zrobić coś podobnego na swoim podwórku?  Pomysł dojrzewał już od dłuższego czasu i wrócił tej wiosny, a ja zacząłem myśleć nad formą jego realizacji. Buldering wykluczyłem na starcie – jakoś nigdy mnie to nie pociągało. Trad? Tylko jaką drogę wybrać?  Skoro ma być elementem mojej łańcuchówki, to musi być piękna, długa, wymagająca i najlepiej z bogatą historią. Nie może być kilkumetrowym i zarośniętym parchem. Niestety wszystkie potencjalne linie są już obite, a robienie ich na własnej uważam za sztukę dla sztuki.  Ostatecznie decyduję się na solówkę. Ze wszystkich form wspinania ta wydaje się być najbardziej elegancka. Tylko buty, woreczek i skałka. Absolutny minimalizm.

Sporo czasu zajęło mi dobranie konkretnych dróg do poszczególnych kategorii. Jedynie w przypadku wspinania sportowego nie miałem żadnych wątpliwości, że Shock The Monkey na Pochylcu jest wyborem idealnym. Długa, piękna i klasowa droga, jedna z najlepszych w polskich skałkach. Dodatkowo cyfra się zgadza z tą w łańcuchówce Alaina (VI.5+/6 = 8a+). Dużo większą zagwoztkę miałem w przypadku drogi na żywca, gdyż trudno było mi określić, jaką trudność jestem w stanie spokojnie i bezpiecznie przejść bez liny. Pomimo wyślizgu i drobnej kruszyzny postanowiłem, że przejdę jedną z dróg na krakowskim Freneyu – Rysę Freneya lub Nity, a na ostateczną decyzję dam sobie czas do dnia łańcuchówki. Wybór części tatrzańskiej  to była dopiero zagadka. Bo jak w naszych Tatrach znaleźć odpowiednik Grani Peuterey?  Po długich przemyśleniach stanęło na Grani Morskiego Oka, długiej wycieczce o trudnościach czwórkowych, która sprawnemu zespołowi zajmuje przeciętnie cały dzień. Aby z szalonego projektu zrobić jeszcze bardziej szalony, postanawiam pomiędzy rejonami poruszać się rowerem. Pomysł ten okazuje się – dosłownie i w przenośni – strzałem w kolano.

Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że przed łańcuchówką muszę przejść bez liny kilka dróg, bo po prostu  nigdy tego nie robiłem. Postanawiam wybrać się na Zakrzówek w pewne pogodne niedzielne popołudnie, biorąc jedynie buty i woreczek z magnezją. Na początek idę na najprostszą możliwą drogę – piekielnie wyślizganą piątkową rysę na Problemówce. Jestem nerwowy i spięty, a przejście  zajmuje mi strasznie dużo czasu. Po chwili przechodzę ją jeszcze raz, tym razem nieco pewniej, ale jest to dalekie od tego, co chciałbym uzyskać wspinając się bez liny. Następnie próbuję sąsiednią  Diretkę o wycenie VI.1+, takie trudności zazwyczaj bez kłopotu robię od strzału. Tym razem mam problemy i to całkiem spore. Kilka minut wiszę w poziomej rysie w połowie drogi i nie mam pojęcia co dalej. Wszystko wydaje się być kruche i niepewne. Pod skałką spacerują ludzie z dziećmi i psami. I co widzą? Jakiś idiota wspina się bez liny i od kilku dobrych minut tkwi w tym samym miejscu!  Za którąś próbą mobilizuję się i przechodzę drogę do końca. Spocony i ze strachem w oczach wychodzę na szczyt skałki i dopiero teraz zauważam siedzącego tam z gazetą starszego pana, który obserwował mnie odkąd przyszedłem.

– Czemu ty to robisz? Nie boisz się?

– Właściwie… to się boję… – przyznałem zgodnie z prawdą.

Pierwszy kontakt z żywcowaniem nie wypadł zbyt pomyślnie. Mimo to postanawiam dać sobie jeszcze jedną szansę. Muszę sprawdzić  jak się czuję wspinając po drodze, na której znam dosłownie każdy ruch.  Umawiam się z Wadimem na szybką nocną akcję na Freneyu z zamiarem przejścia rysy. Idę w uprzęży, a w każdej chwili mogę się uratować wiszącą obok liną. Z każdym metrem wspinam się coraz pewniej i uważniej. Udaje mi się w pełni opanować nerwy i osiągnąć bardzo pożądany stan we wspinaniu na żywca. Teraz już wiem, że mogę ze spokojem przejść bez liny dobrze zapatentowaną drogę, pozostając w pełni skoncentrowanym bez opuszczania strefy komfortu.  Co więcej, pełną koncentrację mogę osiągnąć, gdy obok nie ma nikogo, co w przypadku krakowskiego Freneya oznacza wspinanie w nocy z czołówką na głowie.

Bardzo chciałem zrealizować projekt przed letnim wyjazdem alpejskim, niestety, będąc niemalże gotowym, miałem pewien wypadek. Wywróciłem się w łazience, tłukąc najmniejszy palec u nogi, który spuchł w stopniu uniemożliwiającym założenie ciasnego buta wspinaczkowego. Na szczęście po powrocie szybko wróciłem do formy, a prognozy w Tatrach umożliwiły mi rozpoczęcie swojej łańcuchówki we wtorek 21 sierpnia, czyli w światowy dzień optymisty:)

Z domu wyruszam po południu w stronę oddalonego około 40 kilometrów Pochylca. Staram się jechać bardzo powoli, zdając sobie sprawę, że rower będzie dla mnie najtrudniejszą częścią całego projektu. Pogoda jest rewelacyjna, pierwszy chłodniejszy dzień od dłuższego czasu.  Czuję się fantastycznie.  Bez większego problemu przechodzę  Shocka, a wpinając się w karabinek do zjazdu jestem praktycznie świeży.  Półtorej godziny później spotykam się na Freneyu z Gabrysiem, który zgodził się asekurować mnie podczas rozgrzewki połączonej z czyszczeniem chwytów i przypomnieniem patentów. Zaraz po rozgrzewce podejmuję decyzję – idę na Nity. Chwila odpoczynku i jestem gotowy. Zdejmuję uprząż, dobrze dowiązuję buty i powoli zaczynam się wspinać. Zupełnie zapominam o tym, że idę bez uprzęży i liny, a ewentualne odpadnięcie może mieć fatalne skutki. Każdy kolejny ruch jest precyzyjny i bezbłędny,  czuję coś w rodzaju szczególnej kontroli nad swoim ciałem. Na szczycie gaszę czołówkę i rozglądam się dookoła. Jest piękna księżycowa noc, panuje bezwzględna cisza. Póki co wszystko idzie jak z płatka, lecz dopiero teraz przede mną najtrudniejsza część.  Gdy opowiadam znajomym  o tej łańcuchówce, solówka na Nitach robi chyba największe wrażenie. Nie uważam żeby było to coś szczególnego. Najtrudniejsze miejsce znajduje się 2 metry nad ziemią, a sama droga zalicza się raczej do tych prostszych w swoim stopniu. 180km na rowerze dla kogoś, kto jeździ tylko do sklepu po piwo – to jest dopiero coś!

2 kilometry za Zakrzówkiem dopada mnie ból kolana, które wcześniej czasami odczuwałem przy jeździe rowerem lub podczas zbiegania i schodzenia. Sytuacja robi się poważna, bo boli gdy jadę po płaskim, a przede mną jakieś 100km w poziomie i 1,5km w pionie. Dzwoni do mnie Wojtek Stanek z ofertą taxi i towarzystwa na grani. Pokusa jest silna, z przejazdem samochodem nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że cała akcja się uda. Proszę o pół godziny na decyzję, używam środków przeciwbólowych i eksperymentuję z różnymi ułożeniami siodełka i kolana. Jestem w stanie jakoś jechać. Dzwonię do Wojtka, informując go, że widzimy się o 7 rano na Palenicy Białczańskiej.

Nocna wycieczka rowerowa na Palenicę Białczańską była zdecydowanie najtrudniejszą częścią całego projektu. Nie ma co ukrywać, żaden ze mnie rowerzysta. Być może moim największym tegorocznym osiągnieciem w tej dyscyplinie jest 300zł mandatu za nocną jazdę po dwóch piwach. Nie dysponuję też żadną kolarką, używam zwykłego roweru do jazdy po mieście.  Jadę wstydliwie wolnym tempem, walcząc z coraz większym bólem kolan. Ostatni podjazd w Bukowinie Tatrzańskiej wysysa ze mnie resztki sił, a na Palenicę docieram dopiero o 7:30. Ze względu na kolano początkowo mam problem z chodzeniem, jednak po chwili marszu czuję delikatną ulgę. Dołącza do mnie Wojtek i powoli kierujemy się w stronę Owczej Przełęczy. Podchodząc do Morskiego Oka zdaję sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczony. Gdybym się położył zamykając na chwilę oczy, prawdopodobnie zapadłbym w głęboki sen. Postanawiam, że spróbuję iść tak długo, jak tylko pozwoli mi mój organizm i będę miał wszystko pod kontrolą. O samej wycieczce granią trudno wiele napisać. Nogi mam jak z galarety, a każde podejście ciągnie się w nieskończoność. Większość idziemy na żywca, trzymając się możliwie blisko ostrza. Tempo też mamy całkiem niezłe, po 5 godzinach i 20 minutach jesteśmy na szczycie Żabiej Turni Mięguszowieckiej.  W okolicach Wołowej Turni dopada mnie kryzys związany z lewym kolanem i brakami energetycznymi. Nie jestem w stanie całkowicie zgiąć lewej nogi, czuję, że poruszam się już niezdarnie. Mam też problem z przyswajaniem jedzenia, nie działa cukier ani nawet kofeina, powoli odcina mnie energetycznie. Postanawiam zejść z Przełęczy Pod Chłopkiem i zrezygnować z ostatniego odcinka grani. Chociaż do końca wycieczki zostały jakieś 4 godziny spaceru po grani, ja najzwyczajniej nie jestem już w stanie. Obawiam się, że idąc dalej dołożę swoją głupotą roboty ratownikom TOPRu, dlatego postanawiam zrezygnować. Zejście asfaltem do samochodu okazuje się absolutnym koszmarem i bardzo dziękuję Wojtkowi Stankowi, który kilkukrotnie powstrzymuje mnie od półgodzinnej drzemki na asfalcie. Następnie wyświadcza najlepszą w moim życiu usługę taksówkarza, odwożąc mnie razem z rowerem do domu. Nie wiem czym sobie zasłużyłem na takich kolegów:)

W zwariowanych projektach jak ten jest coś niesamowitego.  Czynią one moje wspinanie czymś jeszcze bardziej wyjątkowym, są wisienką na torcie wszystkich związanych z nim aktywności.  Z małych skałek i małych gór potrafią zrobić wielkie ściany. Potrafią też sprawić, że na najbardziej sportowej skałce jaką znam, poczuję się jak w górach. Trudno znaleźć w nich jakikolwiek sens i nie ma za nie punktów w żadnym rankingu. Czy to jest normalne? Niekoniecznie. Czytając „Zapisanego w kręgach” bardzo spodobał mi się pewien cytat:

„Normalność jest jak utwardzona droga, wygodnie się nią idzie, ale kwiaty na niej nie rosną.” – Vincent van Gogh