Podjeżdżamy na Łąkę. Z trudem wyciągamy z auta wory. Maciek z dużym worem nie jest w stanie wstać samodzielnie. Pomagam mu, potem już jakoś nam idzie. Mój jest nieco lżejszy, ale bez pasa biodrowego też nie jest łatwo
[amerykańska turystka] whoooooaaaa! Are you guys climbing THE mountain?!?!
[Maciek] naaaah, we’re just showing off.
[amerykańska turystka] are you serious?!?!
[Maciek]…
[amerykańska turystka] whooooa thats soooo cool! Have fun!
(i tak dalej, ale wór przytłacza więc nawet tego nie słyszysz, bo skupiasz się na tym, żeby jakoś iść)
Magia El Capa zasadniczo udziela się każdemu. Wspinacze, którzy czują się na siłach, nie mogą oderwać od niego wzroku, ale też – nie mogą stłumić wątpliwości. Czy będziemy wystarczająco szybcy? Czy nasze patenty na hakówkę są optymalne? Czy dobrze dobraliśmy ilość wody (nie za mało? nie za dużo?) Czy poradzimy sobie z trudnymi wyciągami? Czy nie spierdolimy czegoś przy holowaniu? I tak dalej…
Wspinacze, którzy z dowolnego powodu nie atakują „THE mountain” z całych sił kibicują tym pierwszym – w przeddzień ataku potrafią być bardziej nakręceni od Ciebie. Ale to oczywiste, bo Ty w tej chwili zastanawiasz się, czy da się jakoś przyspieszyć sekcje po skyhookach albo przejścia z hakówy do klasyki. Bezinteresownie pożyczą Ci haulbaga lub po hiszpańsko- migowo-angielsku sprzedadzą patenty na ich wypuszczanie czy dokowanie.
Turyści… cóż, wiadomo.
Ślusarstwo
Jest we wspinaniu hakowym coś, co spowodowało, że Europa dawno zaprzestała tego sportu. Oczywiście, nie mówię, że nie ma dobrych europejskich hak-menów i mocnych przejść, ale nie jest to coś, czym para się ćwierć Chamonix. Jak tu przeciwstawiać piękno ruchu w skałce łażeniu po drabinie?! Jest w tym coś nienaturalnego. Wspinacz klasyczny zwykle traktuje tradycyjną asekurację jako coś „obok”. Niby co chwilę tkasz te punkty, ale w pewnym sensie bardzo chcesz ich nie używać. Zwykle – nie planujesz ich używać. Często kalkulujesz – czy mogę zrobić jeszcze parę ruchów bez tego punktu? Nieraz zresztą – możesz i to robisz. W hakówce – wręcz odwrotnie. Przelot jest całym Twoim skumulowanym światem i każdy testujesz jakbyś chciał na nim wieszać co najmniej pickupa.
[Maciek] Jezu, jak tu stromo! Jezu, jakie to straszne, jakie to dziwne! Ja się boję!
[ja] Dawaj, skacz po tym, bounce-testuj, to będzie git!
[Maciek] Boję się bounce-testować! Ale nie o bolty – o ławy się boję! że urwę!
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak prorocze to były słowa. Był to pierwszy z ośmiu wyciągów Zachodniej Ściany Leaning Tower. Jak nam powiedziano – łatwego, dwudniowego bigwalla. Faktycznie stromego, ściana ma średnio 110 stopni nachylenia. To powoduje, że holowanie jest śmiesznie proste. Samo haczenie jednak – nieco trudniejsze. Ale w tamtym akurat momencie Maciek stał na trzecim spicie 40-metrowej drabiny. Jakże niewiele wiedzieliśmy. Niby próbowaliśmy prostego haczenia jeszcze w Polsce, ale jakże to się ma do bigwallu? Na przykład… Kto bounce-testuje wszystkie spity na drabinie boltów?! Kolejne wyciągi przyniosły dużo ciekawych przeżyć.
Nauki
Kilka delikatnych placementów, w których tak naprawdę można powiesić autobus. Sekwencje typu stary copperhead – klasyka – camhook – klasyka. Jak stopniowo przenosić ciężar ciała na camhooka, kiedy ostatni przelot (stary copper-kurna-head!) jest dobrze pod adidasami? Camhook okazuje się całkiem pancerny, ale tylko tak długo, jak… jest obciążony! Wychodzisz z niego, stoisz w adidasach na półce, z której brakuje ci 15 cm do bolta, a dziad akurat wyskakuje! Sekwencje w bok, które są tak samo trickowe dla prowadzącego, jak i dla czyszczącego. Mozolny back-cleaning, ciągle na tych samych 4 camach offsetowych… A to tylko C2! Gdzie tu do bicia młotem po miękkich hakach? Gdzie expando? Gdzie flake’i, które dudnią i straszą że utną Ci wszystkie sznurki i pozabijają wszystkich pod tobą? Nieważne, wszystko wydaje się być jak Realize Ultimate Reality… Placement.
Jako Janusze bigłolu wymyśliliśmy też, że standardowa kalkulacja „galon na osobę na dzień” to przecież straaaszny ciężar! Od 4 galonów odjęliśmy jeden. Byliśmy też pewni, że będziemy się wspinać głównie w cieniu… Przypominam, mówimy o ścianie zachodniej, a była połowa września. Więc oczywiście wspinaliśmy się prawie ciągle w słońcu, w upale, na patelni, gdzie nawet w nocy było za ciepło.
Odwodnienie. Wydaje się, że doświadczył go każdy, kto czasem wybiera się w góry. Proste – pijesz mało, ale jak już wrócisz do domu/schroniska/auta, to ożłopiesz się ile wlezie, na drugi dzień wysikasz się dopiero po południu i będzie dobrze. Tylko że… jeśli „na drugi dzień” wypijesz jeszcze mniej, a dopali Cię jeszcze bardziej, to żarty się kończą. Poważnie robi się wtedy, gdy z pragnienia przestajesz jeść, potem przestajesz mówić, a potem zaczynają Ci się plątać ruchy. Do jakichś skrajnych stanów wymagających poważnej pomocy (czyt. śmigła i lekarza) pewnie jeszcze trochę mi brakowało (pół dnia? dzień?), ale już wtedy dobrze mieć partnera, który jednak weźmie na siebie trudniejszą robotę i „ten cięższy” plecak.
Yin-yang
Po przygodzie z Leaning Tower przez 2 dni wracaliśmy do życia, przez kolejny dzień do efektywnego wspinania klasycznego (dziwiąc się – jak ja mam wyjść nad przelot?!). Poprzysięgliśmy więc dać sobie spokój z bigłolami i zająć się – jak na porządnych wspinaczy przystało – klasyką. Ale jednak… nie rozmawiamy o jakichś tam ścianach, tylko o cholernym El Capitanie! Takiego kamyka się nie odpuszcza. Zrobiliśmy najbardziej interesujące nas drogi. Inne drogi (te bliżej początku listy) pokazały nam, że na te z końca listy jesteśmy za słabi w przerysach. Inne są mokre po opadzie, bardziej niechodzone niż myśleliśmy, albo w październiku jest już rano za zimno, albo milion innych powodów. Skoro już mamy się bawić w przyjemnościowe wspinanie, to miejmy Cel za sobą! Idziemy!
2 dni przed startem siedzimy po śniadaniu na Camp4 i wykonujemy prace bosmańskie. System wieszania Jetboila, pull-cord do nowej fifki, wszystkie inne niezbędne w ścianie systemy. Przed chwilą wystawiliśmy ogłoszenie, że wypożyczymy lub kupimy dużego haulbaga i… czekamy. Maciek ze stoickim spokojem okleja tejpem swoje kultowe, kartonowe opakowanie na kindle’a. Nagle przychodzi nowy sąsiad z campsite’a (Chmiel już go poznał).
[Steven] Jak leci, co chłopaki robicie?
[ja] A no nic, opieprzamy się. Haulbaga szukamy. Może masz haulbaga pożyczyć? Oh, by the way – Wojtek jestem.
[Steven] Steven. Miło mi. I tak, mam haulbaga i w sumie chyba mogę pożyczyć.
Nigdy nie byłem dobry w yin-yang. Wściekam się, że przyjechaliśmy się tutaj wspinać, a nie robić wycinanki kartonowe, a tu proszę – haulbag praktycznie z nieba! Rewelacja! Jutro zrobimy dwa kursy ze szpejem i wodą pod ścianę.
Z różnych powodów kurs poranny przerodził się w kurs wczesno-popołudniowy. Jesteśmy do tyłu z planem, ale to nieważne – wraca duch! Jutro będzie się działo! Czad! Spod ściany niemal zlatujemy na skrzydłach, ale oczywiście kurs popołudniowy (ten z jedzeniem i sprzętem do biwakowania już pod ścianą) przeradza się w kurs poranny w dniu startu. Tracimy ćwierć dnia, bo przecież przed 6.00 stopa nie złapiemy, a potem jeszcze będzie trzeba wszystko przepakować do holowania. A wody nigdy nie ma w nadmiarze…
Proroctwo Chmiela
Trzeci wyciąg. Godzina 14.00-14.30. Pełne słońce. Wspinanie może i idzie nieco sprawniej, choć na skyhookach to wciąż nie biegamy. Operacje na stanowiskach – bieda jak zawsze, wszystko się plącze. Holowanie… no cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Mamy ponad 40 kg, a nie 20 jak na Leaning Tower i teren też nie tak stromy (a więc jest dużo trudniej). Trochę za późno, ciut za wolno. Jakieś wątpliwości podpełzają do mózgu, że może jednak ja nie chcę się dzisiaj wspinać po tych drabinach?
Ale nieważne, napieram.
Bolt, 2 skyhooki w bok, bolt, copperhead. Skaczę po nim jak szalony, siedzi.
Top-step, zielony offset na dużym wysięgu. Przeważam się, skaczę. Siedzi.
Fioletowy cam, siedzi. Dobrze. Z kolejnym punktem podczyszczę offseta. Skaczę, wciąż siedzi. Powoli zaczyna mi to jakoś iść.
Czerwony X4. Przeważam się, siedzi. Skaczę i bum!
Wiszę w fifie na fioletowym. What the…? Czerwony X4 siedzi, jak siedział, ale ewidentnie znalazłem się niżej. Ale nie no, siedzi „jakby był stąd”. Eh, nie marudź Anzel, skacz! I znów BUM!
Znów wiszę w fifie na fioletowym, ale już wiem, co jest grane. W camie wisi sama fifka od ławy i aluminiowa poprzeczka. Reszta ławki (czyli de facto – cała ławka!) – urwana, odruchowo przyciśnięta stopą do ściany.
Decyzja
Na zmianę wyję, przeklinam, złorzeczę, załamuję się i kalkuluję. Pożyczone ławy faktycznie miały swoje lata i po kilku drogach porządnego nadużywania przez nas oraz Ilonę przeszycia przy pierwszym szczeblu się poprzecierały. Miał Maciek rację, bojąc się „o ławy, a nie o spity”! Mając jedną „nadgryzioną” ławę, jedną urwaną i jedną alpejską raczej kolejnych 15 wyciągów El Capa nie załoimy. Zewspinuję się do boltów pod copperheada. Robi późno, więc doholowujemy wszystko w to miejsce. Rozkładamy portala (pierwszy raz nie-na-glebie). Siadamy w nim i przez chwilę napawamy się widokiem i paroma łykami wody. Potem bierzemy się za gotowanie. Operacja trwa… godzinę. Zapytacie – co tak długo? Ano na ścianie WSZYSTKO trwa długo. Haulbag ciągle włazi pod portaledża. Jest ciężki, więc żeby go otworzyć, trzeba go unieść ciężarem własnego ciała, a więc spiąć 3 karabinki i taśmę. Oczywiście na wszystko są proste patenty, ale należy je poznać jeszcze na ziemi… W przeładowanym worze trzeba wynaleźć liofy, nie zrzucając niczego na ziemię. A ponoć to przemyśleliśmy i nie byliśmy spakowani źle! Na szczęście przewidzieliśmy to, że będziemy potrzebować łyżek i mieliśmy je łatwo dostępne. Jeszcze tylko toaleta wieczorna: ponoć facetom jest łatwiej, choć jeśli po obu bokach pod portalem przebiegają poręczówki innego zespołu – wcale tak łatwo nie jest! Potem pozostaje już tylko podziwiać gwiazdy i napawać się sytuacją. Pozostaje też czas… na przemyślenia i decyzje.
W zasadzie powinniśmy rano zjechać na dół, kupić nowe ławy, wymałpować w to samo miejsce, spędzić kolejną noc na szczycie drugiego wyciągu i dalej napierać. Tylko że… ani to stylowe… ani nie jesteśmy tak szybcy jak powinniśmy… podczas samego wspinania motywacja może i wróciła, ale urwana ława zupełnie rozwiała to wrażenie… A jeśli dołożymy jeszcze jeden dzień do przejścia (co jest całkiem możliwe) – możemy mieć za mało czasu, żeby zdążyć na samolot… Decyzja przychodzi nam dziwnie łatwo i bez negocjacji
[Maciek, niepewnie] eeeee yyyy aaaa mmmm jedźmy na dół?
[ja, zdecydowanie, pewnie] Jedziemy!
W lustrzanym odbiciu
[kolega na Camp4] Jeezu, ale jak się zjeżdża z haulbagiem w dół?!
No jak to jak? Normalnie! Wór waży ze 40-50 kg, więc wpinasz gri i opuszczasz przez stanowisko tak samo jak partnera z wędki. Różnica jest tylko taka, że wór nie ma rąk ani nóg – musisz więc wysłać partnera w dół na drugiej linie, żeby wyciągał bagaże z flake’ów. Proste.
O wiele trudniejszy – zwłaszcza mentalnie – jest spacer do auta. A w zasadzie nie tyle spacer, co raczej… walk of shame. Turyści już się nie pytają, czy próbowałeś THE mountain. Turyści – widząc twoją zaciętą, wściekłą i smutną zarazem twarz – o nic nie pytają. Wszystko widzą w twoich oczach – czym prędzej schodzą ci więc z drogi! Ale nie myślcie sobie, Łąka i Góra widziały wielu takich. Inny mieszkaniec Camp4, który odbył walk of shame spod tej samej drogi dzień wcześniej, odgrażał się:
Once, I WILL write a book. It will be called „1000 ways El Cap can screw you over in”. But you know… OUR bag didn’t lift off, so officially we didn’t bail…
Pozostało mi tylko otworzyć „King Cobrę pocieszenia” i dać koledze materiał do książki – jeszcze jedną z Jego metod. Cóż, na razie musi to wystarczyć!
Październik 2018