dystans 42km, ASC: 5667m, DSC:4710m, czas: 18h15min, data przejścia: 24.06.2017
Skąd taki pomysł?
Moje zainteresowanie Granią Zachodnich zaczęło się od zauważenia jej potencjału, jako zimowy cel na poważną wycieczkę, gatunkiem zbliżoną do alpejskiego trawersu. Na początku marca 2014 roku, podjęliśmy udaną próbę w trzy osobowym zespole z Kubą Kokowskim i Łukaszem Stempkiem. Szliśmy z ciężkimi plecakami (okolice 20kg – zapasy jedzenia i paliwa na 5-6dni, namiot itp.). Kombinacja dobrych warunków śniegowych, oraz niemal huraganowych wiatrów zaowocowała epicką, czterodniową wyprawą, którą każdy z nas na długo zapamięta. Jak na nasze możliwości to było dosyć poważne przejście, ukoronowanie przygody z zimową turystyką w Tatrach.
Przygotowując się do tego przejścia natrafiliśmy na opisy przejść letnich zbliżonych do jednej doby, jednak pomysł ten wtedy wydał się zbyt abstrakcyjny, leżący daleko poza strefą naszych możliwości. Dwa lata później nieco dojrzałem do tego wyzwania, i postanowiłem spróbować. Raczej z nastawieniem na akcje non-stop bez biegania, z czasem rzędu 24-30h. Gdy usłyszał o tym Łukasz, od razu zdecydował, że również ma ochotę spróbować swoich sił. Uzgodniliśmy, że pobiegniemy osobno i w przeciwnych kierunkach, żeby wzajemnie się nie spowalniać, ani nie wywierać na siebie presji.
Niestety wieczorem przed samą akcją dostałem gorączki ponad 38stopni, a cały następny dzień spędziłem w domu z dosyć mocną grypą żołądkową. Był to dla mnie duży zawód, bo co nieco kondycyjnie się do tego przygotowywałem. Łukasz przeszedł grań w ciągu 21h, przy czym dosyć mocno się wycieńczył i zasnął w lesie tuż przed jej końcem. Następny sezon był mocno przełomowy w moim wspinaniu sportowym, więc odpuściłem treningi biegowe oraz samą Grań, aby nie stracić wypracowanej formy wspinaczkowej.
Tej wiosny odezwał się do mnie Prezes, z propozycją wspólnego projektu. Jednak co Prezes to Prezes, wiadomo było, że do takiej propozycji będzie się trzeba już solidnie przygotować. Nietypowe problemy ze skórą dłoni uniemożliwiły mi wspinanie na 2 miesiące, więc zdecydowałem że będę trenował wyłącznie pod Grań, i umówiliśmy się że podejmiemy razem próbę.
Dla mnie kluczową kwestią związaną z tym przejściem były moje problemy z kolanami. Przez lata dawały o sobie znać podczas większości długich wycieczek oraz uniemożliwiały regularne bieganie. Jednodniowe wycieczki czy wspinaczki w Tatrach zawsze jakoś przechodziły, natomiast przy przejściu zimowym ocaliły mnie małe dzienne przebiegi oraz długi sen po każdym dniu, sprzyjający regeneracji. Regularne chodzenie po górach oraz okresy bardzo łagodnego biegania wzmocniły mięśnie i stawy. Czułem że z roku na rok z kolanami jest lepiej, jednak wciąż nie byłem pewien czy wytrzymają takie obciążenie.
Decyzja o podjęciu próby z Prezesem wiązała się z większymi niż ostatnio przygotowaniami. Nieoceniona okazała się wiedza Prezesa z zakresu biegów górskich, żywienia, treningu i regeneracji. Szczególnie przykładałem się do treningu techniki zbiegania oraz dłuższych dystansów spokojnym tempem. Z racji sporego stażu w chodzeniu po górach, miałem dosyć dobre czucie odpowiedniego tempa podchodzenia pod górę.
Przed samym atakiem miałem za sobą przebiegnięte łącznie około 180km po pagórkach (około 30km/tydzień), oraz najdłuższe wybieganie 25km po Babiej Górze. To dosyć mało, jak na próbę na 42-45km z 5700m przewyższeń. Wiadomo było, że w moim wykonaniu to będzie jazda po bandzie. Brak znajomości organizmu przy tak długich biegach może skończyć się źle. Jednak przy dostępnych dwóch miesiącach czasu, uważam że objętość treningu była optymalnie dobrana do moich możliwości. Lepiej było się niedotrenować, niż przetrenować.
Relacja z przejścia
Dograliśmy z Prezesem termin, pogoda miała być optymalna. Ostatecznie z transportem uratował nas Wojsa, który wybierając się na wspinanie na Osterwie, zgodził się objechać Tatry od „złej” strony, z noclegiem przy Huciańskiej Przełęczy. W związku z zamieszaniem przy transporcie, ostatecznie spaliśmy 2,5-3h zamiast 6h. Pobudka o 2:45, w typowym dla tej pory stanie umysłu, sięgam po przygotowane pudełko z miksem owsiankowym, zalewam wrzątkiem z termosu. Leżąc na boku w śpiworze, bez przekonania próbuję zmęczyć niechcianą breję. Zdaję sobie sprawę że to będzie trudny dzień, staram się nastawić na czerpanie przyjemności i zapamiętanie pięknych momentów.
Na przełęczy jesteśmy o 3:18, szybkie zdjęcie, włączamy stopery i startujemy. Zaczynamy swobodnym marszem pod górę przy świetle czołówek, ścieżką wśród wiatrołomów. Ważne żeby nie spalić łydy na starcie, i dać szanse śniadaniu nieco się przetrawić. Ścieżka mocno kluczy między leśnymi drogami do zwózki drewna, jakby wstydliwie chciała uciec z pola wycinki, ukryć cały ten tatrzański przemysł leśny.
Docieramy do partii kosówek, spośród których wystają wapienne skały. Wchodzimy w chmurę, wilgoć i mała widoczność sprawia, że wybitne turnie w masywie Siwego Wierchu co chwilę abstrakcyjnie wyłaniają się znienacka. Można odnieść wrażenie, że biegniemy zawieszeni w tym czasie i przestrzeni, a kolejne skalne twory przesuwają się pod nami, nie chcąc nas wypuścić z tej gęstej atmosfery. Docieramy w końcu na Siwy Wierch, uderza w nas chłodny wiatr.
Zejście jest początkowo strome i ekstremalnie śliskie. Później przechodzi w żwirową ścieżkę, gdzie zaczynamy zbiegać spokojnym tempem. Rosa z bujnych traw niemiłosiernie moczy nasze buty. W duchu dziękuję sobie za zakup nietanich skarpetek z merynosa. Pod górę podchodzimy dosyć szybkim marszem, każdy odcinek płaski/w dół zbiegamy z lekkością.
Zdobyliśmy już wysokość i grań zaczyna nabierać charakteru, miejscami jest wąska i estetyczna. Przewijające się przez nią chmury, sprawiają wrażenie jakby pod nami zamiast stromego stoku znajdowała się jakaś przepaść. Co chwilę zawiewa chłodnym wiatrem, który dotkliwie wychładza mokre plecy, jest jednak na tyle ciepło, że ubranie kurtki mija się z celem.
Po 3h 25min docieramy na Spaloną, to miejsce mojego pierwszego biwaku z zimowej wycieczki z przed 3,5 roku. Miejsca dawnych noclegów są dla mnie najwyraźniejszym punktem odniesienia. Jednak na tej wycieczce, zamiast 10h snu, w każdych z tych miejsc czeka mnie kontrolne wmuszanie w siebie pół bułki. Niestety jestem amatorem w tym temacie, Prezes potrafi jeść kanapki podczas podejść, ja muszę się zatrzymać, co zabiera cenny czas.
Na odcinku od Salatyna do Rohaczy występuje wiele fragmentów technicznych, które uniemożliwiają bieg. Są także strome zejścia po luźnym gruzie, który przy odpowiednim zbieganiu amortyzuje kroki niczym śnieg. Pierwszy kryzys przychodzi, gdy mijamy Trzy Kopy, odczuwam słabość spowodowaną najpewniej wychłodzeniem przez wiatr. Ubieram kurtkę, żeby na chwilę się przegrzać i robi mi się nieco lepiej.
Pod dotarciu na Jamnicką Przełęcz okazuje się, że mamy jeszcze duże zapasy wody. Decydujemy się na uzupełnienie zapasów dopiero przy Pyszniańskiej Przełęczy. Czekają nas teraz dosyć konkretne podejścia: Wołowiec, Jarząbczy Wierch, Bystra, Wielka Kamienista. Od tej pory podchodzimy rozważnie, dosyć wolnym, lecz upartym tempem (choć i tak jest ono 2-3 razy szybsze od tego podawanego na tabliczkach TPN). Zimny wiatr i chmury odeszły w zapomnienie, teraz grozi nam raczej przegrzanie i zasuszenie w pełnej lampie.
Drugi kryzys następuje przy podejściu na Bystrą. Odpala mi się typowe slow motion, znane wszystkim z takich klasyków jak Jaworowa, DBW, asfalt do Moka, czy choćby popularny Boczań. Tortura jest potężna, wysysa ze mnie moc. Zejście na Pyszniańską Przełęcz, nabieramy wody z małych okresowych stawków. W ramach regeneracji stóp chodzę boso po płatach śniegu. Bułka, błoga drzemka 10min. Nieco odżyłem, lecz zdecydowanie Pyszniańska Przełęcz to punkt zwrotny. Od przyjemności z przebłyskami cierpienia, przechodzę do cierpienia z przebłyskami przyjemności. Zaczynam odpalać w większej ilości żele energetyczne. Powolne podejścia, już prawie bez zbiegów. Łyda i czwórki co prawda nie są ani trochę przepalone, jednak system energetyczny jest ewidentnie na rezerwie.
Przed nami ostatnie podejście na Ciemniak, po nim już względnie tylko z górki. Obżarty żelami całkiem sprawnie pokonuję 400 metrowe podejście. Kosówki zarastające ścieżkę boleśnie ranią nasze poparzone słońcem łydki. Przypominam sobie lekką grozę nawisów, jakie pokonywaliśmy tutaj kilka lat temu. Ostatnie metry przed wierzchołkiem Ciemniaka jestem już na odcięciu. Od tego miejsca mam poważne problemy z każdym, minimalnym nawet, podejściem. Zjadam ostatnie pół bułki, jednak organizm, chyba za sprawą żeli, przestawił się już jedynie na cukry proste. Specjalnie przed tą akcją testowałem jak działają na mnie żele, jednak tatrzańska wycieczka ze wspinaniem, a tak długi marszobieg bez odpoczynku to dwa zupełnie różne światy.
Słońce chyli się ku zachodowi, nadchodzi ochłodzenie i lekki zimny wiatr. Ubieram kalesony i kurtkę. Jedynie widoczna bliskość Kasprowego skłania mnie do powolnego dreptania, jestem na skraju wyczerpania. Ostatnie podejście na kopułę szczytową Kasprowego (koło 50m w pionie) idę chyba pół godziny. Robię 10 kroków i zatrzymuje się na trzy oddechy. Zaczynam zastanawiać się, czy nie padnę na twarz idąc, czy też dostanę wcześniej jakiś sygnał od organizmu.
Jednak idę dalej, wiem że Prezes jest świeży, i jak będzie potrzeba to mnie ogarnie. Uświadamiam sobie, że mogę nie dać rady dojść na Liliowe. Nie jest to już kwestia lenistwa, odpuszczenia pod wpływem zmęczenia. To już kwestia bezpieczeństwa. Najrozsądniej byłoby wycofać się z Suchej Przełęczy tuż za Kasprowym. Ale przecież to już tak niedaleko… Bardzo trudna do podjęcia decyzja. Zdroworozsądkowo kalkuluję jednak, że w moim stanie podejście na Liliowe może skończyć się źle. Proponuję Prezesowi przepraszającym tonem wycof. Prezes, pełen zrozumienia dla mojego stanu, przyznaje że to raczej jedyne rozsądne wyjście z tej sytuacji. Zatrzymuję Stoper na Suchej Przełęczy: 18h 15min
Zejście do Murowańca trwało ponad 2h, w jego trakcie uświadomiłem sobie, że jednak doprowadzenie się do stanu, w którym zasypia się kilkaset metrów od schroniska jest rzeczywiście jak najbardziej wykonalne. Dochodzimy do schronu po zamknięciu kuchni, pozostaje obejść się ciepłą wodą z izotonikiem, oraz noclegiem na podłodze pod folią NRC.
Podsumowanie, i co dalej…
Biegacz ultra powie że to średni wyczyn, turysta powie że przypał, wspinacz powie że to jedynie długa wycieczka w Bieszczady. Dla mnie jednak była to przede wszystkim wygrana walka z własnymi kolanami i głową, świadomie podjęte wyzwanie na granicy moich sił. Piękna przygoda z zawsze pozytywnym Prezesem, okazja do nauki biegania po górach i nowych doświadczeń. Cieszę się, że dwumiesięczny okres bez możliwości wspinaczki udało się ukoronować w ten sposób. Spełniło się moje małe marzenie z szuflady, które nosiłem z tyłu głowy od czterech lat. Projekt ten podchodzi również pod akcję XX-lecie Sakwy – Grań Tatr Zachodnich poniżej 20h, w dodatku z byłym prezesem Sakwy 🙂
Gdy Łukasz Stempek wrócił zaaklimatyzowany z Kaukazu, od razu stwierdził że próbuje pobić ten czas. Brak treningów oraz przygotowania biegowego sprawił jednak, że musiał wycofać się w ¾ grani, w dosyć hardkorowych jak dla mnie okolicznościach. Jednak znany ze swojej niezniszczalności, mimo usilnych prób, nie zdołał zrobić sobie krzywdy. Dosyć szybko się po tym pozbierał. Zapowiedział kolejne ataki, nie wiadomo jednak czy bardziej na grań czy na własny organizm.
Słyszałem jeszcze o przynajmniej czterech osobach wśród kolegów, którzy zamierzają spróbować swoich sił. W ramach grupy znajomych (tak jak ja, identyfikujących się bardziej ze wspinaniem i górami, niż bieganiem) myślę że nieco przetarłem szlak, jeśli chodzi o podejście do przedsięwzięcia oraz możliwości osiąganych czasów. Dodam tylko, że gdyby nie moje załamanie energetyczne pod koniec naszej próby, byłaby szansa na okolice 16 godzin.
Tydzień później Prezes przebiegł na Słowacji 100km z nieco większymi przewyższeniami(6600m podejść, 6300m zejść), w bardzo podobnym czasie (18h). Jeśli tylko będzie miał ochotę, myślę że wykręci tu naprawdę kosmiczny czas. Uważam że w moim przypadku, bez solidnej dawki treningu, nie ma co się za to zabierać. Udowodniłem sobie że mogę, jednak bez zrobienia uczciwego kilometrażu i kilku wybiegań w okolicy 30km po górach, będzie to jedynie tortura i samozniszczenie. Myślę że jeszcze przyjdzie na to czas. Kiedy? Nie mam pojęcia. Na razie mam ochotę się powspinać 🙂
M.
Dodatki:
-
Notka odnośnie stylu przejścia:
18h15min od Przełęczy Huciańskiej (Wyżnej) do Przełęczy Suchej (za Kasprowym). Nie doszliśmy na Liliowe z powodu mojego nasilającego się wycieńczenia oraz wieczornego ochłodzenia. Staraliśmy się nie pomijać wybitnych wierzchołków, weszliśmy m.in. na: Łopatę, właściwy wierzchołek Jarząbczego Wierchu, Siwy Zwornik, Bystrą, Smreczyński Wierch, Stoły. Pominęliśmy początkową Jaworzyńską Kopę ze względu na prachaty teren, a następnie ze zmęczenia: Suchy Wierch Kondracki, Goryczkową Czubę oraz odcinek od Suchej Przełęczy do Przełęczy Liliowe. Bez depozytów, bez wsparcia z zewnątrz. Woda uzupełniona ze stawków tuż przy Pyszniańskiej Przełęczy.
-
Międzyczasy (orientacyjnie odtworzone na podstawie zegarka z GPS):
Siwy Wierch | 01:25:00 |
Brestowa | 02:20:00 |
Salatyński Wierch | 02:40:00 |
Spalona Kopa | 03:25:00 |
Pachoł | 03:40:00 |
Banówka | 04:00:00 |
Hruba Kopa | 04:22:00 |
Płaczliwy Rohacz | 05:23:00 |
Ostry Rohacz | 05:48:00 |
Wołowiec | 06:24:00 |
Łopata | 06:52:00 |
Jarząbczy Wierch | 07:40:00 |
Starorobociański Wierch | 08:38:00 |
Bystra | 09:42:00 |
Pyszniańska Przełęcz | 10:19:00 |
(przerwa 45min) | 11:04:00 |
Wielka Kamienista | 11:42:00 |
Smreczyński Wierch | 12:23:00 |
Tomanowy Wierch Polski | 13:17:00 |
Tomanowa Przełęcz | 13:49:00 |
(przerwa 7min) | 14:47:00 |
Ciemniak | 15:07:00 |
Krzesanica | 15:18:00 |
Małołączniak | 15:35:00 |
Kopa Kondracka | 16:10:00 |
Kasprowy | 18:03:00 |
Sucha Przełęcz | 18:14:00 |
łączny czas: | 18:14:00 |
-
Sprzęt:
- Na sobie:
buty do biegania po górach (agresywny bieżnik, większa sztywność przy zachowaniu niskiej wagi), średniej grubości skarpetki z mieszanki merynosa z coolmaxem, krótkie spodenki biegowe, dwa cienkie podkoszulki z merynosa (krótki i długi rękaw) - Sprzęt:
plecak biegowy 14l, camelbag 2l, butelka wody 1l, kurtka z membraną, kalesony, czapka z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne, 2xbuff, NRC, 2 bandaże i nieco tejpa. - Jedzenie i picie:
3l izotonika z węglami (celowo nieco bardziej rozwodnione), 3 bułki razowe ze smażonym kurczakiem, rukolą i humusem, 4 żele energetyczne, 4 batoniki, mały zapas izotonika w proszku, 3saszetki awaryjnych elektrolitów