Marcin Gromczakiewicz | 4 kwietnia 2018 skitury Wielki Młynarzowy Żleb zjazd z Młynarza

Wielki Młynarzowy Żleb + zjazd z Młynarza

Na Wielki Młynarzowy Żleb wybierałem się od dawna. Jak sama nazwa wskazuje, jest to po prostu wielki żleb, więc warto czekać na bardzo dobre warunki lawinowe, żeby z powodu lawiny nie odechciało się nam żyć, jak to ładnie określił kiedyś Oppenheim. Trzeba również trafić w moment, gdy śnieg już jest bezpiecznie twardy, a jeszcze nie stopniała większość lodu. W przeciwnym wypadku możemy skończyć uprawiając trudną sztukę wspinania po wodospadach (jak Kacper Tekieli). Optymalne warunki najczęściej trafiają się na przełomie marca i kwietnia lub po jakiejś dużej odwilży w środku zimy.

Żeby zobaczyć dlaczego warto, polecam nastrojowy filmik autorstwa dwóch Słowaków, który od dawna ogromnie inspirował mnie do przejścia tego żlebu: https://www.youtube.com/watch?v=1anfZMcmyZA

 

Pewnego dnia nadarzyła się okazja, nawet skombinowaliśmy z Wadimem auto od kolegi – tylko odstawcie mi to auto w takim stanie, w jakim je zastaliście. Żeby nie było, że tam jakiś syf jest w środku i paliwa jest mniej. Wsiadamy. Spod pustych butelek po piwie, pobrzękujących wesoło na każdym zakręcie, nie widać podłogi. Licznik „gdzie dojadę na takiej ilości paliwa” pokazuje 0km. – No tak, Wojsa. – komentujemy i zestresowani jedziemy delikatnie na najbliższą stację benzynową.

Na Łysej Polanie niespodzianka, wbrew prognozom zamiast -5 na parkingu jest +7, wieje halny. Podchodzimy pod Żleb, zapadamy się w śniegu po pas. Boimy się, że coś wyjedzie, jest strasznie ciepło, wycof. Później przegapiłem kilka okazji, raz nie było warunu, raz transportu, z czasem straciłem zainteresowanie tą drogą. Pomysł wrócił niedawno. W związku z tym, że zacząłem więcej jeździć na skiturach, potrzebowałem jakiejś prostej drogi, gdzie można pójść z nartami na plecach, a potem zrobić fajny zjazd.

Dodatkowym atutem jest sam masyw Młynarza. Mimo niewielkiej wysokości względnej jest to bardzo strzelisty, wybitny szczyt. Z jego wierzchołka do dna doliny jest niecałe 1000m deniwelacji na stosunkowo niedużej odległości w poziomie, co sprawia, że jest to jedna z większych przepaści w Tatrach. Szczyt Młynarza z DBW wygląda imponująco, a z jego wierzchołka rozciąga się świetny widok na dziksze obszary Tatr.

W końcu jedynka lawinowa i informacja ze słowackiego internetu, że w żlebie panują perfektne podmienki. Udało mi się namówić Denego oraz Marco. Na Łysej Polanie spotykamy naszego przyjaciela Martina, który z koleżanką też idą na to samo. My z racji przenoszenia nart nad żwirem aż kilometr za polanę Biała Woda jesteśmy około godzinę wolniejsi. Pokonując kolejne metry DBW cieszę się z każdego wzniesienia, bo nachylenie wskazuje na to, że nawet nie trzeba będzie się zbytnio wysilać łyżwowaniem i odpychaniem kijkami w zjeździe.

 

 

W końcu zbliżamy się pod Żleb, przeprawa przez potok przychodzi bez problemów. Skitury znacznie przyspieszają podejście pod sam piarg. Wymieniamy narty na raki i podchodzimy piarżyskiem. Na szczęście Martin z Gosią są już wysoko, więc mamy nadzieję, że ewentualny zrzucany przez nich lód będzie tracił impet w dosyć kopnym jednak śniegu. Pierwsze progi lodowe są bardzo proste, zaczyna się całkiem przyjemna zabawa w darcie pod górę.  Gdzieś w połowie żlebu, po rozejściu, znajduje się najtrudniejszy próg.

Wygląda jakby było już jakieś wspinanie. Podchodzę nieco bliżej i w tym momencie spada niezła pyłówka. Po chwili wahania decydujemy się związać, skoro i tak już niesiemy tę linę, to szkoda nie skorzystać. Szczególnie jeśli mamy się stresować, że ściągnie nas jakaś pyłówa. Bez większych trudności pokonujemy próg i rozwiązujemy się. Dalej już tylko strome śniegi aż do przełęczy. Na ostatnich metrach łapie mnie straszna senność, narty zaczynają ciążyć, a ja nieco przysypiam w tym monotonnym rytmie wbijanych raków i dziab.

 

 

W końcu docieramy na oślepiającą światłem przełęcz. Czas 3h30min, nie jest źle jak na te narty na plecach i dosyć miękki śnieg. Widoki są niesamowite, w dużej mierze za sprawą ciekawego światła rozpraszanego przez chmury nad Granią Główną Tatr. Tutaj mała niespodzianka, na grani jest bardzo dużo nawianego śniegu.

Rozpoczyna się mozolne torowanie w pięknych okolicznościach. Słońce tak rozgrzewa, że wszystkie membrany zaczynają nieco przemakać. Śniegu jest tyle, że zastanawiam się, czy nie wymienić dziaby na łopatę lawinową. W ramach obejścia głębokiego śniegu wprowadzam chłopaków w lekki zapych. Wiążemy się i nasz Deny Himalajczyk prowadzi nas bezpiecznie do szczytu, asekurując się oszczędnie jednym hakiem i pogodą ducha.

Moment samego wejścia na wierzchołek był naprawdę spektakularny. Widok onieśmiela, zbocza Młynarza znikają z oczu urywając się stromym stokiem w każdym kierunku. Świadomość, że zaraz zapniemy narty i zjedziemy jednym z nich daje mi głębokie przeczucie, że robimy coś naprawdę ciekawego, mimo niewielkiej powagi całego przedsięwzięcia.

 

 

Zjazd wygląda cudownie. Szerokie pole śnieżne kończy się wąskim wlotem do Żlebu Ascety, przed którym należy uciec w lewo. Okazuje się, że po południowej stronie jest beton, ale taki dobry, gładki beton, który ułatwia skręcanie. Mimo wszystko przy takim nachyleniu przed każdym skrętem muszę się nieco odważyć, a efekt pomyłki jaki jestem sobie w stanie zwizualizować jest ostateczny. W stromszych przewężeniach stare lawinisko zmusza mnie do zsuwania się bokiem, jestem jednak raczej słabym narciarzem. Następnie trawersujemy na grańkę, która przy obecnym zabetonowaniu sprawia wrażenie dosyć eksponowanej. Wraz ze zbliżaniem się pod Młynarzową Babę pojawia się coraz więcej rozgałęzień. Bawię się skręcaniem raz to na grańce, raz w żlebiku. W końcu mały zapych w kosówkę i zza pleców słyszę jakieś obelżywe słowa w moim kierunku z racji skrętów wykonywanych w krzakach po kolana. W końcu lądujemy w bardzo stromym żlebie, gdzie zsuwamy się bokiem aż do miejsca, gdzie szerokość żlebu zbliża się wymiarem do długości nart, więc decydujemy się na ich odpięcie. Dalej już przyjemnie na próg Doliny Ciężkiej.

Niewielka ilość śniegu sprawia, że na zjeździe pod Lodospad Ciężki i dalej na Tabor nie da się zbytnio poszaleć. Odcinek od Taboru do końca śniegu pokonujemy przyjemnie i bez wysiłku. Schody zaczynają się przy kolejnej godzinie wędrówki w butach skiturowych z nartami na plecach. W związku z moimi ciasno dopasowanymi butami docieram pod auto chyba pół godziny później niż Deny i Marco, całkowicie zmarnowany. Nigdy więcej na narty w Tatry bez adidasów w plecaku 😉 Czas na schabowego w Podspadach i kufel zasłużonej Kofoli.

M.

Zdjęcia na których wrysowałem linię podejścia i zjazdu ukradłem ze strony http://dagomar.eu/  Mam nadzieję że autor nie będzie miał mi za złe. 

Reszta zdjęć Marco Schwidergall i Damian Bielecki