Grossglockner 2017
Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii, został pierwszy raz zdobyty w 1800 roku. Polską historię wspinaczek na Wielkiego Dzwonnika, bo tak należałoby tłumaczyć jego nazwę, otwiera w 1884 Ludwik Chałubiński – syn słynnego lekarza i popularyzatora Zakopanego. Obecnie Dzwonnik jest jednym z popularniejszych szczytów alpejskich. Stosunkowo krótki dojazd, dobra baza noclegowa, w końcu niewygórowane trudności techniczne czynią go częstym celem tak dla nacji typowo alpejskich, jak i Polaków czy Słowaków. O popularności tego szczytu wśród naszych południowych sąsiadów niech świadczą informacje zapisane po słowacku, zarówno przy parkingu, jak i w schroniskach.
Niestety, jak sporo „łatwych” szczytów, a w szczególności, tych które można określić jako najwyższe w pewnym podzbiorze gór (patrz twierdzenie o lokalnych geniuszach). Grossglockner przyciąga tłumy ludzi. Oprócz opisów wypadków można w sieci znaleźć relacje z nieprzyjemnych, wręcz chamskich zachowań „alpinistów” czekających w kolejce do przejścia jakiegoś trudniejszego odcinka czy karkołomnego wyprzedzania w miejscach potencjalnie niebezpiecznych. Mimo tych niedogodności Grossglockner będzie pewnie dalej kusił swoją wybitną sylwetką kolejne pokolenia alpinistów. Właśnie ze względu na jego popularność pomyślałem o zebraniu własnych wspomnień z wyjazdu. Mam nadzieję, że pomogą one kolejnym zespołom zdecydować, czy warto wybrać się w Wysokie Taury.
Wyjechaliśmy (piszący wraz z kolegą Kamilem – autorem większości zamieszczonych fotografii) z Krakowa około piątej rano, aby po dwunastu godzinach jazdy zameldować się na parkingu pod schroniskiem, a właściwie hotelem, Lucknerhaus (1918 m). I tu pojawia się pierwsza uwaga natury organizacyjnej: ostatniego lata parking był darmowy, a nawet można było zaobserwować oznaki biwakowania uprawianego na nim przez niektóre ekipy. Niestety sielanka zdaje się kończyć. Trwają (możliwe, że już się zakończyły) prace nad montażem szlabanów, parkomatów i całej reszty opresyjnych wynalazków. Podobne parkingi zaobserwowaliśmy u końca innych dolin w okolicy i nieodmiennie towarzyszyła im tablica „no camping”.
Nasz plan zakładał dotarcie do schroniska Stüdlhütte (2802 m), przespanie się w nim i wejście na wierzchołek następnego dnia. Znaki na drogowskazach przy parkingu pokazują około 3 godzin podejścia do schroniska. Zmęczony wędrowiec może nadać swoje plecaki specjalną kolejką kursującą ze schroniska Lucknerhütte (2241 m), oczywiście za drobną opłatą, w ten sposób pokonując około 2/3 trasy „na lekko”. W praktyce, mimo nieśpiesznego tempa i plecaków niesionych na własnych plecach, udało nam się skrócić wspomniany czas podejścia. Ścieżka jest wygodna i podczas podejścia w obuwiu alpinistycznym bardzo żałowałem pozostawionych w samochodzie adidasów.
Schronisko Stüdlhütte jest nowoczesnym obiektem o wysokim standardzie bytowania. Bo jak inaczej nazwać budynek oferujący: małą ściankę wspinaczkową, wi-fi oraz własnego kucharza każdego dnia przygotowującego inną kolację w formie szwedzkiego stołu (z gorącymi potrawami)? Oczywiście wygody mają swoją cenę, którą można znacznie zmniejszyć, będąc członkiem OAV. Starczy powiedzieć, że zniżka w schronisku i ubezpieczenie od kosztów akcji ratunkowej wykupione na tydzień wyjazdu spłaciły roczną składkę członkowską. Jednocześnie trzeba tu zaznaczyć, że zniżki związane z członkostwem w OAV dotyczą cen noclegów, ale już nic nam nie pomogą w kwestii wyżywienia. W ogóle przed wyjazdem warto zorientować się w zwyczajach panujących w schroniskach alpejskich, aby ułatwić sobie życie i przy okazji nie popełnić faux pas, np. wchodząc w rakach do jadalni.
Wieczorem w schronisku decydujemy ostatecznie, że szczyt zaatakujemy przez grań Stüdlgrat. Droga ta wiedzie przepięknym, eksponowanym, południowym żebrem Grossglockner. Trudności techniczne nie stanowią wielkiego wyzwania (dochodzą do 3+, link), ale uroku dodaje długość wspinania i deniwelacja 800 metrów. Ruszamy o 6 rano obładowani, jak się później okazało, w sporej mierze niepotrzebnym, sprzętem, aby po około pół godziny zorientować się, że zapomnieliśmy ze schroniska części szpeju. Po szybkim powrocie i uzupełnieniu braków wchodzimy na lodowiec. Ścieżka jest przedeptana przez zespoły, które zdążyły nas wyprzedzić. Lodowiec, mimo swoich małych rozmiarów, straszy szczelinami brzeżnymi. Po osiągnięciu terenu skalnego zaczynamy nadrabiać dystans względem pozostałych wspinaczy. Uprzednie doświadczenia z tatrzańskimi rzęchami zdecydowanie pomagają i pozwalają czuć się swobodnie na grani. Mimo straty czasu na powroty po zapomniany ekwipunek docieramy do „półki śniadaniowej” po dokładnie trzech godzinach od wyruszenia ze schroniska. Jest to charakterystyczne miejsce, kończące łatwiejszą część podejścia. Wbita w skałę tablica informuje, że od tego punktu powrót będzie bardzo trudny lub niemożliwy i jeżeli dotarcie z Stüdlhütte zajęło ci więcej niż trzy godziny, to powinieneś zawrócić. Zważywszy, że straciliśmy około godziny na powrót do schroniska po zapomniany sprzęt, a i tak zmieściliśmy się w trzygodzinnym limicie, należy traktować to ostrzeżenie poważnie.
Odtąd droga zdecydowanie pionizuje się i nabiera alpinistycznego charakteru. Całość idziemy „na lotnej” z jedną przerwą, na zmianę prowadzącego i wymianę sprzętu pomiędzy nami. W zasadzie przez cały czas trwania wspinaczki asekurację zapewniają stałe punkty asekuracyjne: ringi i stalowe liny. Część zespołów w jednym lub dwóch miejscach asekurowało się „na sztywno”, co może być konieczne zwłaszcza w przypadku złych warunków atmosferycznych. Na szczycie stajemy kwadrans po dziesiątej, ciesząc się z przepięknych widoków na wszystkie strony świata.
W tym miejscu warto wrócić do tematu tłoku podczas wspinaczki. Rzeczywiście, wyprzedzaliśmy kilka zespołów, a na całej Stüdlgrat mogło tego dnia znajdować się ich kilkanaście. Jednak wbrew opiniom znalezionym przed wyjazdem w Internecie nie spotkaliśmy się z żadnymi przejawami chamstwa czy zniecierpliwienia. Wystarczyła grzeczna prośba i odrobina cierpliwości w oczekiwaniu na wygodne miejsce – i inni wspinacze ochoczo nas przepuszczali. Z miejscami do takich manewrów również nie było źle, oczywiście przy zgodzeniu się na to, że to wyprzedzający musi podjąć trud wyszukania sobie drogi obejścia wyprzedzanych. Bardziej nerwową atmosferę odczułem podczas zejścia drogą normalną.
Jak już wspomniałem, schodziliśmy drogą normalną w kierunku schroniska Archduke Johann Hütte (3454 m). Osobiście odczułem tą część jako zdecydowanie trudniejszą od wspinaczki Stüdlgrat. Zwłaszcza końcowa rynna wyprowadzająca z Kleineglockner na lodowiec, która, zamiast śniegiem, wypełniona była głównie błotem, wywołała u mnie szybsze bicie serca. I właśnie stojąc już właściwie na śniegu lodowca, potknąłem się o własne nogi i pojechałem w dół oblodzonego stoku. W tym miejscu relacje: moja i Kamila zaczynają się różnić. Byłem przekonany o wyhamowaniu czekanem upadku, ale mój partner twierdził, że istotnie pomógł mi liną. Bez względu na prawdziwy udział każdego z nas bardzo się cieszę, że udało się tę podróż zakończyć równie szybko jak się zaczęła. A rozpędzałem się o wiele szybciej niż podczas ćwiczeń na stokach Gąsienicowej. Znów potwierdziła się stara zasada, że powroty są najniebezpieczniejsze.
Po tej przygodzie doszliśmy w końcu do A.J. Hütte, gdzie odpoczęliśmy przed zejściem Normalanstieg do Stüdlhütte. W miejscu początku naszej wycieczki zameldowaliśmy się około godziny piętnastej. Ze względu na cenę tej przyjemności zrezygnowaliśmy z ponownego noclegu w schronisku i zeszliśmy do samochodu, szukać miejsca do spania gdzieś w dolinnych krzakach. Wpierw jednak wypiliśmy po zasłużonym piwie i odebraliśmy rzeczy zostawione w depozycie. I tu miła niespodzianka, kluczyk do szafki w Stüdlhütte wydawany jest za zwrotną kaucją, ale samo przechowanie jest już bezpłatne.
Podsumowując, mogę tylko zachęcić do wybrania się na Grossglockner. Nawet biorąc pod uwagę, że dla wspinacza obytego z górami nie stanowi on wyzwania natury sportowej, wciąż zachwyca swoja strzelistą sylwetką górującą nad lodowcem Pasterze. Droga przez Stüdlgrat pozwala zakosztować wspinaczki długą, alpejską granią i przy dobrej pogodzie oferuje rewelacyjne widoki przez cały czas jej trwania. Ponadto, mając do dyspozycji samochód, lekko przedłużony weekend powinien wystarczyć dla takiej akcji.