Prawa Góra
Wiecie, czego nie lubię w górach? Jak stoję na dnie doliny, wokół milion szczytów i 8 milionów ścian, a na drogę na którą się wybieram…. Akurat idzie 5 innych zespołów! Są to zresztą wszystkie zespoły wspinaczkowe działające w dolinie. Co gorsza, 3 z nich zamierzają targać przez ścianę narty (a więc odpada “light&fast”). A żeby nie chodziło tylko o moje fobie, ale też o obiektywne niebezpieczeństwo sytuacji – oczywiście mówimy o wspinaniu lodowym (jak wiadomo, nigdy nie należy stać pod kimś kto prowadzi w lodzie)…
Powiecie “jakiś marny cel wybierasz! Nawet punktów w Biblii za niego nie ma!”, ale racji mieć nie będziecie. Otóż Tomek chciał atakować Drogę Szwajcarską na Les Courtes tuż obok (zresztą “chciał” już po raz czwarty, 55 punktów w Biblii piechotą nie chodzi :)). Niestety Fred, chatar Refuge Argentiere szybko rozwiał nasze nadzieje. Sezon marny, lodu w ścianach brak, na “Deskę” na Krótkiej Górze nie ma po co startować. Jedyna “czynna” traska to Kuluar Lagarde’a Direct na pólnocno-wschodniej ścianie Les Droites. Jak całe schronisko, kładziemy się spać o 20 i ustalamy taktykę na poranek.
Wiedząc, że inni wstają o 200, liczymy jak nie utknąć w kolejkach na starcie drogi. Zakładamy, że narciarzy na podejściu nie wyprzedzimy. Kombinujemy jednak, jak nie zmarznąć z rana w kolejkach i wyprzedzić zespoły już w łatwiejszym terenie w połowie ściany. Ustalamy pobudkę na 300. Rano, prowadzący Tomek przechodzi szczelinę brzeżną ok 530 i w tym momencie “Druaty” biorą nas w swoje objęcia z których będą się starały wypuścić nas jak najpóźniej. Natychmiast zresztą okazuje się, że:
- Śnieg nad szczeliną brzeżną jest zupełnie sypki i nie ma jak w nim się zastawić
- Tomek musi podejść dalej, a więc obaj musimy rozwinąć buchty liny z grzbietów
- Szpej do asekuracji skalnej został w moim plecaku…
Ostatecznie przy lekkiej dozie kreatywności (a może po prostu – doświadczenia) Tomek zakłada stan i mnie ściąga. Przekraczam szczelinę całe 30 minut później. Pokonujemy pierwszy stromy odcinek lodu i doganiamy pozostałe zespoły. Anglicy śmieją się, że “polacy to chyba lubią dłużej pospać”. Czekając aż wszyscy pokonają drugi próg lodowy wciągamy drugie śniadanie i cieszymy się słońcem które właśnie wyszło. Przejmuję prowadzenie.
Wyciąg jest całkiem ładny – lód wodny, lód alpejski, trochę skały, pyłówki zrzucane przez zespoły nad nami, no wszystko! Piękne Alpy! Nie jest specjalnie trudno – w Gasteiner albo innym Kanderstegu miałoby pewnie WI3, nie więcej. Trochę czasu zabiera mi wyzbieranie się zza skałki po której ciekła woda – zimny prysznic nie jest przyjemnością, do tego ogranicza widoczność w zaparowanych okularach przeciwsłonecznych. Kolejny wyciąg stromego terenu ma jeszcze mniej. W jego połowie zbieram na twarz kawałek lodu. Drę się zdecydowanie ponad powagę sytuacji, niemniej – no nie lubię. Spadający lód naprawdę czasem zabiera mi przyjemność wspinania. Rozciągam wyciąg “na lotnej” ile mogę i zdaję prowadzenie.
W tym miejscu osiągamy “właściwego” Lagarde’a – ściana się kładzie, droga prowadzi szerokim żlebem o nachyleniu ok 50-55 stopni. Często czekanów używamy do podpierania. Zadanie polega więc na jak najszybszym przedreptaniu całej góry. W tym jesteśmy w miarę nieźli – dwie zrobione drogi na wysokościach 3500 -3800 mnpm w ostatnich dniach dały nam zapas w płucach. Jeden zespół anglików wyprzedzamy i na chwilę doganiamy francuzki (które znów nas odstawiają gdy wymieniamy się szpejem). Niestety w ferworze “pogoni” wybieramy prawą – a nie lewą odnogę żlebu (później doczytaliśmy – wariant Cordiera zamiast oryginalnej drogi). Nie, żeby był to jakiś dramatyczny błąd, ale później się okaże, że kosztował nas on sporo czasu.
Drugi zespół “narciarzy” doganiamy tuż pod kolejnym spiętrzeniem – tym razem mniej lodowym, a bardziej skalnym. Znów przejmuję prowadzenie i napieram w zacięciu/kominku. Niestety warunki nie są tu tak świetne jak niżej – w szczelinach i na wypłaszczeniach natrafiam na czarny lód, w który strasznie ciężko wbić jakiekolwiek ostrze. Na nadmiar asekuracji też narzekać nie mogę, zwłaszcza – w dolnej części wyciągu. Pozwala mi to zachować szpeju na jakieś 70m terenu za jakieś M4 / 4+. Ciągnąc Tomka na lotnej doganiam prowadzącego narciarza, napieram za nim w ostatnim wąskim kominku, po chwili jednak odpuszczam. Bez choćby jednego ekspresa ciężko mi się zaasekurować… Oddaję Tomkowi przyjemność poprowadzenia ostatniego trudniejszego miejsca drogi i trickowego przejścia przez nawis na grań (ile razy wychodziliście na grań zapieraczką o 3-metrowy nawis śnieżny?!).
Na grani Tomek wydaje jęk rozpaczliwego (z przewodnika, ang. Utterly Desperate :)) zawodu. Wychodzę na grań (prawdopodobnie na końcówkę filara Touriera) i moim oczom ukazuje się skomplikowany teren, zalany polewą twardego lodu wodnego. Niby nietrudne, ale kolejne 100m (dwa wyciągi) sztywnej asekuracji i delikatnej “rzeżby” na czubkach dziabek i raków. Dopiero teraz docieramy do właściwej grani szczytowej, którą “się robi na Lagardzie”.
Niestety – znów trafiamy na koniec tramwaju. Oba zespoły narciarzy z Anglii są minimalnie przed nami. I tu zaczynają się jaja! Robi się godzina 17 – 18 , grań jest skalną czwórką, którą trzeba zrobić w rakach i grubych rękawicach. Anglicy noszący narty na plecach nie mieszczą się do kolejnych szczelin i kominków i skutecznie tarasują przejście. Ubieram na siebie wszystko co mam i cierpliwie asekuruję Tomka. Chyba powoli zamarzam. Rękawice zastygają przygięte, jakbym trzymał w dłoni kubek. Zaciśnięcie pięści lub całkowite rozprostowanie palców wymaga autentycznego wysiłku! Ostatecznie- docieramy do grani śnieżnej i samego szczytu!
W tym momencie dostajemy drobną nagrodę za trud dnia – widoki ze szczytu Les Droites powalają. Jego Wysokość Mont Blanc – w pełnej okazałości. Widać obie “drogi normalne”, Midi, Cormeyeur, Filar Narożny, Damy Angielskie…. Jorasses’y – jak na dłoni. Gdzieś na wschodnim horyzoncie – Matterhorn. Bajka!
Nie przybijamy jednak “piątki” – żaden z naszej szóstki nie zna zejścia na drugą stronę grani. Anglicy rozpoczynają zjazdy ze starych pętli (w których zwykle nie ma nawet maillona). Dodatkowo, pierwsze 2-3 prowadzą po skosie, między skałkami i są dość krótkie. Lina chłami się niemiłosiernie. Zapada zmrok. Zjeżdżając jako ostatni, na którymś kolejnym stanowisku wiszę nad wyraz długo. Zanim prowadzący Anglik odnalazł kolejne stanowisko zjazdowe, ja byłem niemal gotów zejść w dół “na repach”, pewny, że Tomkowi coś się stało…
Góry mają bardzo różnorodne sposoby, żeby nas nie wypuścić ze swoich objęć zbyt łatwo. My tkwimy w kolejce do zjazdów za Anglikami, którzy z czasem grzebią się coraz bardziej. Zaczyna nas to mocno irytować – straciliśmy przez nich już tyle czasu! Miarka się przebiera, gdy dojeżdżam do któregoś stanowiska i widzę wyspiarzy… na stanowisku 5 metrów niżej! Po co robić zjazdy po 5 metrów, doprawdy nie wiem… Tomek zjeżdża na prawie pełną długość liny i zakłada własny stan z repa. Na wydechu uprzedza, żeby się nie miotać i nie “podnieść” sznurka wiszącego na słowo honoru… Zjazd z tego stanowiska wyprowadza nas już jednak na śniegi. Koniec liny anglików leży jakieś 5-8 metrów nad naszą – spokojnie też mogliby dawno stać na śniegu i zbierać się “do domu”. Jeden z nich jednak, zamiast na niej po prostu zjechać, wisi wpięty w zjazd przy zostawionym przez Tomka repie. Ani w dół, ani obciążyć stanu, ani dać mi przejechać. Czołówka spada mu w śnieg kilkanaście metrów niżej. Zmęczony i zirytowany mówię im “do zobaczenia w schronie”.
No właśnie, w schronie… Po udanej wspinaczce i szczęśliwych zjazdach, kiedy już jesteście na dnie doliny, zdjęliście uprzęże z tyłków i pozostaje podreptać do schroniska zwykle się rozprężacie. Wiecie gdzie iść i jak, naszym jedynym zadaniem jest się “dokulać” i – ewentualnie – nie poktnąć o własne nogi. Nic prostszego? Ano, zwykle tak. Ale u podstaw tego podejścia leży założenie, że… WIECIE GDZIE JEST SCHRONISKO! Cóż… My nie wiedzieliśmy. Z Druatów schodzi się na drugą stronę grani, do (innej) Doliny Telefre. Była noc a nikt z nas w tej dolinie nie był! Sprawę nieco ułatwiała pełnia księżyca i ślady skiturowców. Z trudnem podchodzimy nimi pod górę. Kiedy na morenie bocznej ślady się rozdzielają w 2 strony – zaczynamy czuć zapach przymusowego marszu aż do stacji kolejki na Montenvers (kolejne 2h) i murowanej nominacji do Złotego Jaja. Z pomocą przychodzą jednak tyczki i mocny “szperacz” czołówki. Zauważamy schronisko stojąc kilkadziesiąt metrów od niego, tuż przed drugą w nocy. Po 22 godzinach od wyjścia z Argentiere i pięknej alpejskiej przygodzie – Druaty nas wypuściły.
Les Droites (4000 mnpm); ściana NE; Kuluar Lagarde Direct, wariant Cordiera; TD 4+; WI3, M4+; droga 9.5h, schron-schron 22h; 12.04.2017
fotorelacja z całego tygodniowego wyjazdu: https://flic.kr/s/aHskY6ppd9