Filar Gervasuttiego – piękna linia na wschodniej ścianie Mont Blanc du Tacul. Rokrocznie zaliczana przez polskie zespoły, jednak wielu zajmuje ona więcej niż 1 dzień;)
Tag: chamonix
SZAMO GOLF EKSPEDYSZYN 2013
Przejazd
Przejazd z Polski do Chamonix zapowiadał się ciekawie. Golf trójka Wojtka, którym planowaliśmy jechać, parę dni wcześniej został odebrany z przeglądu i podczas krótkiej przejażdżki najpierw padły mu hamulce a potem odpadło koło. Cóż zrobić. Jest ryzyko jest zabawa albo piargi albo sława!
Ruszamy o 16 z Ruczaju. Jest początek sierpnia, burzowa pogoda. Ledwo rozpędziliśmy się na A4 i nas dopadło. Leje jak z cebra, wycieraczki chodzą na pełnych obrotach a podmuchy wiatru starają się zepchnąć auto z drogi. Wiedzieliśmy, że auto nie jest najpewniejszym punktem naszej wyprawy ale nie sądziliśmy, że stanie się TO tak szybko. W pewnej chwili zasuwająca w jedną i w drugą wycieraczka zaczęła wykonywać coraz bardziej krzywe ruchy i zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć „o ku*&a!” zniknęła w deszczu. Całe szczęście, że była to wycieraczka po stronie pasażera.. Po kolejnych przygodach zainstalowaliśmy nową wycieraczkę i dotarliśmy do Gliwic, skąd odbieraliśmy Karola. Sporo czasu minęło zanim upchaliśmy się w czwórkę do auta: każdy siedział na karimatach, pod nogami walały się siaty z jedzeniem i czekany a na głowy co chwila sypały się rzeczy z bagażnika.
Przed granicą zdecydowaliśmy się jeszcze zatankować do pełna. Zjeżdżamy a tu nagle silnik zaczyna wyć a Wojtek siłuje się ze skrzynią biegów. Nie da rady, zacięła się. Dopychamy auto na parking i obdzwaniamy co bardziej zaznajomionych z samochodami znajomych. Ogólnie nie jest dobrze. Każdy nas przekonuje, że awaria skrzyni biegów to poważna sprawa i możemy myśleć o powrocie do Krakowa. W niewesołych nastrojach decydujemy przeczekać noc i rano wezwać pomoc drogową. Rano wszystko zapowiada się tak: ja i Karol robimy przepak i jedziemy stopem w Alpy (słaba opcja bo każdy ma wielki plecak) a Marcin i Wojtek opiekują się autem i jadą w Sokoliki (też nie najlepsza opcja ale w Sokolikach też jest przecież fajnie;)). Ładujemy się do żółtego pojazdu i jedziemy do mechanika. Po 15 minutach majstrowania pod maską mechanik inkasuje 100 zł a my otrzymujemy zdolne do jazdy auto. Uffff…
Tego dnia poza staniem w potężnym niemieckim korku nic się już ciekawego nie dzieje i docieramy do Chamonix! Nieśmiałe marzenie z początków wspinaczkowej kariery zostało zrealizowane:)
Szamoniks
Po noclegu na przełęczy Montets (dobra miejscówka do spania na zadaszonej werandzie schroniska) docieramy do celu naszej podróży – do stolicy i kolebki alpinizmu. Szamo robi wrażenie! Mamy szczęście do pogody i widoki powalają. Nad miastem góruje oślepiający śnieżnobiałą lodowcową czapą olbrzymi masyw Mont Blanc. Tego dnia nie będziemy się wspinać, więc niespiesznie robimy ostatnie zakupy i zdobywamy schematy interesujących nas dróg w Biurze Przewodników. Popołudniu wyruszamy w stronę Plan du Midi. Tatrzańskie podejścia się przy nim mogą schować. To coś jak Boczań tam i z powrotem i jeszcze podejście do Moka razem wzięte. Do tego plecaki ważą chyba tonę, bo mamy w nich szpej, namioty i jedzenia na 7 dni. Po 4h morderczego marszu w promieniach gorącego słońca rozbijamy wreszcie namioty. Ale za to w jakim miejscu! Pod nami jezioro z krystalicznie czystą wodą a tuż przy naszym obozowisku mamy do dyspozycji ulepszane przez pokolenia alpinistów kamienne stoły i fotele.
Igły od Północy
W pierwszy dzień wbijamy się obydwoma zespołami w rozgrzewkowe 5c na którejś iglicy Peigna. Ciśniemy z Marcinem pierwsze 2 wyciągi. Na trzecim natrafiamy jednak na niepokojącą kruszyznę i robimy wycof. To w końcu pierwszy dzień i nie ma się co przemęczać.
Drugi i trzeci dzień są tymi najbardziej udanymi. Ja i Karol ciśniemy w stylu RP dwie przepiękne około 300 metrowe drogi za 6b+ a Marcin i Wojtek dwie drogi za 5c OS.
Następnego dnia mieliśmy odpoczywać, ale rest jest dla słabych! Zdecydowaliśmy iść na łatwą drogę na Aiguille de’l M. Patrząc w jej stronę wydawało się, że jest blisko, jest niska i nie ma pod nią żadnych lodowców. Nie było więc sensu dźwigać raków. Nie wzięliśmy pod uwagę niezliczonych moren bocznych, które trzeba było pokonać.. za ostatnią wyłonił się gigantyczny jęzor lodowca.. Pod ścianę dotarliśmy o 11 po czterech godzinach marszu. Nie przestraszyły nas ślady wycofów ani drewniane kołki – ślady po hakówkach z dawnych lat. Cisnęliśmy do góry. Na trzecim wyciągu Wojtek po godzinnej walce zrezygnował z prowadzenia i musiałem dokończyć wyciąg. Coś takiego jak lęk wysokości jest mi obce ale widok samolotu turystycznego latającego POD nami i te jego bujające się skrzydła osłabiły moją psychę. Helikopter, który niesamowicie hałasował wisząc nad nami przez 5 minut też nie pomagał. Czyżby jego pilot wiedział coś więcej o naszej drodze?;) Wcześniej narzekałem na Wojtka, że tak wymiękł na teoretycznie prostym wyciągu. Szybko zmieniłem zdanie. To było trudne alpejskie 5c! Potem natrafiliśmy na kruszyznę i zrozumieliśmy skąd wzięły się ślady wycofu.
Następnego dnia atakujemy jeszcze jedną drogę. Sił już brakuje, podobnie jak skóry na palcach ale wiadomo – alpinizm to nie je bajka i trzeba cisnąć. Na celownik bierzemy z Marcinem 400 metrową drogę za 6a. Kompletne wyczerpanie daje o sobie znać w kominie za 5c. Gubię po drodze parę kostek i ledwo kończę wyciąg. Próbujemy iść dalej ale zdajemy sobie szybko sprawę, że „tu nie ma się co zastanawiać! Tu trzeba spierdalać!”;)
Col du Midi, Mont Blanc i grań Kuffnera
Jedyny dzień niepogody wypadł akurat w jedyny dzień restu. To się nazywa fart! Spędzamy go na campie Mer de Glace. Bierzemy jedyną w czasie wyjazdu kąpiel i korzystamy z dostępu do neta. Prognozy są świetne, więc następnego dnia wstajemy wcześnie i ustawiamy się w kolejce do kolejki na Aiguille du Midi. Mieli rozmach skurczybyki. Kolejka zawozi nas w jakieś 15 minut prosto na blisko czterotysięczny szczyt. Schodzimy stromym zboczem na Col du Midi. Nie wiążemy się, bo z góry lodowiec wyglądał na bezpieczny. Później przekonaliśmy się, że było to bardzo złudne wrażenie.
Na przełęczy jest gorąco. Wysoka temperatura zachęca do opalania i wytapia spod śniegu wielkie sterty gówna. Trzeba bardzo uważać skąd się wykopuje śnieg do gotowania! Tego dnia wszyscy wbijamy się jeszcze w klasyk na Aiguille du Midi – drogę Rebuffata za 6a. Robimy trudności, ale na 3 wyciągi przed końcem wycofujemy się, bo zbliża się noc. Przy zjazdach klinuje się nam lina (standard) i marzniemy dobrą godzinę zanim Wojtek uporał się z problemem.
Następnego dnia odpoczywamy przed atakiem na Blanca (ja i Marcin) i na grań Kuffnera (Legaś i Wojtek). Opalamy się na słońcu i szybko wykańczamy wszystkie butle gazu. Leniuchowanie powoduje szybkie wyczerpanie zapasów. Wstajemy z Marcinem o godzinie 1 w nocy i przygotowujemy sobie śniadanie. Małe ciśnienie w butlach powoduje, że zajmuje nam to ponad godzinę mimo wcześniejszego roztopienia wody. Ruszamy koło 3 w stronę Mont Blanc du Tacul. Początkowo idziemy sami. Przy szczelinie biegnącej poprzez zbocze góry robi się kolejka. Przewodnicy wciągają swoich klientów i robi się małe zamieszanie. Ja szykuję się do zaatakowania trzymetrowej przeszkody ze swoim turystycznym czekanem, Marcin już asekuruje mnie z ciała, aż nagle widzimy za sobą jakiś ruch. Patrzymy a tu pięciu przewodników zasuwa z drabiną, którą ustawiają dokładnie przed nami! Po pokonaniu przeszkody pędzimy szybko do przodu wyprzedzając kolejne zespoły. Najtrudniejszy fragment, czyli podejście na Col du Maudit biegniemy na żywca wyprzedzając około 6 zespołów. Daje się nam we znaki wysokość i troszkę zwalniamy ale i tak po 5h marszu docieramy na szczyt. Schodzimy powoli ciesząc się piękną pogodą i wspaniałymi widokami i o 12 docieramy lekko odwodnieni do namiotu.
W tym czasie Wojtek i Karol, którzy zdobyli Blanca we wcześniejszych latach, pocisnęli grań Kuffnera D/600m/4+.
Następnego dnia decydujemy się na powrót do Polski. Tym razem związaliśmy się na podejściu do stacji kolejki. To była dobra decyzja. Lodowiec, który wydawał się tak solidny, tym razem ukazał groźniejsze oblicze i zmusił nas do przejścia po baardzo wątłym moście śnieżnym nad szczeliną, której istnienia wcześniej w ogóle nie podejrzewaliśmy.
W drodze powrotnej Golf spisuje się na medal i do Polski docieramy bez żadnych przygód.