Z pomysłami na górskie wyprawy jest różnie. Niektóre pojawiają się i po krótkiej ekscytacji szybko się o nich zapomina a niektóre powoli dojrzewają do realizacji. Tak było z naszym przejściem grani głównej Tatr Zachodnich.
PRZYGOTOWANIA
Poniedziałek, 24.02.2014
Pizga, zimno, nieprzyjemnie. Nie tego się spodziewałem po ostatnich dniach dobrej pogody. Opuszczam Kubę z jednej z prostszych dróg na Zjazdowej Turni. Dzisiaj na żadne większe trudności nie mamy ochoty. Dzwoni Marcin. Mieliśmy się tego dnia spotkać, żeby zaplanować wyprawę na Grań Główną Tatr Zachodnich. Niestety na tym chłodzie bateria padła zanim zdążyłem odebrać.. Zazdroszczę Kubie, szczęśliwemu posiadaczowi nowszego, niezawodnego urządzenia. Oddzwaniam z jego telefonu: „Widzimy się o 18 u Łukasza. Weź namiot, śpiwór i matę” słyszę. To wszystko po to, żeby przetestować, czy zmieścimy się w trójkę w jednym namiocie. To nie takie proste, gdy każdy z nas ma olbrzymi śpiwór puchowy.
Łukasz zawsze dba o szczegóły. Przedstawia nam tabelkę z wypisanymi produktami i przypisanymi im kaloriami i wagami. Ustalamy menu wyprawowe. Z tym nie ma żartów. Nie możemy przesadzić w żadną stronę. Jak weźmiemy za dużo, to trzeba będzie nosić dodatkowe kilogramy. Za mało jedzenia może się dla nas skończyć jeszcze gorzej. Decydujemy się na zapas na 5 pełnych dni. Naczytaliśmy się opisów w Internecie o czyimś przejściu GGTZ trwającym tydzień. Tyle czasu nie zamierzaliśmy tam spędzić, ale trzeba się było jakoś zabezpieczyć na wszelki wypadek. Rozbijamy w salonie namiot wyprawowy Łukasza uważając, żeby niczego nie postrącać masztami. Jest to dwójka, ale dochodzimy do wniosku, że i tak to lepszy wybór niż mój turystyczny Fjord Nansen ze względu na szybkość rozbijania. Jeszcze kwestia transportu! Nie możemy znaleźć żadnych połączeń autobusowych na Przełęcz Huciańską. Próbujemy przekupić wódką i paliwem kolegów z SAKWY, żeby nas podwieźli. Marcin jeszcze dzwoni do Tomka, kolegi z liceum. „Jasne. Jadę z wami. Tak, na 100%! Tylko weźcie dla mnie czekan i raki”. Tyle wygrać! Nie ma to jak załatwić transport na ostatnie słowackie zadupie w 5 minut. Parę telefonów później mamy już zaklepany ekwipunek dla kolegi oraz rezerwowy palnik. Kończymy spotkanie późnym wieczorem.
Wtorek, 25.02.2014
Dzień upływa pod znakiem zakupów. Lidl -> Alpamayo -> Pamir -> Polar Sport. Jedzenie, folie NRC, i inne drobiazgi. W końcu zdobywam również odpowiednie mieszanki gazowe. Niezwykle istotne jest jaki kartusz się kupuje, bo taki butan na przykład nie spala się przy niskiej temperaturze, co czyni popularne campingazy oraz parę innych najpopularniejszych mieszanek bezużytecznymi w zimowych warunkach. I jeszcze ubezpieczenie. Nie cierpię ogarniać takich rzeczy na ostatnią chwilę. Jest już popołudniu, gdy kończę załatwiać wszystkie sprawy. O 19 mieliśmy się spotkać u Marcina, żeby się przepakować i jeszcze przespać te parę godzin przed wyjazdem. Łukasz się jednak spóźnia. Nic dziwnego. Nie spodziewaliśmy się, że plecaki będą tak bardzo wypchane i spakowanie się zajmie więcej czasu niż zwykle. Kładziemy się grubo po północy zajadając się na zapas jajecznicą i makaronem.
PIERWSZE ZIMOWE LETNIO – KLASYCZNE PRZEJŚCIE GGTZ
Środa, 26.02.2014
Docieramy przed godziną 6 na Wyżnią Przełęcz Huciańską. Zdecydowaliśmy się obejść początek grani szlakiem. Gdy w 5 minut mijają nas kolejne autobusy zastanawiamy się dlaczego nie mogliśmy znaleźć połączenia przez Internet. Na przełęczy prawie nie ma śniegu i widoki są mało zimowe.
Szlak jest jednak mocno oblodzony i ciężko walczymy ledwo unikając groźnych w skutkach wywrotek. Mimo tego szybko pniemy się do góry pokonując kolejne metry. Gdy docieramy na grań jest już całkiem jasno. Odbijamy ze szlaku w prawo, żeby zdobyć przyciągające swoją niedostępnością wapienne skały. Znajdujemy logiczny wariant wejściowy z trudnościami za około II i cieszymy się pięknym widokiem ze szczytu. Jednak trzeba zasuwać dalej. Po chwili znowu zrzucamy plecaki i wspinamy się na Białą Skałę żywcując III trudności. Sama przyjemność tak powspinać się na słoneczku.
Idziemy dalej granią. Jest piękny dzień bardziej przypominający późną tatrzańską wiosnę i przejście całej grani wydaje się tylko formalnością. Żartujemy, że wzięliśmy za dużo jedzenia i że trzeba będzie przedeptać wszystkie napotkane płaty śniegu, żeby zwiększyć klasę przejścia. Podziwiamy Siwy Wierch i otaczające go wapienne skały i rozstajemy się z dwójką kolegów, którzy wracają do samochodu. Ze szczytu obserwujemy dalszy fragment grani. Im dalej, tym mniej śniegu – na Brestowej wszędzie wystaje trawa. Nasza wyprawa wydaje się nam coraz mniej poważna. Szlak jest przedeptany a na Palenicy Jałowieckiej znajdujemy ślady biwaku. Czyżby ktoś szedł przed nami w tym samym celu? Deptamy trawniki, idziemy szybciej, niż się spodziewaliśmy. Dopiero Salatyn jest cały w śniegu – ubieramy wreszcie raki. Gdy na szczycie spotykamy dwójkę słowackich skiturowców nie spodziewamy się, że przez następne dwa dni nikogo więcej nie zobaczymy.
Nasze tempo spada. Plecaki zaczynają ciążyć coraz bardziej a trudności na Skrzyniarkach zabierają więcej czasu, niż myśleliśmy. Na Spalonej decydujemy się na biwak. Na nasze szczęście znajdujemy tam przygotowaną platformę pod namiot. Gdy zaczynamy przygotowywać posiłek pogoda gwałtownie się pogarsza. Zaczyna mocno wiać i niebo zasnuwa się chmurami. Rozpoczynamy przygotowania do snu. Koledzy dokładnie obskrobują swoje Nepale z lodowych drobin. Ja sobie odpuszczam, bo wiem, że i tak moje wysłużone buty przemokną po chwili marszu. Wkładamy buty do śpiworów. Trafiają tam też butle z gazem, mokre skarpety, stuptuty. No i na końcu my. Ciasno trochę. Długie godziny przewracamy się z boku na bok niepokojeni przez gwałtowne podmuchy wiatru trzepoczące głośno płótnem namiotu.
KISIEL Z ŁOPATY
Czwartek 27.02.2014
Trzeba wstawać. To nie takie łatwe kiedy w małym namiocie znajdują się 3 osoby. Podczas gdy jedna osoba się zbiera, reszta chowa się w kącie namiotu. Dlatego mimo budzika nastawionego na 5 ruszamy dopiero po 8. Mocno wieje i widoczność wynosi około 20 metrów. Na szczęście jest mało śniegu i łatwo odnaleźć właściwy kierunek marszu po wydeptanych śladach. Zdobywamy Pachoła, następnie Banówkę.
Dopiero teraz zaczną się trudności. Ten fragment grani jest całkiem słusznie porównywany z Orlą Percią. Jednak mamy szczęście w tym pogodowym nieszczęściu. Na całej trasie są świetne betony, dzięki czemu przejście jest łatwiejsze i bezpieczniejsze niż w listopadzie. Nie żałujemy, że nie zabraliśmy szpeju, bo ani przez moment nie czuliśmy potrzeby asekuracji. Słaba widoczność oraz zbytnia pewność siebie spowodowana dobrą znajomością odcinka usypiają jednak naszą czujność. „Co tu robi niebieski szlak?”. Zboczyliśmy z grani głównej i zaszliśmy aż na Zielony Wierch, na który kiedyś wiódł szlak o takim kolorze. Wracamy wściekli, że tracimy cenne siły. Do tego zaczynamy czuć odwodnienie. Każdy z nas dysponuje jednym termosem gorącej herbaty, ale ta mimo dosypywania śniegu szybko się kończy. Na Jamnickiej Przełęczy jesteśmy zmuszeni do ugotowania dwóch menażek wrzątku, co nas chwilowo ratuje.
Na Łopacie dopada nas zmęczenie. Rozważamy jeszcze zejście na Niską Przełęcz, ale zauważamy nawianą poduchę śniegową, która stanowi świetną ochronę przed wiatrem. Wieczorem jemy wielką porcję kisielu i idziemy spać. Jesteśmy całkowicie osłonięci od wiatru i śpi się świetnie.
OWSIANKA MOCY I STRASZLIWE KARA-KURCZE-KORUM
Piątek 28.02.2014
Wszyscy się wyspali i nie mamy problemów ze wstawaniem. Z apetytem wcinamy owsiankę z roztopioną czekoladą. Zwijamy namiot i zmotywowani wysokokalorycznym śniadaniem ruszamy w dalszą drogę. Po przejściu Rohaczy wydawało się, że sukces jest gwarantowany. Prognozy też nie były takie złe – miało wiać 30 km/h, czyli znośnie. A tu bach! Parę kroków od namiotu, po wyjściu na grań dostajemy po twarzach potężnym podmuchem wiatru i niesionymi z dużą prędkością drobinami lodu. Ciepły namiot już jest zwinięty, więc nie ma odwrotu. Ruszamy naprzód uginając się pod naporem wiatru i wciąż ciężkimi plecakami a przed nami największe podejścia na całej grani. Na samym początku Jarząbczy Wierch. Na szczycie do silnego wiatru dochodzi znaczne pogorszenie widoczności. Teraz wynosi ona około 10 m i taka utrzyma się do końca dnia. Zostawiamy plecaki i przy okazji zdobywamy Raczkową Czubę. Słabo się czuję i odstaję zdecydowanie od kolegów, którzy nie odczuwają tego dnia kryzysu formy. Następne mocne podejście to Starorobociański. Trawersujemy jego zbocze. Gdy ustawiamy się plecami do wiatru jest zdecydowanie łatwiej. Na szczycie wiatr osiąga maksimum swojej mocy. Z trudem się komunikujemy a drobiny lodu poderwane butami Marcina uderzają mnie niezwykle boleśnie w twarz.
Na szczęście już kilka metrów niżej wiatr jest odrobinę słabszy. Idziemy dalej. Nasz świat cały czas jest ograniczony do 10 m. Wszystko wygląda tak samo tylko słupki na szczytach są różne. Na Raczkowej kawał brązowej rury, na Starym Robocie zwykły słupek graniczny a teraz na Bystrej zielona rura dla odmiany..
Idziemy dalej boleśnie odczuwając małe zapasy wody. Na Pyszniańskiej pijemy resztki herbaty. Nie jest to łatwe, bo wiatr sprawia, że z termosów wypływa ona poziomo a w kubkach tworzą się fale! Atakujemy kolejne wielkie podejście – na Kamienistą a na jej szczycie – zgadnijcie! Tak, macie rację – znowu słupek. Całe szczęście, że słupki się od siebie różnią, bo można by myśleć, że się błądzi dookoła jednego miejsca. Warunki cały czas jak w jakimś „straszliwym Kara-kurcze-korum” jak to określił Marcin, choć oczywiście w mniej wybrednych słowach. Odwodnieni schodzimy ze szczytu z trudem utrzymując równowagę przy silnych podmuchach wiatru. Na Hlińskiej Przełęczy znajdują się największe w Tatrach rowy grzbietowe. Marcin i Łukasz, którzy świetnie znają topografię grani upatrzyli je sobie na miejsce noclegowe. Rozpoczynamy kopanie murów osłaniających namiot przed wiatrem. Kopanie idzie tak świetnie, że Łukasz stwierdza, że wykopie sobie jamę śnieżną. Ja i Marcin jesteśmy już jednak zupełnie wyczerpani. Rozbijamy namiot i bez naciągania tropiku wpełzamy do śpiworów. Brakuje sił nawet do ugotowania wody. Zazdrościmy Łukaszowi jego zdolności do znoszenia zimna i rozważamy warianty wycofu. Zaczynamy sobie powoli zdawać sprawę, że kolejnego tak ciężkiego dnia możemy nie przetrwać. Dodatkowo zaczyna sypać śnieg. Gdy ścianki namiotu zaczynają nas przygniatać dociera do nas dlaczego w tym miejscu jest tyle śniegu. W godzinę powstały dookoła półmetrowe zaspy świeżego puchu. Łukasz ogarnia obiad i coś do picia a my rozmawiamy o Kukuczce. Nas tak szybko wykończyło pragnienie i zimno a ten „kosmita” potrafił przetrwać kilka biwaków na 8000 bez picia i sprzętu biwakowego.. Słyszę już chrapanie Marcina. Ja jeszcze męczę się połowę nocy próbując zasnąć, podczas gdy wyobraźnia podsuwa mi wizje całkiem zasypanego namiotu. Wiedza, że nikt oprócz nas w tej chwili nie wie gdzie się znajdujemy też mi nie pomaga.
ŻYWIEC NA STOŁACH
Sobota 01.03.2014
Jest godzina 5, dzwoni budzik. Wyglądam z namiotu: „K***a!” wyrwało mi się. „Aż tak źle?” słyszę. No niestety. Wydaje się, że pogoda się nie poprawiła. Dostaję śnieżnym puchem prosto w twarz i pospiesznie zamykam wejście do namiotu. Upewniam się jeszcze, że jama śnieżna Łukasza nie została całkiem zasypana i idę spać dalej. Wstajemy po godzinie 7. Dalej pizga i jest nieprzyjemnie, ale motywują nas wyłaniające się z zadymki szczyty Kamienistej i Smreczyńskiego Wierchu. Jak zwykle jemy owsiankę z czekoladą i dużo pijemy. Zapominamy szybko o wczorajszych ciężkich momentach. Rano po dobrym śniadaniu górski świat wydaje się znacznie bezpieczniejszy. Wszystko nam przemokło od tego śniegu. Silnie wierzymy, że mimo późnego rozpoczęcia marszu jesteśmy zdolni tego dnia dokończyć drogę i nie będziemy zmuszeni do kolejnego noclegu na grani w mokrych śpiworach. Już idziemy. W nocy napadało dużo śniegu i zrobiło się w niektórych miejscach lawiniasto. TOPR ogłosił rosnącą dwójkę, ale prognozy pogody na dzisiejszy dzień napawają optymizmem. Wieje też zdecydowanie słabiej i raźnie maszerujemy pod górę. Dzisiaj czuję się świetnie i sprawnie wyszukuję drogę na wierzchołek Smreczyńskiego. Dalej skały się kończą i maszerujemy po łagodnie nachylonych zboczach. Szybko zdobywamy Tomanowy i schodzimy na Tomanową Przełęcz. Tutaj wreszcie pijemy. Zdajemy sobie sprawę, że przed nami znajdują się największe trudności na drodze i musimy być w pełni skoncentrowani, żeby nie popełnić żadnego błędu.
Staramy się trzymać skalnej grani, bo obejścia Stołów wydają się być mocno lawiniaste. Śnieg tutaj nie jest tak zwięzły jak wcześniej. No i utknęliśmy. Obejście wydaje się pewnym zsunięciem z lawiną a u góry trudności są przynajmniej dwójkowe w bardzo kruchym terenie. Łukasz odważnie decyduje się pokonać skalną przeszkodę. Ostrożnie maca kolejne chwyty co chwila stwierdzając, że wszystko się rusza. Zaraz jest już jednak na górze. Wspinamy się za nim. Przeklinam ciężki plecak i raki turystyczne na butach z miękką podeszwą. Jednak to Marcin ma najtrudniej, bo stopnie w śniegu, które znacząco nam wcześniej pomogły teraz uległy zniszczeniu. Najedliśmy się trochę strachu, ale trudności zostały za nami.
Grzejemy dalej najeżoną nawisami granią prosto na Ciemniak. Jest godzina 15, gdy osiągamy wierzchołek i pijemy resztki herbaty z termosów. Mija nas dwójka skiturowców upewniająca się, że szlak nie wiedzie w kierunku, z którego przyszliśmy. Cieszy nas ten widok, bo odzwyczailiśmy się od obecności innych ludzi w górach – przez prawie trzy doby z nikim się nie widzieliśmy. Informujemy telefonicznie znajomych, że jest szansa, że dzisiaj skończymy, chociaż ciężko mi w to samemu uwierzyć. Przed nami jeszcze całe Czerwone Wierchy, Goryczkowe, podejście na Kasprowy, no i spacer na Liliowe a do zmroku jedynie 3 godziny. Narzucamy plecaki i biegniemy. Są betony i tempo mamy doskonałe. Nie zwracamy uwagi na to, że widoczność znowu spadła do maksymalnie 20 metrów. Od słupka do słupka grzejemy do przodu. Po chwili dołącza do nas dwójka turystów. Usilnie trzymają się za nami. Gdy docieramy do pierwszego rozwidlenia szlaków rozumiemy dlaczego. Zabłądzili we mgle i dzięki nam dotarli do zbawczej możliwości wycofu. My jednak zasuwamy dalej, bez wytchnienia. Czuję się świetnie, jakby to był pierwszy a nie czwarty dzień wędrówki i jakbym wcale nie był mocno odwodniony. Zrzucamy plecaki chcąc zdobyć Suchą Czubę. We mgle omyłkowo wchodzimy na wcześniejszy, mało wybitny wierzchołek.
W krótkim przejaśnieniu ukazuje się nam właściwy szczyt majaczący w niewielkiej odległości. Zbiegamy, żeby po chwili ponownie wdrapać się na grań. Nie ma czasu na odpoczynek. Dalej narzucamy sobie mordercze tempo. Robi się ciemno, gdy ostatkami sił dopełzamy na Kasprowy. Omijamy pracujące ratraki i zostawiamy plecaki na Beskidzie. Wpadamy na Liliowe. Gdzie ten słupek? Jesteśmy pewni, że gdzieś się znajduje jednak w ciemności nie możemy go wypatrzeć. Mamy wątpliwości, czy na pewno jesteśmy na właściwej przełęczy. Po chwili nerwowego i nieskutecznego sprawdzania położenia na GPS wypatrujemy go wreszcie. Pamiątkowe zdjęcie, okrzyki radości, krótki filmik i zbulwersowany niewłaściwym położeniem słupka Łukasz –„przełęcz nie znajduje się przecież na zboczu!”. Dopiero teraz, na spokojnie podziwiamy tatrzańskie rozgwieżdżone niebo. Po raz pierwszy na wyprawie ukazało się nam tyle gwiazd. Typowe – wycieczka się kończy, pogoda się poprawia.
Schodzimy szybko po wyratrakowanym szlaku wiodącym do Murowańca. Docieramy do schroniska o 20 – nie piliśmy od 5 godzin! Wypijam duszkiem trzy menażki wody. Dopiero teraz dochodzi do nas, że już po wszystkim. Dostajemy telefony z gratulacjami i powoli się rozprężamy. Przed 22 zostajemy wyrzuceni ze „schroniska” i udajemy się do lasu, aby spędzić jeszcze jedną, ostatnią noc pod tatrzańskim niebem.
A tak naprawdę to nie było żadnego przejścia. Był tylko głód, zimno i halucynacje z niedożywienia;)