admin | 22 listopada 2016 Boże Narodzenie Wigilia

Wigilia Sakwowa 2016!

Zapraszamy serdecznie na wspólne świętowanie bożonarodzeniowej Wigilii w SAKWie! Jak co roku, planujemy świetną wspólną zabawę, tańce, śpiewy, a dla chętnych prezenty i barszczyk z uszkami czy pierogi. Zabierzcie ze sobą opłatek, żebyśmy mogli tradycyjnie pożyczyć sobie jak najlepszych przejść i bezkontuzyjności! 😉

Udekorujmy ten szczególny dzień odświętnym, wieczorowym strojem!

Zapisy na mikołajkowe prezenty w poniższym formularzu. Zasady dokładnie takie, jak w zeszłym roku, tj. wylosujemy dla każdego chętnego osobę, której sprawi prezent za ok. 20 zł, dla urozmaicenia – inny niż alkohol!
https://goo.gl/forms/LXr5ri4VlOuBEoZj2

Jedzenie, typu wspomniany barszcz, pierogi, chipsy, a także napoje bezalkoholowe oferujemy my, pod warunkiem, że wypełnicie wspomnianą ankietę.
Mile widziane również wszelkie domowego wyrobu, jak i sklepowe smakołyki, wypieki czy potrawy!

W tym roku nasza Wigilia obędzie się 15 grudnia 2016 roku, jak zwykle w siedzibie AKŻ-u przy ul. Reymonta 21a.

Mile widziani wszyscy członkowie i sympatycy SAKWy!
Do zobaczenia!

admin | 11 listopada 2016 czech ośka wspinanie

Gesause

Michał Czech i Karolina Ośka na filmowej relacji z wyjazdu do Gesause.

admin | 26 października 2016 grań główna tatr grań tatr wysokich gtw

GTW cz.1

Od dawna chciałem sprawdzić jak wygląda Grań Tatr Wysokich. Nie mam tutaj na myśli popularnych miejsc, jak Żabi Koń czy Grań Mięguszy, ale te długie i kruche odcinki, które w obiegowej opinii są głównym problemem w przypadku przejścia całości. Czy rzeczywiście jest tak strasznie jak mówią? Takie graniówki to niezbyt popularna dyscyplina, nie ma zbyt wiele relacji, jedyny sposób żeby to sprawdzić to wybrać się tam samemu.

Sezon ma sie powoli ku końcowi, dni stają się coraz krótsze. Pełna lampa, weekend, tłok na popularnych ścianach gwarantowany. Chyba czas odkurzyć stary, alternatywny pomysł na dobry dzień w Tatrach: dwójkowy zespół, lina w plecaku, mało szpeju. Dużo wody, mało jedzenia. Start o świcie z Przełęczy Pod Kopą, idzemy póki słońce nie zajdzie. Póki się da, nie wyjmujemy liny z plecaka.

 

wp_20160910_05_36_22_pro

 

Noc nie zapowiadała się spokojnie, w momencie rozkładania biwaku dochodziły nas niepokojące odgłosy, dosyć jednoznacznie interpretowane jako niedźwiedź. Schowanie jedzenia w aucie znacząco ułatwiło zasypianie. Jak powszechnie wiadomo tatrzańskie niedźwiedzie nie gustują w ludzinie, jednak z kanapkami przy głowie bym chyba nie zasnął. Wstajemy przed trzecią, szybki przejazd do Tatrzańskiej Jaworzyny i śniadanie w aucie.

Na Przełęcz pod Kopą wchodzimy jeszcze nocą, horyzont  powoli zaczyna nabierać pomarańczowej barwy. Czeka nas przyjemne zdobywanie wysokości ścieżką między kosówkami, później strome trawiaste zbocza w ciepłych barwach wschodu słońca. Zapowiada się wspaniały dzień. Początek grani aż do Kołowego Szczytu to kondycyjna rozgrzewka, gdzie przyjdzie nam podejść niecałe 700m w pionie. Idziemy optymalnym tempem zachowując kompromis pomiędzy szybkością, a nie spaleniem łydy zaraz na starcie.

 

wp_20160910_06_15_10_pro

 

Za Czarnym Szczytem czeka nas Grań Papirusowych Turni, już z daleka zapowiada się dosyć strzeliście. Przy bliższym zapoznaniu okazuje się być przyjemną graniówką w litej skale. Mimo trójkowego miejsca oraz niemałej ekspzycji jest względnie bezpieczna ze względu na brak kruszyzny i dosyć oczywisty przebieg. Za pomocą kilku niewielkich obejść wchodzimy na wszystkie wierzchołki, także w zejscu da się obejść bez liny. Po stronie Doliny Dzikiej nie sposób nie zauważyć litej ściany Baraniej Kazalnicy, do której dostępu bronią rozległe usypiska Baraniej Kotliny. Istnieje tu zaledwie kilka hakówek i tylko jedna klasyczna cesta z rajbungiem o gładkościach za IX-.

Na Baranim Zworniku decydujemy się zboczyć z grani głównej aby zaliczyć oddalone o 15min jedynki Baranie Rogi. Tak blisko, że aż żal nie wejść, szczególnie jeśli ktoś kolekcjonuje Wielką Koronę Tatr. Z Baraniego Zwornika czeka nas nieco wyczerpujące mentalnie zejście Granią Baranich Czub, m. in. przez eksponowane zacięcia i trawersy po lekko wilgotnych śliskich płytach. Kilkukrotne schodzenie w zapych z niemałą ekspozycją odbija się na mojej psychice na kolejną godzinę, nieco wypadam z rytmu. Dochodzimy do Przełęczy Śnieżnej, z możliwością dogodnego wycofu.

 

wp_20160910_09_47_27_pro

 

Na Śnieżnej Przełęczy zaczyna się Grań Śnieżnych Czub. Miejscami idziemy eksponowaną II wykonując co chwila trawersy w stosunkowo spionowanym terenie. Po wejściu na najwyższy wierzchołek w tej grani napotykamy na niezbyt zachęcające trójkowe zejście do Śnieżnej Przełęczy Wyżniej. Jest i stanowisko z grubego powrozu, przypuszczalnie pochodzenia rolniczego lub budowlanego. Po zjeździe dalej przez Śnieżny Zwornik aż do Śnieżnego Szczytu idziemy na lotnej, choć jest to raczej objaw lenistwa związanego z niechęcią do klarowania liny. Po drodze ciekawy widok na Dolinę Śnieżną, jedną z najtrudniejszych do przejścia tatrzańskich dolin, świetna propozycja na wiosenne betony. Ze Śnieżnego Szczytu kolejny zjazd (lub teren IV w zjeściu). Dalej do Lodowego Zwornika bez większych trudności. Dłuższa przewa na jedzenie i chowanie szpeju. Stąd idziemy już drogą normalną na Lodowy, okrakiem przez Lodowego Konia. Za Lodowym znajdujemy przydatne w zejściu klamry, ubezpieczające dosyć eksponowany teren jedynkowy, w razie deszczu pewnie są dla wielu turystów wybawieniem. Mały spacer na Lodową Kopę, i czeka nas uciążliwe zejście kruchym żlebem aż do ścieżki trawersującej na Lodową Przełęcz.

 

wp_20160910_17_27_39_pro

 

Mimo pewnego zapasu czasowego nie mamy ochoty iść dalej, kończy nam się woda, poza tym wolelibyśmy jednak zejść do doliny na dnie której zostawiliśmy samochód. Pozostaje relaksujące zejście szlakiem, podczas którego miarowo zapadamy w mityczny stan głębokiej brukwi. Do przejścia jeszcze hektar, na szczęście mózg się wyłączył, a nogi idą same. Z przyjemnego terenu wybudza ostatnia trudność – kawałek świerzego asfaltu, czyli słowacka troska o sprawniejszą zwózkę drewna. Pogodne letnie dni w Dolinie Jaworowej często giną w jazgocie pił spalinowych, praca wre jak w tartaku. Bez obaw, groźni strażnicy w pobliskiej leśniczówce czuwają aby żaden pozaszlakowy turysta nie zniszczył tatrzańskiej przyrody.

Mimo pewnej kruszyzny i niemożności asekuracji teren okazał się bardziej przyjazny niż się spodziewałem. Na pewno pomogło nam dobre rozwspinanie po letnim sezonie i odrobina kondycji. Dosyć kluczowy jest także lekki plecak, nasze nie przekraczały 6kg w tym 3l wody. Weszliśmy na wszystkie ważne wierzchołki i wybitne turnie, nie zawsze ściśle granią, wiele uskoków pokonywaliśmy obejściami aby oszczędzić sobie licznych zjazdów. Może nieco psuje to wrażenia estetyczne, ale to jedyny sposób na skuteczne poruszanie się tak długimi graniami. Czas przejścia to 12h 20min, w tym 1h 30min na Baranie Rogi i odpoczynki, natomiast całkowity czas przejścia auto-auto wyniósł około 18h 30min. Ilość drogi pokonanej w ciągu jednego dnia oraz wschód i zachód wysoko w górach sprawia że taka wycieczka na długo pozostaje w pamięci.

M.

mapa-jonca

 

Grań Tatr Wysokich, Przełęcz pod Kopą – Lodowa Przełęcz
Data przejścia: 10.09.2016
Czas: 12h 20min
Marcin Gromczakiewicz, Wojtek Stanek

3:15 wyjście z auta
5:15 Przełęcz pod Kopą
6:20 Jagnięcy Szczyt
8:05 Kołowy Szczyt
9:30 Wyżni Barani Zwornik
9:45 Baranie Rogi
12:40 Śnieżna Przełęcz
16:00 Lodowy Szczyt
17:35 Lodowa Przełęcz
21:45 z powrotem w aucie

 

admin | 25 października 2016 polski związek alpinizmu pza

SAKWA W PZA | jak dołączyć

pzaJak już zapewne wiecie, zgodnie z decyzją zarządu PZA z dnia 18.10.2016 po wielu miesiącach wypełniania papierków i kilkunastu wizytach w urzędach SAKWA dołącza do Polskiego Związku Alpinizmu! Wiąże się z tym kilka zmian w funkcjonowaniu naszego klubu. Prosimy o uważne przeczytanie szczególnie informacji związanej z legitymacjami, nawet jeżeli nie planujesz być członkiem zrzeszonym w PZA.

Członkostwo w Polskim Związku Alpinizmu

  • Wprowadzamy 2 rodzaje członkostwa:
    • „Członek Kandydat”
    • „Członek Zwyczajny”
  • Każdy z dotychczasowych członków SAKWY, który opłacił składkę w wysokości 30 zł jest automatycznie Członkiem Kandydatem
  • Aby stać się Członkiem Zwyczajnym, zrzeszonym w PZA należy mieć status członka kandydata i opłacone składki na następny rok, jeżeli aktualnie jest 4 kwartał roku (jeżeli dołączacie w kwartałach 1-3 wystarczy składka opłacona na bieżący rok). Przede wszystkim jednak należy uzupełnić wykaz przejść:
    • o co najmniej 14 przejść sportowych dróg skałkowych, poprowadzonych z dolną asekuracją w stylu co najmniej RP, w stopniu trudności co najmniej V
    • możliwe jest również zastąpienie przejść skalnych, przejściami z zakresu turystyki zimowej. Wtedy też jedno przejście turystyczne zastępuje 2 przejścia skalne, przy czym w wykazie muszą znaleźć się co najmniej 4 drogi sportowe. Dla przykładu 5 przejść turystycznych i 4 sportowe spełni wymogi aplikacyjne.
    • bądź załączyć w formularzu opisanym w następnym punkcie zaświadczenie o ukończeniu kursu skałkowego ze skierowaniem na kurs taternicki. Wtedy nie musicie wprowadzać waszych przejść w wykaz, ale będzie nam bardzo miło, jak pochwalicie się nimi na SAKWie. 🙂
  • Następnie należy złożyć wniosek w elektronicznym formularzu aplikacyjnym, dzięki któremu Zarząd będzie wiedział, że staracie się o członkostwo zwyczajne. Następnie Wasz wniosek zostanie rozpatrzony (jeżeli tylko spełniliście wymogi opisane wyżej, nie macie się czego bać ;), a o jego pozytywnym, bądź negatywnym rozpatrzeniu zostaniecie poinformowani drogą mailową.
  • Jeżeli otrzymacie informację o pozytywnym rozpatrzeniu wniosku, przelewacie 20 zł na konto sakwy w tytule przelewu podając CZŁONKOSTWO ROZSZERZONE – IMIĘ I NAZWISKO. Po zaksięgowaniu przelewu (może nam to zająć kilka dni) na waszym profilu na stronie pojawi się informacja, że jesteście zrzeszeni w PZA!
  • Nie ma możliwości dołączyć do SAKWy przelewając 50 zł i od razu stając się członkiem zwyczajnym. Musicie przejść przez powyższy proces. 🙂 Poza tym informacja do „osób z zewnątrz” – SAKWA nigdy nie była i nigdy nie będzie klubem internetowym. Nie wysyłamy legitymacji pocztą, nie akceptujemy sytuacji, kiedy ktoś nie będąc członkiem naszej społeczności będzie chciał korzystać z jej przywilejów. Zapraszamy na spotkanie. 🙂

Legitymacje

Aby otrzymać nową legitymację należy w panelu Edytuj profil zaktualizować nasze dane i wgrać zdjęcie do legitymacji. W przeciwieństwie do zdjęcia profilowego na SAKWIe, nie będzie ono widoczne publicznie. Przy okazji zwracamy również uwagę na sprawdzenie aktualności danych w profilu, oraz na możliwość zadeklarowania jakimi sekcjami jesteśmy zainteresowani. Dzięki temu opiekun danej sekcji będzie Was widział w systemie i będzie w stanie lepiej się z Wami skontaktować, bądź pomóc Wam w nurtujących sprawach. OSOBY, KTÓRE NIE WGRAJĄ ZDJĘCIA, NIE OTRZYMAJĄ LEGITYMACJI. Na zaktualizowanie profilu macie czas do 7.11.2016. Po tym czasie oddajemy legitymacje do druku. Nowi członkowie, którzy dołączą do SAKWy po tym czasie, mogą zostać poproszeni o przelanie dodatkowej kwoty za wydanie legitymacji klubowej.

 

(UWAGA – zaprezentowane poniżej wzory legitymacji nie są wersją ostateczną i pewne ich elementy ulegną zmianie)

Członkowie kandydaci otrzymają poniższą legitymację. NIE UPRAWNIA ONA DO PROWADZENIA DZIAŁALNOŚCI WSPINACZKOWEJ W GÓRACH, o czym w widoczny sposób informuje napis „Not a member of UIAA/Nie jest członkiem UIAA”. UWAGA – poruszając się np. zimą w Tatrach Słowackich powyżej schronisk, w razie wylegitymowania, może zostać nałożony na posiadacza takiej legitymacji mandat. Ta legitymacja nie uprawnia również do zniżek na Taborze i innych obiektach PZA. Na jej podstawie natomiast możecie uzyskać zniżki na obiektach i w sklepach współpracujących z SAKWą, możliwość wypożyczania sprzętu klubowego, dofinansowania do wyjazdów klubowych (tylko studenci AGH), oraz zniżki na szkolenia organizowane przez klub. Jest ona również podstawą do uczestnictwa w niektórych wydarzeniach organizowanych przez SAKWę.

legit2p legit2t

Członkowie zwyczajni otrzymają poniższą legitymację. Uprania ona do prowadzenia legalnej działalności wspinaczkowej w górach świata, stanowi podstawę do zniżek na Taborze, w Betlejemce i wielu schroniskach, gdzie honoruje się zniżki klubów wysokogórskich zrzeszonych w UIAA. Oprócz tego wraz z nią funkcjonują inne przywileje, ważne dla członka kandydata.

legit1p legit1t

admin | 24 października 2016 alpy Dolomity góry Marmolada via ferraty

Żelazne percie i nie tylko

Na jednym ze spotkań czwartkowych postanowiliśmy, razem z Szymonem, wybrać się w wakacje na dłuższy wypad w góry. Długo zastanawialiśmy się jakie góry atakować. Wybór padł na Alpy. Dla mnie miał to być pierwszy wyjazd w te rejony, Szymon natomiast miał już na koncie kilka ciekawych trzytysięczników, dlatego rozważaliśmy przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Myśleliśmy też o zabraniu naszych szosówek i przejechaniu paru sławnych alpejskich podjazdów. W planach zaczęła się przewijać Austria lub Włochy. Lista osób, które miały nam towarzyszyć ciągle się zmieniała. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tylko we dwójkę, wybierając Dolomity jako nasz cel. Szymon był tam już kilka lat wcześniej, miał więc przygotowaną całą listę szczytów do zdobycia i sporą wiedzę o rejonie.

Wszystko było już ustalone, a zapasy jedzenia leżały w pokojach, lecz prognozy pogody dla Alp były fatalne. Obserwacje nagrań z kamerek internetowych potwierdziły codzienne burze lub ulewy. Postanowiliśmy poczekać z wyjazdem aż sytuacja w górach się poprawi. Te same czynniki zatrzymały mojego przyjaciela Staszka. Niezależnie od nas planował wyjazd w Dolomity, lecz w związku z pogodą, również zdecydował się zaczekać i pojechać z nami.

Gdy tylko część prognoz wskazywała na poprawę sytuacji, zdecydowaliśmy się zaryzykować i w czwartek, 28 lipca, o 5 rano wyruszyliśmy ze Staszkiem z Niepołomic. Szybkie przepakowanie do samochodu Szymona w Hucisku i byliśmy w trasie.

Zmieniając się za kółkiem mknęliśmy autostradami przez Bratysławę i Wiedeń. Już w Alpach przejechaliśmy górskimi szosami do Lienz. Po przekroczeniu włoskiej granicy zatrzymaliśmy się w miejscowości Brunico gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy pyszną pizzę. Był to ostatni posiłek przed nadchodzącymi dwoma tygodniami żywienia się tym, co zabraliśmy ze sobą. Posileni i gotowi na przygodę wyruszyliśmy do kempingu ponad miejscowością San Cassiano. Kemping ten miał być naszą bazą wypadową na najbliższe dni.

Ekipa tuż przed pierwszą trasą
Ekipa tuż przed pierwszą trasą

Pierwszego dnia wyruszyliśmy z parkingu na przełęczy Falzarego. Naszym celem była Ferrata degli Alpini (wyceniona na C/D) prowadząca na niewysoki wierzchołek Col dei Bos (2559 m). Pionowa ścianka na sam początek, a następnie parę eksponowanych trawersów, okazało się być dość wymagającymi. Zwłaszcza, że było to nasze pierwsze przejście na tym wyjeździe (a dla mnie i Staszka pierwsza ferrata w życiu). Po wejściu na wierzchołek Staszek odłączył się od nas i przez najbliższe dni samotnie zdobywał okoliczne cele. Natomiast Szymon i ja, postanowiliśmy zwiedzić Grotta della Tofana – ogromną naturalną jaskinię w południowej ścianie Tofany di Rozes. Do otworu wejściowego prowadziła wąziutka, miejscami ubezpieczona ścieżka, przecinająca urwiska di Rozes (A/B). Podczas powrotu zaczęły narastać ciemne, kłębiaste chmury, wydające się zwiastować nadejście burzy. Jednak (z wyjątkiem jednej nocy) nigdy nie dostarczyły one więcej, niż parę niegroźnych kropelek deszczu.

Druga noc na kempingu była także ostatnią zarezerwowaną z wyprzedzeniem. Od tej pory improwizowaliśmy miejsca noclegowe w zależności od rozwoju sytuacji. Kolejną postanowiliśmy spędzić w głębi masywu Fanis. Obciążeni cięższymi niż zwykle plecakami zdobyliśmy Piz dles Conturines. Z trudności technicznych, tuż przed wierzchołkiem znajdował się jedynie krótki fragment z poręczówką i paroma drabinami (B). Zeszliśmy do Doliny Fanes, a następnie, po odpoczynku, skierowaliśmy się do bocznej dolinki Bianco. Plany na nocleg w bivacco pokrzyżowało nam wieczorne nadejście burzy. Nie zdążyliśmy bowiem dojść do wysoko położonego budynku. Znaleźliśmy na szczęście całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu i ukrycie się przed nawałnicą. Burze trwały z przerwami prawie do północy. Ta noc nie należała do przyjemnych.

Prognozy na kolejny dzień zapowiadały nadejście frontu, obudziliśmy się o 2:15, zwinęliśmy namiot i wyruszyliśmy na Monte Cavallo (2912 m). Dotarliśmy na wierzchołek tuż przed wschodem Słońca (Filmik ze szczytu –> klik) i mogliśmy się cieszyć śniadaniem w cudownej scenerii. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż na horyzoncie widać już było nadciągające chmury. Mimo wczesnej pobudki i wyjścia, ulewa oczywiście nas dopadła. Przemoczeni i zziębnięci nie mieliśmy ponadto miejsca na nocleg. Obdzwoniliśmy wszystkie schroniska w pobliżu. Większość z nich okazała się w rzeczywistości ekskluzywnymi hotelami. Te z akceptowalnymi cenami były natomiast zbyt wysoko by szybko do nich dotrzeć. Ostatecznie wróciliśmy na dobrze nam znany kemping nad San Cassiano.

Następnego dnia, okres złej pogody trwał dalej. Korzystając z chwilowych przerw w deszczu wysuszyliśmy nasz ekwipunek i pojechaliśmy w okolice masywu Tofan. Wieczorem przestało padać, a prognozy na kolejne dni były korzystne. Z parkingu udaliśmy się do przytulnego schroniska Giussani, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na dwie noce.

 

Ze schroniska o świcie wybraliśmy się na Ferratę Lipella (C/D) z zamiarem zdobycia Tofany di Rozes (3225 m). Wędrówka zaczęła się 150 metrowym tunelem z czasów pierwszej wojny światowej. Po jego opuszczeniu czekał nas jeszcze spacer poziomą, piarżystą półką, a następnie 5 godzin pokonywania ferraty. Początek był lekko nużący. Nie zdobywaliśmy dużo wysokości z powodu układu terenu. Krótkie, lecz wymagające odcinki w pionie, przedzielone były przejściami po wąskich i często bardzo kruchych poziomych półeczkach. Ponadto, po dwóch dniach ciągłych opadów, cała ściana ciekła. Skały były mokre i śliskie, a wielu miejscach zraszały nas małe wodospady. Przy niewysokiej temperaturze powietrza, chłodzenie lodowatą woda nie było przyjemne.

Na ostatnim odcinku ferrata wprowadzała do ogromnego skalnego „amfiteatru”. Cudowne miejsce położone prawie 1000 metrów nad doliną Travenanzes. Piękne widoki, lufa pod nogami i ciekawe (jak na nasz poziom) ruchy w skale były tym, po co wybraliśmy się w Dolomity. Długi czas „w ścianie” i narastające zmęczenie spowodowały, że ostatnie metry „wspinania” były dla mnie naprawdę trudne. Ferrata kończyła się 200 metrów poniżej szczytu. Jeszcze godzina podejścia piarżystą grzędą i byliśmy na wierzchołku. Szlak zejściowy sprowadzał wprost do schroniska, bez żadnych trudności. W nieco ponad godzinę obniżyliśmy się o prawie 700 metrów.

Kolejnego poranka dołączył do nas Staszek i razem wyruszyliśmy zdobyć pozostałe główne szczyty w masywie Tofan. Na wierzchołek najwyższej Tofany di Mezzo (3244 m) weszliśmy, przecinającą jej południową grań, piękną ferratą Giani Aglio (D). Do początku ferraty dostaliśmy się przez piarżysko, które rozpoznaliśmy dwa dni wcześniej. Ponieważ nie czułem się pewnie po problemach w pokonaniu ferraty Lipella, postanowiłem dodatkowo ominąć najtrudniejszą, początkową część ferraty. Podszedłem na przełęcz Bus de Tofana, urokliwym, pełnym rumoszu, usypującym się piarżystym żlebem (czyli to, co lubimy najbardziej). Tam poczekałem na chłopaków i kontynuowaliśmy ciekawą wspinaczkę na wierzchołek. Przy szczycie spotkaliśmy tłumy turystów dostających się tu kolejką linową, prosto z Cortiny d’Ampezzo.

Z di Mezzo udaliśmy się ferratą Lamon (B) na Tofanę di Dentro (3238 m). Szlak prowadził po dość wąskiej grani łączącej te dwa wierzchołki. Ze szczytu czekało nas jeszcze długie zejście do parkingu. Kontynuowaliśmy wędrówkę granią Tofan mijając wysoko położony bivacco (świetne miejsce na przeczekanie złej pogody lub… obiad). Za barakiem zeszliśmy z grani krótką ferratą del Formenton (B) i przeszliśmy na południe poniżej ścian Tofan. Na koniec dnia, czekały nas jeszcze Sentiero Giuseppe Olivieri (B) i wiodąca po bajkowej scenerii kolorowych skał Sentiero Astaldi (A). O zachodzie słońca dotarliśmy do samochodu, po czym rozbiliśmy namiot na łące, zaledwie 30 metrów od samochodu. Chleb z nutellą i dżemem był dla nas prawdziwą ucztą po ponad 14 godzinach górskiej akcji.

Następny dzień przywitał nas widokiem na urwiska Tofan prosto z namiotu. Był to ostatni raz gdy podziwialiśmy je z tak bliska. Pogoda miała się utrzymać aż do nocy, więc niespiesznie zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Passo Sella. Po drodze zrobiliśmy małe zakupy w miejscowości Arraba. Na przełęczy Staszek ponownie się od nas oddzielił, a my udaliśmy się na zwiedzanie Sassolungo.

Niewielki masyw Sassolungo jest niestety bardzo zatłoczony z powodu kolejki, która wprowadza niemal w środek tej skalnej grupy. Na szczęście nad schroniskiem było już zupełnie pusto. Powodem była też późna godzina naszego przybycia. Po podejściu piarżyskami dotarliśmy do ubezpieczonych fragmentów o piętnastej. Przejście Sentiero Oskar Schuster (B/C) wprowadzającej na wierzch Sasso Piatto (2959 m) zajęło nam niecałe dwie godziny. Ciemne chmury połączone z przelatującymi nisko samolotami spowodowały, że obawialiśmy się nadejścia burzy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a my mogliśmy cieszyć się widokami podczas zejścia. Wiodło ono łagodnym, skalistym zboczem, na cudowne zielone łąki, zawieszone ponad rozległymi dolinami. Następnie obeszliśmy zdobytą niedawno górę i zameldowaliśmy się w schronisku Vincenza.

Ostatnie metry spaceru były bardzo wyczerpujące. Trzy dni długich tras dały o sobie znać. Zdecydowanie potrzebowaliśmy odpoczynku. Na szczęście nie wiązało się to ze stratą cennego czasu. W kolejny dzień nastąpiło przejście chłodnego frontu. Cały dzień przesiedzieliśmy zbierając siły w sali głównej schroniska.

Front szybko minął i po dniu ulewy, jedynym śladem, jaki po nim został, były wierzchołki, przyprószone warstwą świeżego śniegu. Ze schroniska najszybszą drogą wróciliśmy do samochodu, zabraliśmy Staszka i przejechaliśmy na parking u podnóży Marmolady.

Kolejnym celem była ferrata delle Trinceé (D), wiodąca po grani Padon. Najpierw trzeba było pokonać niemal pionową ścianę by dostać się na grań, a następnie, z coraz mniejszymi trudnościami, dojść do tuneli z pierwszej wojny światowej. Była to krótka trasa (parking – ferrata – parking w nieco ponad 6 godzin) lecz z pięknymi widokami, zwłaszcza na kolejny, ostatni już, cel wyjazdu – Marmoladę.

Wieczorem nastąpiło przepakowanie. Oprócz zestawu na ferraty wyjęliśmy również sprzęt lodowcowy. Po zachodzie Słońca zerwał się silny wiatr, który wystawił nasze namioty na ciężką próbę. Zwłaszcza że rozbiliśmy je na twardej ziemi, bezpośrednio na parkingu. Zasypialiśmy przy niewybrednych słowach Staszka, który co chwilę ratował swój zawalający się namiot – nasz na szczęście wytrzymał.

Obudziliśmy się po trzeciej, zjedliśmy gotowane płatki ryżowe z dżemem (nie mieliśmy marmolady) i parę minut po czwartej byliśmy w drodze. O wschodzie słońca znajdowaliśmy się pod małym lodowcem zagradzającym dostęp do ferraty Cresta Ovest della Marmolada (C). Ferrata była wyjątkowo obficie wyposażona w klamry i drabiny. Mieliśmy jednak cudowną widoczność (chyba najlepszą podczas całego wyjazdu), a dzięki wczesnemu wyjściu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się niesamowitym spokojem. Trochę problemów sprawiły lodowe nacieki na skałach – pozostałość po niedawnym śniegu. To co dzień wcześniej topniało, przez noc zamarzło…Wymuszało to wzmożoną czujność na paru fragmentach.

Ubezpieczenia wyprowadzały na łatwe pole śnieżne, po którym doszliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady – Punta Penia (3343 m). Całe Dolomity były u naszych stóp, a na horyzoncie wznosiły się inne wschodnio-alpejskie giganty: Presanella, Ortler, Wildspitze, Großvenediger i Großglockner. Na szczycie, poza nami był tylko miły Niemiec, który dogonił nas na trasie ferraty. Niedługo po nas zaczęli docierać ludzie wprowadzani przez przewodników. Szybko zrobił się tłok, przygotowaliśmy się więc do zejścia przez lodowiec.

Początkowo schodziliśmy coraz bardziej stromą, śnieżno-lodową granią, następnie pokonaliśmy krótki odcinek ubezpieczony poręczówką i znaleźliśmy się na lodowcu Marmolady. Trasa omijająca większość szczelin była dobrze wydeptana. Mimo to, przejście nie było tak łatwe jak można niekiedy usłyszeć. Lodowiec był dość stromy, wierzchnie warstwy mocno zmrożone, a szczeliny głębokie.

Po zejściu z lodowca praktycznie zakończył się nasz wyjazd. Zeszliśmy do samochodu, wysuszyliśmy szpej, i ruszyliśmy w kierunku Polski. Ponieważ prognozy zapowiadały jeszcze jeden dzień lampy, postanowiliśmy go wykorzystać. Zebraliśmy Staszka, który nie zdecydował się wejść na Marmoladę z powodu braku zimowego doświadczenia. Zatrzymaliśmy się w Cortinie d’Ampezzo, by kupić pamiątki i jedzenie na ostatnie dni. Noc spędziliśmy w namiotach, w pobliżu wielkiego parkingu na wschód od Cortiny. Bezchmurne niebo spowodowało, że poranek był wyjątkowo zimny.

Bez pośpiechu pojechaliśmy w kierunku słynnych Tre Cime. Po dwóch tygodniach w Dolomitach, chcieliśmy w końcu ujrzeć symbol tych gór. Trasę wokół trzech wież wzbogaciliśmy ferratami Forcella Passaporto (A/B) i Sentiero Innerkofler (B). Szlaki były bardzo zatłoczone a na ubezpieczonych odcinkach tworzyły się zatory, jednak wierzchołki Tre Cime robiły wrażenie. Pozostał nam tylko powrót do samochodu, wizyta w Dobiacco i nocleg na kempingu, już w Austrii – wreszcie prysznic.

Powrót nie był szczególnie interesujący. Wysadziliśmy Staszka, który udał się autostopem w Alpy Julijskie i następnie na Bałkany, a my skierowaliśmy się do domów. W trasie złapały nas ogromne burze, zalewające drogi hektolitrami wody. Jazda po autostradach w takich warunkach była równie emocjonująca co eksponowane ścianki. Wieczorem opady ustały a my znaleźliśmy się na dobrze nam znanych polskich szosach. Niewiele przed północą wypakowaliśmy swoje bagaże i nasza wyprawa się zakończyła. 13 dni, setki kilometrów krętych górskich dróg, 150 km marszu, 13 000 metrów podejść, 10 zdobytych szczytów, 14 ferrat i 1 lodowiec. A co najważniejsze miliony świetnych wspomnień i nowych doświadczeń pozwalających myśleć o kolejnych, coraz bardziej honornych celach.

admin | 22 października 2016 ciechański czech kokowski ośka piosenka szulc

Biały maglajz, szara skała

Biały maglajz, szara skała

Autorzy: Karo Ośka, Michał Czech, Kuba Kokowski, Wojtek Szulc, Kuba Ciechański

Gdy od ziemi się odbiłem, wielki żal ogarnął mnie,    a  C

Łzy po twarzy popłynęły, zrozumiałem wtedy że    G   a

Jestem taki strasznie słaby, trening nie przełożył się,   a  C

Palce same się prostują, niemoc znów ogarnia mnie.   G   a

Chciałem zapiąć – lecz nie mogłem, chciałem dogiąć – brakło sił,

Ręce moje takie słabe, przadramiona pali mi.

Chciałem robić wszystko sajtem, harde RP wyszło mi,

Chciałem znowu być najlepszy, ale słabość mam we krwi!

Ref.

Biały maglajz,  szara skała,   a

Opętani rankingami,  C

Myślą swą szukają cyfry,   G

Którą wiążą z szemrankami!   a

Tak jak Niedźwiedź na Tytanach, patentuję całe dnie,

Ciągle spadam, biorę bloki, asekurant wkurwia mnie.

Gdy nadejdzie chwila błoga, kiedy w łańcuch wepnę się,

Ryk mój w eter się poniesie, znów lokalsi wnerwią się!

Ref.

Jedzie Matiz z łojantami, trudną drogę zrobić chcą,

Nie trafili z patentami, gdyż nie grzeszą mocą swą.

Gdy swe oczy otworzyli, wielki żal ogarnął ich,

Pod okapem zrozumieli, nie załoi żaden znich!

Ref.

Młodsza siostra zapytała, mamo gdzie braciszek mój?

Brat twój w wielkiej ścianie wisi, patentuje wyciąg swój!

Ref.

Wtem od ściany ktoś odpada i zaczyna lecieć w dół

Stanowisko obciążając  kostkę łamie swą na pół.

Lecz nadejdzie chwila taka, gdy sie wspinać bedzie mógł

O kontuzji swej zapomni, a do głowy przyjda znów:
Biały maglajz, szara skała…
admin |

Chwalmy się!

Chwalmy się!

Zrobiłeś coś niekiepskiego? Padła kolejna cyfra, albo przeżyłeś fantastyczną przygodę? Chcesz podzielić się swoim dniem na forum? Śmiało!

Napisz artykuł  i nie zawahaj się go wysłać do nas.

Nie chcesz pisać, ale lubisz fotografować?  Załóż swoją małą galerię na naszej stronie.

Nie boisz się wystąpień publicznych? A może wręcz przeciwnie?  Dajemy szanse potrenowania mówienia do mikrofonu!

Nie musisz mieć wielkich osiągów, wystarczy zapał i chęć do dzielenia się nim z ludźmi!

Co oferujemy?

  • sławę, chwałę i uścisk dłoni zarządu
  • znak jakości SAKWA pod napisanym artykułem / opublikowaną galerią
  • sale pełną ludzi wiecznie głodnych opowieści o przygodach, ale i wyrozumiałą widownię
  • dobrej jakości sprzęt nagłaśniający
  • afterparty po wystąpieniu

Wymogi techniczne prezentacji: max 90 min

Jeżeli masz więcej pytań, albo gotowy artykuł pisz na: kontakt@sakwa.agh.edu.pl

14799821_10207632765437920_157910050_o_fotor dsc_5553

 

 

admin | 21 października 2016 alpy chamonix czech kokowski migas mont blanc du tacul

Filar Gervasuttiego – Mont Blanc du Tacul

Filar Gervasuttiego – piękna linia na wschodniej ścianie Mont Blanc du Tacul. Rokrocznie zaliczana przez polskie zespoły, jednak wielu zajmuje ona więcej niż 1 dzień;)

salomonsknuten-topo-przewodnik
Topo z przewodnika „Turklatring i Rogaland”.

 

W południowo-zachodniej części Norwegii ciężko jest o „prawdziwy szczyt”. Nie brakuje tutaj skał. Jest ich aż zbyt wiele, ale ściany zwykle kończą się krzakami przez które daleko do czegoś co można nazwać szczytem, góry są raczej pofałdowanym płaskowyżem. Myśmy jednak chcieli zdobyć szczyt. Papierowy egzemplarz przewodnika „Turklatring I Rogaland” którym dysponuję zaczął być bardzo leciwy od poszukiwań prawdziwych szczytów.

>>Przewodnik można za darmo pobrać ze strony: http://brv.no/uteklatring/tradklatring/ Jeżeli spodziewacie się klarownych schematów to odpuśćcie sobie pobieranie tego pliku. Zrobienie jakiejkolwiek drogi na podstawie tej księgi jest równie ciężkie jak odczytanie hieroglifów. Wróćmy jednak do poszukiwań szczytu.<<

dsc_0082
Po raz pierwszy pod Salomonsknuten.

 

Znaleźliśmy cel. Nie było to łatwe, a zdolność podejmowania decyzji, Flaka, Wadima I moja, była porównywalna z tą którą można spotkać w najgorszych dziekanatach. Norweski klimat, Dziurlandia,  cały tydzień pracy. Nasz wybór padł na Salomosknutten. Coś co wygląda jak trójkątny szczyt. Długość ściany to około 200 metrów z czego wspinania jest jakieś 120. Na schemacie jest trójkąt z trzema kreskami. Opis jednej z „kresek” o trudnościach 4+ i nazwie „Bad Choice” od razu odstrasza – desperacko krucho, drugiej – Nordryggen (6) – jest tak tragiczny, że nawet nas zachęcił (nie do końca zrozumieliśmy) – parch, zarośnięte i krucho, mała ciągłość, nie zalecane. Trzecia droga – Salomos eggen (eggen znaczy krawędź, nie mylić z jajem) zupełnie nie zwróciła naszej uwagi ze względu na pomijalną trudność 3/4.

Nadszedł piękny lipcowy weekend, wszyscy w trójkę mieliśmy wolne. Trzeba uderzyć na coś ciekawego. Wyzbieraliśmy się jakoś z Dziurlandii (litr wódki w lodówce pozostał nie ruszony). Północy filar Salomonsknutten. Brzmi dumnie. Pod ścianą dotarł do nas sens opisu drogi. Czysty parch dla koneserów cierpień i męczarni w krzakach i upale. Druga co do trudności droga (kruche 4+) po pierwsze nie zachęca a po drugie nie wiadomo gdzie przebiega. Wg schematu powinna przechodzić przez pas litych przewieszek. Zapomnijmy o niej. Więc jak przystało na prawdziwych wspinaczy wybraliśmy wersję najłatwiejszą, ale również najładniejszą (dotychczas) na całej ścianie. Pokonując trójkowe trudności południowego filara podziwialiśmy formację znajdującą się w środku ściany. Początek – połoga płyta z niewielkim zacięciem (odrobinę zarośniętym trawą), potem okapik za którym zaczyna się przewieszone zacięcie, które wyprowadza praktycznie na sam wierzchołek. Nasze wspinaczkowe dusze poszybowały w swych marzeniach, a my spokojnie wspinaliśmy się z liną po terenie nie wymagającym zbyt wielkich umiejętności wspinaczkowych (za to można było delektować się widokami). Podczas zejścia znaleźliśmy prawdziwy norweski rarytas – moroszki. Wadim z Flakiem nie chcieli wierzyć, że nadaje się do jedzenia. Wkręciliśmy sobie całkiem skutecznie, że są halucynogenne i hmm… było wesoło.

img_20160723_130541
Malina Moroszka

 

Wrzesień. Ostatni miesiąc studenckich wakacji. Wspinacze nie-studenci zastanawiają się jak pogodzić pracę z pozamykaniem wszystkich swoich projektów wspinaczkowych przed zimą. Studenci – poprawiają egzaminy, ale nie przeszkadza im to zwykle we wspinaniu. Trzeba coś zrobić, żeby nie zakończyć lata z niczym. Dzięki zbiegowi bardzo wielu korzystnych okoliczności ponownie trafiliśmy z Wadimem pod Salomonsknuten. Piękna pogoda, kac można powiedzieć nieznaczny (tym razem zamrażarka została opróżniona), a towarzystwo doborowe. No i najważniejsze udało się pogodzić plany wielu osób o bardzo zróżnicowanych upodobaniach wspinaczkowych. Wadim włożył sporo pracy w to żeby każdemu dostał się odpowiedni zestaw sprzętu. Klucz do kości wykonany ze zwykłego klucza o rozmiarze 12 dopełnił ostatni komplet do wspinania. Brakuje nam tylko jednego kasku…

 

wp_20160917_18_35_48_pro
Autor tekstu i Wadim podczas pierwszego przejścia „Direttisimy”.

Pora nieco późna, ale ściana nie taka duża. Wadim ogarnia, ja trochę gorzej, ale sądzę że będę potrafił się wspinać. Tak. Dziś idziemy na naszą wypatrzoną dwa miesiące wcześniej direttisimę! Pokonujemy pierwsze trójkowe trawki bez asekuracji. Pierwsze stanowisko zakładamy już pod litą skałą jakieś 80 metrów nad ziemią. Droga wygląda pięknie. Wadim atakuje pierwszy, uważa, że lepiej będzie mnie wysłać na prawdopodobnie kluczowy wyciąg. Asekurujący ma zawsze najgorzej podczas wytyczania nowych dróg, czuję się jak żołnierz na pierwszej linii frontu. Słychać tylko świst kamieni i czuć zapach siarki. Na szczęście stanowisko jest stosunkowo bezpieczne. Wszystko leci jakieś dwa metry na prawo ode mnie. Po godzinie rzucania kamieni (i nie tylko) Wadim osiąga drugie stanowisko. Troszkę przeciągnął ten wyciąg – 65 metrów. Do teraz nie mogę sobie wyobrazić jak zrobił ostatni fragment ciągnąc 100 kilo trącej liny. Dodajmy, że są tam trudności szóstkowe (On sam skromnie stwierdził, że 5+, ale dla mnie to jest 6), asekuracja na ostatnich 8 metrach jest słaba. Słońce już za horyzontem, a przed nami jeszcze połowa drogi. Wbijam się trochę niechętnie w swoje przewieszone zacięcie. Szaleństwa z dnia poprzedniego dają się we znaki, odczuwam strach. Zaraz nad stanowiskiem muszę zrzucić dziesięciokilowy kamień. Udaje się to zrobić bez uszczerbku na zdrowiu Wadima, ale sądząc po jego minie nie jest zachwycony tym, że głaz przeleciał kilka centymetrów od jego głowy. Trudny start wynagrodzony jest kilkoma metrami pięknego wspinania, ale moja buła mówi dość. Piekący ból w przedramionach każe wziąć blok. Za pierwszym razem Wadim odmówił. Wykrzesałem z siebie ostatnie pokłady siły. Pokonuję kolejne metry, ale przy kopalni luźnych kamieni na koniec przewieszki zmuszam mojego partnera do zablokowania liny i z ulgą zawisam na najmniejszej z kości. Resztę wyciągu pokonuję bardziej hakowo niż klasycznie. Osadzam przelot, wpinam linę, zawisam. Zaczęło się robić ciemno. Wadim prusikuje do góry. W opuszek palca wbił mu się ostry kawałek skały i klasyczne wspinanie byłoby zbyt bolesne. Po drodze traci pastę do zębów (zapytajcie go w jaki sposób) i jebadełko (nie udało się ich znaleźć), a dwie kości pozostają w ścianie (jedna na zawsze). Dotarliśmy po ciemku do szczytu. Droga pozostała niedokończona. Kiedy zrobić przejście klasyczne? Parę dni później Wadim został wyeliminowany do końca sezonu ze świata wspinaczkowego niefortunnym wypadkiem, a nasz projekt spoczął teraz w moich rękach. Lato się zakończyło, ale sezon jeszcze trwa!

Październik. Miesiąc później zdesperowany brakiem towarzystwa do wspinania zajrzałem na lokalne forum wspinaczkowe. Szczęśliwym trafem akurat napisała tam francuzka, Sonja, że wybiera się na skały i jak tylko ktoś chce dołączyć to niech wbija. Następnego dnia poznałem Sonję – trudno o osobę o większej motywacji do wspinania. Poziom sportowy jaki prezentuje też jest imponujący. Nie wiele kobiet w okolicy robi norweskie 7+ flashem. Po tygodniu codziennego sportowego wspinania wyciągam ją na Salomonsknuten. Wspominam, że może być ciężko. Sonja wspina się tylko sportowo. Nie wie co ją czeka (ja trochę to wykorzystuję).

20161015_171227
Sonja na wyjściu z trudności.
20161016_111722
Kask Sonji uszkodzony przez spadającą skałę

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W nocy wieje tak, że zastanawiam się, czy moja chatka nie odfrunie. Rano też nie jest zbyt ciekawie, ale około 10 wyszło słońce. Sonja wstała i nawet przyjechała trochę wcześniej niż się deklarowała – o 11 (pierwotnym warunkiem było, że możemy iść na wielowyciąg jeżeli nie wystartujemy wcześniej niż o 12, sobota). Udało nam się pokonać bez większych problemów pionowe trawki na początku drogi. Startujemy z półki, trochę niżej niż poprzednio, a pierwszy wyciąg dzielę na dwa krótsze. Wiatr próbuje mnie nastraszyć swoimi najmocniejszymi podmuchami, ale ja twardo idę nucąc sobie w głowie „Blowin’ in the wind”. Pierwsze stanowisko, pod małym okapem byłoby dość przytulne gdyby nie fakt, że wiatr ciągle miota się jak oszalały. Ratuje mnie ciepła kurtka i pakiety grzewcze. Sonja dociera z plecakiem, w rękawiczkach i puchówce do mnie. Zdziwiła się, że nie ma spitów na stanowisku. W Norwegii ciężko jest uzyskać zgodę lokalnego klubu na obicie stanowisk na drodze wielowyciągowej. Drugi wyciąg idzie gładko, trochę zaskakują mnie trudności pod koniec. W pewnym momencie z pod nogi ucieka mi kamień wielkości cegły i dwie sekundy później słyszę łupnięcie o coś co z pewnością nie jest skałą. Brzmiało jak plastik… Boję się odwrócić. Nic nie słychać oprócz wiatru. Mój krzyk też tonie w szumie. Widzę, że Sonja się rusza, znaczy żyje. Uspokojony wracam myślami do kolejnych kilku metrów wspinania. Nie czuję się najlepiej z poprzednim przelotem kilka metrów pod nogami i możliwością założenia następnego dopiero za parę metrów. Docieram do stanowiska. Wpinam się w kostkę z poprzedniej próby, dokładam dwa friendy i montuję stanowisko. Kość wypada zaraz po tym jak zawisnąłem, ale friendy siedzą dobrze. Cieszę się, że stanowisko nie było samonastawne…

p1080069
Trudności drogi

Poprawiam kostkę i wyciągam Sonję. Mówi, że wszystko ok, nie narzeka. Na kasku widać sporą 'bliznę’ po kamieniu. Herbatka, czekolada i w trudności! Nie bez wysiłku wbijam się w lekko przewieszony dilferek. Jest piekielnie zimno na tym wietrze. Pocieszam się dobrym tarciem i tym, że asekuracja jest wspaniała, a w połowie czeka na mnie bonus w postaci kości zatartej podczas poprzedniej próby. Moje ręce od totalnego zamarznięcia ratuje woreczek na magnezję z ogrzewaczem chemicznym w środku. Stóp nie czuję. Złapanie klamki wyjściowej za przewieszeniem było najszczęśliwszym co spotkało mnie w tym sezonie wspinaczkowym. Żadne 7c tak nie cieszyło. Udało się to zrobić bez bloków. Trudności oceniam na około 7 norweskie (może 6 jak chciałbym być skromniejszy. Norwegowie przecenią na 5). Wydawało się łatwiejsze niż poprzednio. Wyciągam plecak. Sonja idzie twardo w górę przeklinając kości z którymi strasznie walczy (nie dało się przejść tego tylko na camach?). Ostatni, krótki wyciąg jest łatwy ale piękny. Człowiekowi z powrotem chce się wspinać. Przed zmrokiem udaje nam się wrócić do auta. Piękne wspinanie, warunki bardzo ciężkie. Dziwi mnie fakt, że Sonja mnie nie znienawidziła po tym dniu. Na niedzielę umówiliśmy się w skały. Obudziłem się rano cały obolały, już miałem pisać, czy może nie odpuścić skał, a Sonja dzwoni że już jedzie i żebym się zbierał. No i jak tu się nie wspinać. Było warto. Puściło kolejne sportowe 7c. Jakie to krótkie i przyjemne… To by było na tyle. Obiecałem Sonji nie brać jej więcej w taką pogodę na górskie wspinanie, a w przyszłym sezonie uczy się wspinać na własnej i to ja będę niósł plecak przeklinając zatarte kości.

admin | 9 października 2016 AGH Kotlina Kłodzka MTB Nokia rower SPD szalencze zjazdy

Kotlina Kłodzka rowerowo

Trzeba to powiedzieć na głos. Nie samym wspinaniem człowiek żyje. Warto, a wręcz czasem trzeba dać odpocząć palcom i zmusić się do trochę bardziej wydolnościowych wysiłków. Do rowerowych wycieczek górskich (bo o nich będzie mowa) zatęskniłem juz sporo temu. Spora grupa znajomych jeździ na enduro lub szosach i regularnie przypomina mi przez FB o tym, do czego służą dwa kółka. Złożyło się też tak, że zakupiłem nowy rower, więc obiecałem sobie poświęcić conajmniej jeden weekend jesieni na taki rodzaj aktywności.

Po prawdzie, ten mój nowy rower to miała być szosówka. Wskazywały na to wszelkie znaki na niebie i ziemii oraz tabun znajomych którzy zaczęli sobie chwalić ten sport. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafił się jednak kolega z pracy, który miał do opchnięcia ciekawego górala. Po krótkich oględzinach zapragnąłem nowej ZABAWKI, a po krótkim teście w Lasku Wolskim uznałem, że… na starą maszynę nigdy więcej w życiu nie wsiadam! Wystarczył jeden zbyt odważny zjazd – wyrasta Ci przed nosem korzeń na 30cm w dół i już jesteś pewien że przelecisz przez kierownicę. Rower jednak płynnie przechodzi przez przeszkodę, amortyzator wybiera całą nierówność. Otwierasz oczy… i jedziesz dalej! Decyzja była podjęta, szosówka musi poczekać.

Dłuższą chwilę zajmuje zmontowanie ekipy w pracy, dogranie terminu i właściwego celu.   W stronę Kotliny Kłodzkiej wyruszamy w ostatni czwartek września, zgodnie z tytułem emaili w których się umawialiśmy: „rowery – izery – sierpień” :). Wyjeżdżamy z Krakowa na 2 samochody. Po drodze szczerze zachwycamy się zachodem słońca nad autostradą. Przejeżdżając do Lądka przez Czechy przytrafia mi się wtopa nawigacyjna. W pewnym momencie był wybór między Pragą a przebijaniem się przez góry i lasy na wprost. Do kwatery do której mieliśmy jakieś 5km w linii prostej i ok 40 drogą… Pierwszym z osiągnięć wyjazdu jest to, że sam przed sobą raz na zawsze przyznaję – mistrzem nawigacji nie jestem i chyba już nie będę 🙁

Dzień 1

W piątek wstajemy o ludzkiej (około 8) porze. Spokojne śniadanko na werandzie, kawka, ostatnie delikatne serwisy w rowerach i w drogę.  Naszym celem jest Śnieżnik – a jakże, najwyższa górka w okolicy. Pogoda dopisuje, my trochę jeździmy, trochę pchamy rowery pod górę, różnie. Spotyka się to ze słusznymi protestami Rafała („w jeździe na rowerze najbardziej lubię jeździć!”). Niemniej, w ogólnym rozrachunku nie jest źle. Sporo terenu jest przejezdne, łapiemy długie szybkie zjazdy na których mój lekki rower trochę za bardzo „nosi”.  W pięknej pogodzie docieramy na szczyt Śnieżnika. Mój niezmienny zachwyt wbudza fakt, jak bardzo „wypierdki” (czyt płaskie zalesione górki bez 500m ścian skalnych) potrafią dać po garach. Na szczycie jedynym minusem są stalowe pozostałości po wieży widokowej która ze starości rozpadła się gdzieś w latach ’70. Zjazd z z piku do schroniska jest całkiem ciekawy- techniczny, do tego stopnia że miejscami po prostu odpuszczamy- pewnie da się to zjechać w całości, jednak jest nam wręcz szkoda rowerów. Po szybkim obiedzie zjeżdżamy do Stronia. Szybkie zjazdy pokazują kto przejeździł sezon, a kto na rowerze jeździł tylko czasem i tylko do pracy… W rezultacie, zjeżdżam trzymając się klamek hamulców podczas gdy reszta ekipy śmiga z prędkościami zdrowo przekraczającymi 60km/h. Pogardę dla śmierci można prezentować nie tylko przy wspinaniu czy w górach wysokich 🙂

W Stroniu Śląskim spędzamy chwilę na naprawieniu butów do SPD. Michał właśnie się przerzucił na nowy system (zawsze używał nosków). Gdzieś pod szczytem Śnieżnika zgubił jedną śrubę i trzeba było znaleźć sklep metalowy :). Trzeba też powiedzieć, że uczenie się SPDów zawsze jest bolesne. Dla tych, którzy już przez to przeszli, glebowanie ze stójki wzbudza wesołość przemieszaną z głębokim zrozumieniem. Dla tych, którzy wciąż jeżdżą na platformach zwykle jest to „zbędne ryzyko”. Ja jedynie się cieszyłem , że mogłem służyć dobrą radą, która zawsze brzmi tak samo: „jak już lecisz – chroń twarz!”.

Żeby do kwatery nie jechać asfaltami, decydujemy się  „zwiedzić” jeszcze jeden szlak… o długości kilkunastu km i deniwelacji conajmniej 500m. Tutaj lekki rower jest absolutnym kilerem – do wiatki oznaczającej koniec podjazdów dojeżdżam pierwszy, choć Rafał daleko za mną nie był. Reszta chłopaków oddycha z wyraźną ulgą gdy zostają już tylko spokojne/szaleńcze (niepotrzebne skreślić) zjazdy w dół. Ja… no cóż. Na jednym z ostatnich zakrętów o mało nie wpadłem do stawu, bo z braku zaufania do wąskiej opony zamiast skręcić na mostek decydowałem się gwałtownie wytracać całą prędkość 🙂

dystans ~75 km, +2000m, czas 8h, prędkość max ok 65kmph.

Dzień 2

Wybieramy się na ścieżki rowerowe po stronie czeskiej, z ogólnym celem dostania się do Javornika i zwiedzenia Skalnego Wąwozu nad Lądkiem Zdrojem. Solidne podjazdy zaczynają się tuż za naszą kwaterą, jednak resztę dnia spędzamy na zupełnie przystępnych ścieżkach rowerowych – trochę góra, trochę dół, trochę szutra, trochę wszystkiego. Bardzo przyjemnie. W w połowie dnia, w Javorniku wcinamy obiad i walczymy z równie solidnym podjazdem co na koniec dnia wcześniejszego. W jego trakcie kolano odmawia mi posłuszeństwa, co znaczy że kolejne 30-40km przejadę w trybie „lewą nogą cisnę-prawą byle zakręcić korbą”. Na Przełęczy  Lądeckiej robimy krótki wypad na rzeczony Skalny Wąwóz. Oczywiście moje wyobrażenia leżały gdzieś między Bolecho a Słonecznymi, rzeczywistość jednak….Cóż.  W rzeczywistości zjechaliśmy z 200m w dół, po czym odwróciliśmy się na pięcie, zaczęliśmy pchać rowery pod górę i wtedy zobaczyliśmy skałki…

Wynajdujemy kawałek trasy przez górki, żeby nie musieć kręcić asfaltu od Lądka do Bielic. W trakcie szybkiego zjazdu pomijamy jeden (podobno narzucający się) zakręt i wypadamy na asfalt tuż przed Stroniem. Nie ma uproś, do kwatery zostało nam solidne 16km i 150m w górę. Te 16 km to zaledwie 3 miejscowości i jakieś 30-40 domów do minięcia. Z zepsutym kolanem jednak walczę o co drugi obrót korby, zatrzymuję się co chwilę, rozważam spacer obok rowera (na który nie pozwalają mi resztki godności). Za tablicę z nazwą miejscowości przewozi mnie kolarska zasada #79 („Do tablic z nazwami miejscowości ścigamy się jak na premiach. Jeśli już się nie da – przynajmniej udajemy.”) Za samą tablicą mijam też dom o adresie Bielice 1. Poddaję się 2-3km dalej, przy adresie Bielice 6, jakiś kilometr od kwatery. Rafał zdążył za ten czas odpocząć i wsiąść w auto, żeby mnie zgarnąć z trasy 🙂

Dystans 70km, +1600m, czas 7h, prędkość max wg GPS 55kmph

 

 

Dzień 3

Pomimo różnych poważnych medyczno-szamańskich zabiegów (rozciąganie, solidny obiad, piwo, maść przeciwbólowa itp) kolano do użytku nadaje się średnio. Pieprzy się też pogoda, więc przynajmniej przez chwilę mam nadzieję, że uda się uniknąć kręcenia. Ostatecznie deszcz jest raczej delikatny, więc moje nadzieje spełzają na niczym i – udajemy się na Ścieżki Rychlebskie. Jest to mekka downhillowców i bardzo popularne miejsce wśaród wszystkich kolarzy górskich. Decydujemy się zwiedzić „Superflow” czyli bodaj najtrudniejszy z tamtych szlaków. Już od pierwszych metrów zaskakuje mnie świetne przygotowanie szlaku. Szerokie, dłużące się, łatwe szutry pod górę odpuszczam, ale kilka technicznych podjazdów jest tak kapitalnych, że nie umiem sobie odmówić. Nie przejeżdżam wszystkiego, ale podjazd po drewnianych podestach przetykanych płaskimi kamieniami i glebą jest tak kapitalny, że wiem, że muszę tam wrócić! Zresztą, zjazdy są równie eleganckie i w pełni rekompensują wyciśnięte bólem łzy 🙂 świetnie przygotowane hopy, bandy, czujne przejazdy po drewnianych mostkach, drewniane mostki z hopami.., wszystko, o czym marzy typowy „adrenaline junkie”. Chłopaki wybierają się jeszcze na drugą, łatwiejszą pętlę, którą ja odpuszczam w imię zdrowia i poczytania paru stron książki.

Dystans 18km, +500m, czas 2h, Vmax pomijalne 🙂

Podsumowując. Jeśli ktoś szuka fajnego miejsca na rower, które nie będzie typowymi Beskidami – Kotlina Kłodzka jak najbardziej go zadowoli. Dojazd specjalnie daleki nie jest (zdecydowanie bliżej niż np w Izery), szlaki „przejezdne”, terenów sporo, jest co robić. Jeżeli ktoś jedzie tam, żeby znaleźć uzasadnienie dla zakupu nowego rowera – też się nie zawiedzie. Jeśli ktoś szuka miejsca, gdzie może się nauczyć jeździć w SPD… No cóż, do tego nie ma idealnego miejsca, jest to ból który po prostu trzeba przetrwać 🙂 A w razie skasowania kolana – zawsze zostaje wspinanie po przewieszeniach do końca sezonu ; )