Johny | 24 października 2016 alpy Dolomity góry Marmolada via ferraty

Żelazne percie i nie tylko

Na jednym ze spotkań czwartkowych postanowiliśmy, razem z Szymonem, wybrać się w wakacje na dłuższy wypad w góry. Długo zastanawialiśmy się jakie góry atakować. Wybór padł na Alpy. Dla mnie miał to być pierwszy wyjazd w te rejony, Szymon natomiast miał już na koncie kilka ciekawych trzytysięczników, dlatego rozważaliśmy przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Myśleliśmy też o zabraniu naszych szosówek i przejechaniu paru sławnych alpejskich podjazdów. W planach zaczęła się przewijać Austria lub Włochy. Lista osób, które miały nam towarzyszyć ciągle się zmieniała. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tylko we dwójkę, wybierając Dolomity jako nasz cel. Szymon był tam już kilka lat wcześniej, miał więc przygotowaną całą listę szczytów do zdobycia i sporą wiedzę o rejonie.

Wszystko było już ustalone, a zapasy jedzenia leżały w pokojach, lecz prognozy pogody dla Alp były fatalne. Obserwacje nagrań z kamerek internetowych potwierdziły codzienne burze lub ulewy. Postanowiliśmy poczekać z wyjazdem aż sytuacja w górach się poprawi. Te same czynniki zatrzymały mojego przyjaciela Staszka. Niezależnie od nas planował wyjazd w Dolomity, lecz w związku z pogodą, również zdecydował się zaczekać i pojechać z nami.

Gdy tylko część prognoz wskazywała na poprawę sytuacji, zdecydowaliśmy się zaryzykować i w czwartek, 28 lipca, o 5 rano wyruszyliśmy ze Staszkiem z Niepołomic. Szybkie przepakowanie do samochodu Szymona w Hucisku i byliśmy w trasie.

Zmieniając się za kółkiem mknęliśmy autostradami przez Bratysławę i Wiedeń. Już w Alpach przejechaliśmy górskimi szosami do Lienz. Po przekroczeniu włoskiej granicy zatrzymaliśmy się w miejscowości Brunico gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy pyszną pizzę. Był to ostatni posiłek przed nadchodzącymi dwoma tygodniami żywienia się tym, co zabraliśmy ze sobą. Posileni i gotowi na przygodę wyruszyliśmy do kempingu ponad miejscowością San Cassiano. Kemping ten miał być naszą bazą wypadową na najbliższe dni.

Ekipa tuż przed pierwszą trasą
Ekipa tuż przed pierwszą trasą

Pierwszego dnia wyruszyliśmy z parkingu na przełęczy Falzarego. Naszym celem była Ferrata degli Alpini (wyceniona na C/D) prowadząca na niewysoki wierzchołek Col dei Bos (2559 m). Pionowa ścianka na sam początek, a następnie parę eksponowanych trawersów, okazało się być dość wymagającymi. Zwłaszcza, że było to nasze pierwsze przejście na tym wyjeździe (a dla mnie i Staszka pierwsza ferrata w życiu). Po wejściu na wierzchołek Staszek odłączył się od nas i przez najbliższe dni samotnie zdobywał okoliczne cele. Natomiast Szymon i ja, postanowiliśmy zwiedzić Grotta della Tofana – ogromną naturalną jaskinię w południowej ścianie Tofany di Rozes. Do otworu wejściowego prowadziła wąziutka, miejscami ubezpieczona ścieżka, przecinająca urwiska di Rozes (A/B). Podczas powrotu zaczęły narastać ciemne, kłębiaste chmury, wydające się zwiastować nadejście burzy. Jednak (z wyjątkiem jednej nocy) nigdy nie dostarczyły one więcej, niż parę niegroźnych kropelek deszczu.

Druga noc na kempingu była także ostatnią zarezerwowaną z wyprzedzeniem. Od tej pory improwizowaliśmy miejsca noclegowe w zależności od rozwoju sytuacji. Kolejną postanowiliśmy spędzić w głębi masywu Fanis. Obciążeni cięższymi niż zwykle plecakami zdobyliśmy Piz dles Conturines. Z trudności technicznych, tuż przed wierzchołkiem znajdował się jedynie krótki fragment z poręczówką i paroma drabinami (B). Zeszliśmy do Doliny Fanes, a następnie, po odpoczynku, skierowaliśmy się do bocznej dolinki Bianco. Plany na nocleg w bivacco pokrzyżowało nam wieczorne nadejście burzy. Nie zdążyliśmy bowiem dojść do wysoko położonego budynku. Znaleźliśmy na szczęście całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu i ukrycie się przed nawałnicą. Burze trwały z przerwami prawie do północy. Ta noc nie należała do przyjemnych.

Prognozy na kolejny dzień zapowiadały nadejście frontu, obudziliśmy się o 2:15, zwinęliśmy namiot i wyruszyliśmy na Monte Cavallo (2912 m). Dotarliśmy na wierzchołek tuż przed wschodem Słońca (Filmik ze szczytu –> klik) i mogliśmy się cieszyć śniadaniem w cudownej scenerii. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż na horyzoncie widać już było nadciągające chmury. Mimo wczesnej pobudki i wyjścia, ulewa oczywiście nas dopadła. Przemoczeni i zziębnięci nie mieliśmy ponadto miejsca na nocleg. Obdzwoniliśmy wszystkie schroniska w pobliżu. Większość z nich okazała się w rzeczywistości ekskluzywnymi hotelami. Te z akceptowalnymi cenami były natomiast zbyt wysoko by szybko do nich dotrzeć. Ostatecznie wróciliśmy na dobrze nam znany kemping nad San Cassiano.

Następnego dnia, okres złej pogody trwał dalej. Korzystając z chwilowych przerw w deszczu wysuszyliśmy nasz ekwipunek i pojechaliśmy w okolice masywu Tofan. Wieczorem przestało padać, a prognozy na kolejne dni były korzystne. Z parkingu udaliśmy się do przytulnego schroniska Giussani, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na dwie noce.

 

Ze schroniska o świcie wybraliśmy się na Ferratę Lipella (C/D) z zamiarem zdobycia Tofany di Rozes (3225 m). Wędrówka zaczęła się 150 metrowym tunelem z czasów pierwszej wojny światowej. Po jego opuszczeniu czekał nas jeszcze spacer poziomą, piarżystą półką, a następnie 5 godzin pokonywania ferraty. Początek był lekko nużący. Nie zdobywaliśmy dużo wysokości z powodu układu terenu. Krótkie, lecz wymagające odcinki w pionie, przedzielone były przejściami po wąskich i często bardzo kruchych poziomych półeczkach. Ponadto, po dwóch dniach ciągłych opadów, cała ściana ciekła. Skały były mokre i śliskie, a wielu miejscach zraszały nas małe wodospady. Przy niewysokiej temperaturze powietrza, chłodzenie lodowatą woda nie było przyjemne.

Na ostatnim odcinku ferrata wprowadzała do ogromnego skalnego „amfiteatru”. Cudowne miejsce położone prawie 1000 metrów nad doliną Travenanzes. Piękne widoki, lufa pod nogami i ciekawe (jak na nasz poziom) ruchy w skale były tym, po co wybraliśmy się w Dolomity. Długi czas „w ścianie” i narastające zmęczenie spowodowały, że ostatnie metry „wspinania” były dla mnie naprawdę trudne. Ferrata kończyła się 200 metrów poniżej szczytu. Jeszcze godzina podejścia piarżystą grzędą i byliśmy na wierzchołku. Szlak zejściowy sprowadzał wprost do schroniska, bez żadnych trudności. W nieco ponad godzinę obniżyliśmy się o prawie 700 metrów.

Kolejnego poranka dołączył do nas Staszek i razem wyruszyliśmy zdobyć pozostałe główne szczyty w masywie Tofan. Na wierzchołek najwyższej Tofany di Mezzo (3244 m) weszliśmy, przecinającą jej południową grań, piękną ferratą Giani Aglio (D). Do początku ferraty dostaliśmy się przez piarżysko, które rozpoznaliśmy dwa dni wcześniej. Ponieważ nie czułem się pewnie po problemach w pokonaniu ferraty Lipella, postanowiłem dodatkowo ominąć najtrudniejszą, początkową część ferraty. Podszedłem na przełęcz Bus de Tofana, urokliwym, pełnym rumoszu, usypującym się piarżystym żlebem (czyli to, co lubimy najbardziej). Tam poczekałem na chłopaków i kontynuowaliśmy ciekawą wspinaczkę na wierzchołek. Przy szczycie spotkaliśmy tłumy turystów dostających się tu kolejką linową, prosto z Cortiny d’Ampezzo.

Z di Mezzo udaliśmy się ferratą Lamon (B) na Tofanę di Dentro (3238 m). Szlak prowadził po dość wąskiej grani łączącej te dwa wierzchołki. Ze szczytu czekało nas jeszcze długie zejście do parkingu. Kontynuowaliśmy wędrówkę granią Tofan mijając wysoko położony bivacco (świetne miejsce na przeczekanie złej pogody lub… obiad). Za barakiem zeszliśmy z grani krótką ferratą del Formenton (B) i przeszliśmy na południe poniżej ścian Tofan. Na koniec dnia, czekały nas jeszcze Sentiero Giuseppe Olivieri (B) i wiodąca po bajkowej scenerii kolorowych skał Sentiero Astaldi (A). O zachodzie słońca dotarliśmy do samochodu, po czym rozbiliśmy namiot na łące, zaledwie 30 metrów od samochodu. Chleb z nutellą i dżemem był dla nas prawdziwą ucztą po ponad 14 godzinach górskiej akcji.

Następny dzień przywitał nas widokiem na urwiska Tofan prosto z namiotu. Był to ostatni raz gdy podziwialiśmy je z tak bliska. Pogoda miała się utrzymać aż do nocy, więc niespiesznie zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Passo Sella. Po drodze zrobiliśmy małe zakupy w miejscowości Arraba. Na przełęczy Staszek ponownie się od nas oddzielił, a my udaliśmy się na zwiedzanie Sassolungo.

Niewielki masyw Sassolungo jest niestety bardzo zatłoczony z powodu kolejki, która wprowadza niemal w środek tej skalnej grupy. Na szczęście nad schroniskiem było już zupełnie pusto. Powodem była też późna godzina naszego przybycia. Po podejściu piarżyskami dotarliśmy do ubezpieczonych fragmentów o piętnastej. Przejście Sentiero Oskar Schuster (B/C) wprowadzającej na wierzch Sasso Piatto (2959 m) zajęło nam niecałe dwie godziny. Ciemne chmury połączone z przelatującymi nisko samolotami spowodowały, że obawialiśmy się nadejścia burzy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a my mogliśmy cieszyć się widokami podczas zejścia. Wiodło ono łagodnym, skalistym zboczem, na cudowne zielone łąki, zawieszone ponad rozległymi dolinami. Następnie obeszliśmy zdobytą niedawno górę i zameldowaliśmy się w schronisku Vincenza.

Ostatnie metry spaceru były bardzo wyczerpujące. Trzy dni długich tras dały o sobie znać. Zdecydowanie potrzebowaliśmy odpoczynku. Na szczęście nie wiązało się to ze stratą cennego czasu. W kolejny dzień nastąpiło przejście chłodnego frontu. Cały dzień przesiedzieliśmy zbierając siły w sali głównej schroniska.

Front szybko minął i po dniu ulewy, jedynym śladem, jaki po nim został, były wierzchołki, przyprószone warstwą świeżego śniegu. Ze schroniska najszybszą drogą wróciliśmy do samochodu, zabraliśmy Staszka i przejechaliśmy na parking u podnóży Marmolady.

Kolejnym celem była ferrata delle Trinceé (D), wiodąca po grani Padon. Najpierw trzeba było pokonać niemal pionową ścianę by dostać się na grań, a następnie, z coraz mniejszymi trudnościami, dojść do tuneli z pierwszej wojny światowej. Była to krótka trasa (parking – ferrata – parking w nieco ponad 6 godzin) lecz z pięknymi widokami, zwłaszcza na kolejny, ostatni już, cel wyjazdu – Marmoladę.

Wieczorem nastąpiło przepakowanie. Oprócz zestawu na ferraty wyjęliśmy również sprzęt lodowcowy. Po zachodzie Słońca zerwał się silny wiatr, który wystawił nasze namioty na ciężką próbę. Zwłaszcza że rozbiliśmy je na twardej ziemi, bezpośrednio na parkingu. Zasypialiśmy przy niewybrednych słowach Staszka, który co chwilę ratował swój zawalający się namiot – nasz na szczęście wytrzymał.

Obudziliśmy się po trzeciej, zjedliśmy gotowane płatki ryżowe z dżemem (nie mieliśmy marmolady) i parę minut po czwartej byliśmy w drodze. O wschodzie słońca znajdowaliśmy się pod małym lodowcem zagradzającym dostęp do ferraty Cresta Ovest della Marmolada (C). Ferrata była wyjątkowo obficie wyposażona w klamry i drabiny. Mieliśmy jednak cudowną widoczność (chyba najlepszą podczas całego wyjazdu), a dzięki wczesnemu wyjściu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się niesamowitym spokojem. Trochę problemów sprawiły lodowe nacieki na skałach – pozostałość po niedawnym śniegu. To co dzień wcześniej topniało, przez noc zamarzło…Wymuszało to wzmożoną czujność na paru fragmentach.

Ubezpieczenia wyprowadzały na łatwe pole śnieżne, po którym doszliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady – Punta Penia (3343 m). Całe Dolomity były u naszych stóp, a na horyzoncie wznosiły się inne wschodnio-alpejskie giganty: Presanella, Ortler, Wildspitze, Großvenediger i Großglockner. Na szczycie, poza nami był tylko miły Niemiec, który dogonił nas na trasie ferraty. Niedługo po nas zaczęli docierać ludzie wprowadzani przez przewodników. Szybko zrobił się tłok, przygotowaliśmy się więc do zejścia przez lodowiec.

Początkowo schodziliśmy coraz bardziej stromą, śnieżno-lodową granią, następnie pokonaliśmy krótki odcinek ubezpieczony poręczówką i znaleźliśmy się na lodowcu Marmolady. Trasa omijająca większość szczelin była dobrze wydeptana. Mimo to, przejście nie było tak łatwe jak można niekiedy usłyszeć. Lodowiec był dość stromy, wierzchnie warstwy mocno zmrożone, a szczeliny głębokie.

Po zejściu z lodowca praktycznie zakończył się nasz wyjazd. Zeszliśmy do samochodu, wysuszyliśmy szpej, i ruszyliśmy w kierunku Polski. Ponieważ prognozy zapowiadały jeszcze jeden dzień lampy, postanowiliśmy go wykorzystać. Zebraliśmy Staszka, który nie zdecydował się wejść na Marmoladę z powodu braku zimowego doświadczenia. Zatrzymaliśmy się w Cortinie d’Ampezzo, by kupić pamiątki i jedzenie na ostatnie dni. Noc spędziliśmy w namiotach, w pobliżu wielkiego parkingu na wschód od Cortiny. Bezchmurne niebo spowodowało, że poranek był wyjątkowo zimny.

Bez pośpiechu pojechaliśmy w kierunku słynnych Tre Cime. Po dwóch tygodniach w Dolomitach, chcieliśmy w końcu ujrzeć symbol tych gór. Trasę wokół trzech wież wzbogaciliśmy ferratami Forcella Passaporto (A/B) i Sentiero Innerkofler (B). Szlaki były bardzo zatłoczone a na ubezpieczonych odcinkach tworzyły się zatory, jednak wierzchołki Tre Cime robiły wrażenie. Pozostał nam tylko powrót do samochodu, wizyta w Dobiacco i nocleg na kempingu, już w Austrii – wreszcie prysznic.

Powrót nie był szczególnie interesujący. Wysadziliśmy Staszka, który udał się autostopem w Alpy Julijskie i następnie na Bałkany, a my skierowaliśmy się do domów. W trasie złapały nas ogromne burze, zalewające drogi hektolitrami wody. Jazda po autostradach w takich warunkach była równie emocjonująca co eksponowane ścianki. Wieczorem opady ustały a my znaleźliśmy się na dobrze nam znanych polskich szosach. Niewiele przed północą wypakowaliśmy swoje bagaże i nasza wyprawa się zakończyła. 13 dni, setki kilometrów krętych górskich dróg, 150 km marszu, 13 000 metrów podejść, 10 zdobytych szczytów, 14 ferrat i 1 lodowiec. A co najważniejsze miliony świetnych wspomnień i nowych doświadczeń pozwalających myśleć o kolejnych, coraz bardziej honornych celach.

Johny | 21 października 2016 alpy chamonix czech kokowski migas mont blanc du tacul

Filar Gervasuttiego – Mont Blanc du Tacul

Filar Gervasuttiego – piękna linia na wschodniej ścianie Mont Blanc du Tacul. Rokrocznie zaliczana przez polskie zespoły, jednak wielu zajmuje ona więcej niż 1 dzień;)

salomonsknuten-topo-przewodnik
Topo z przewodnika „Turklatring i Rogaland”.

 

W południowo-zachodniej części Norwegii ciężko jest o „prawdziwy szczyt”. Nie brakuje tutaj skał. Jest ich aż zbyt wiele, ale ściany zwykle kończą się krzakami przez które daleko do czegoś co można nazwać szczytem, góry są raczej pofałdowanym płaskowyżem. Myśmy jednak chcieli zdobyć szczyt. Papierowy egzemplarz przewodnika „Turklatring I Rogaland” którym dysponuję zaczął być bardzo leciwy od poszukiwań prawdziwych szczytów.

>>Przewodnik można za darmo pobrać ze strony: http://brv.no/uteklatring/tradklatring/ Jeżeli spodziewacie się klarownych schematów to odpuśćcie sobie pobieranie tego pliku. Zrobienie jakiejkolwiek drogi na podstawie tej księgi jest równie ciężkie jak odczytanie hieroglifów. Wróćmy jednak do poszukiwań szczytu.<<

dsc_0082
Po raz pierwszy pod Salomonsknuten.

 

Znaleźliśmy cel. Nie było to łatwe, a zdolność podejmowania decyzji, Flaka, Wadima I moja, była porównywalna z tą którą można spotkać w najgorszych dziekanatach. Norweski klimat, Dziurlandia,  cały tydzień pracy. Nasz wybór padł na Salomosknutten. Coś co wygląda jak trójkątny szczyt. Długość ściany to około 200 metrów z czego wspinania jest jakieś 120. Na schemacie jest trójkąt z trzema kreskami. Opis jednej z „kresek” o trudnościach 4+ i nazwie „Bad Choice” od razu odstrasza – desperacko krucho, drugiej – Nordryggen (6) – jest tak tragiczny, że nawet nas zachęcił (nie do końca zrozumieliśmy) – parch, zarośnięte i krucho, mała ciągłość, nie zalecane. Trzecia droga – Salomos eggen (eggen znaczy krawędź, nie mylić z jajem) zupełnie nie zwróciła naszej uwagi ze względu na pomijalną trudność 3/4.

Nadszedł piękny lipcowy weekend, wszyscy w trójkę mieliśmy wolne. Trzeba uderzyć na coś ciekawego. Wyzbieraliśmy się jakoś z Dziurlandii (litr wódki w lodówce pozostał nie ruszony). Północy filar Salomonsknutten. Brzmi dumnie. Pod ścianą dotarł do nas sens opisu drogi. Czysty parch dla koneserów cierpień i męczarni w krzakach i upale. Druga co do trudności droga (kruche 4+) po pierwsze nie zachęca a po drugie nie wiadomo gdzie przebiega. Wg schematu powinna przechodzić przez pas litych przewieszek. Zapomnijmy o niej. Więc jak przystało na prawdziwych wspinaczy wybraliśmy wersję najłatwiejszą, ale również najładniejszą (dotychczas) na całej ścianie. Pokonując trójkowe trudności południowego filara podziwialiśmy formację znajdującą się w środku ściany. Początek – połoga płyta z niewielkim zacięciem (odrobinę zarośniętym trawą), potem okapik za którym zaczyna się przewieszone zacięcie, które wyprowadza praktycznie na sam wierzchołek. Nasze wspinaczkowe dusze poszybowały w swych marzeniach, a my spokojnie wspinaliśmy się z liną po terenie nie wymagającym zbyt wielkich umiejętności wspinaczkowych (za to można było delektować się widokami). Podczas zejścia znaleźliśmy prawdziwy norweski rarytas – moroszki. Wadim z Flakiem nie chcieli wierzyć, że nadaje się do jedzenia. Wkręciliśmy sobie całkiem skutecznie, że są halucynogenne i hmm… było wesoło.

img_20160723_130541
Malina Moroszka

 

Wrzesień. Ostatni miesiąc studenckich wakacji. Wspinacze nie-studenci zastanawiają się jak pogodzić pracę z pozamykaniem wszystkich swoich projektów wspinaczkowych przed zimą. Studenci – poprawiają egzaminy, ale nie przeszkadza im to zwykle we wspinaniu. Trzeba coś zrobić, żeby nie zakończyć lata z niczym. Dzięki zbiegowi bardzo wielu korzystnych okoliczności ponownie trafiliśmy z Wadimem pod Salomonsknuten. Piękna pogoda, kac można powiedzieć nieznaczny (tym razem zamrażarka została opróżniona), a towarzystwo doborowe. No i najważniejsze udało się pogodzić plany wielu osób o bardzo zróżnicowanych upodobaniach wspinaczkowych. Wadim włożył sporo pracy w to żeby każdemu dostał się odpowiedni zestaw sprzętu. Klucz do kości wykonany ze zwykłego klucza o rozmiarze 12 dopełnił ostatni komplet do wspinania. Brakuje nam tylko jednego kasku…

 

wp_20160917_18_35_48_pro
Autor tekstu i Wadim podczas pierwszego przejścia „Direttisimy”.

Pora nieco późna, ale ściana nie taka duża. Wadim ogarnia, ja trochę gorzej, ale sądzę że będę potrafił się wspinać. Tak. Dziś idziemy na naszą wypatrzoną dwa miesiące wcześniej direttisimę! Pokonujemy pierwsze trójkowe trawki bez asekuracji. Pierwsze stanowisko zakładamy już pod litą skałą jakieś 80 metrów nad ziemią. Droga wygląda pięknie. Wadim atakuje pierwszy, uważa, że lepiej będzie mnie wysłać na prawdopodobnie kluczowy wyciąg. Asekurujący ma zawsze najgorzej podczas wytyczania nowych dróg, czuję się jak żołnierz na pierwszej linii frontu. Słychać tylko świst kamieni i czuć zapach siarki. Na szczęście stanowisko jest stosunkowo bezpieczne. Wszystko leci jakieś dwa metry na prawo ode mnie. Po godzinie rzucania kamieni (i nie tylko) Wadim osiąga drugie stanowisko. Troszkę przeciągnął ten wyciąg – 65 metrów. Do teraz nie mogę sobie wyobrazić jak zrobił ostatni fragment ciągnąc 100 kilo trącej liny. Dodajmy, że są tam trudności szóstkowe (On sam skromnie stwierdził, że 5+, ale dla mnie to jest 6), asekuracja na ostatnich 8 metrach jest słaba. Słońce już za horyzontem, a przed nami jeszcze połowa drogi. Wbijam się trochę niechętnie w swoje przewieszone zacięcie. Szaleństwa z dnia poprzedniego dają się we znaki, odczuwam strach. Zaraz nad stanowiskiem muszę zrzucić dziesięciokilowy kamień. Udaje się to zrobić bez uszczerbku na zdrowiu Wadima, ale sądząc po jego minie nie jest zachwycony tym, że głaz przeleciał kilka centymetrów od jego głowy. Trudny start wynagrodzony jest kilkoma metrami pięknego wspinania, ale moja buła mówi dość. Piekący ból w przedramionach każe wziąć blok. Za pierwszym razem Wadim odmówił. Wykrzesałem z siebie ostatnie pokłady siły. Pokonuję kolejne metry, ale przy kopalni luźnych kamieni na koniec przewieszki zmuszam mojego partnera do zablokowania liny i z ulgą zawisam na najmniejszej z kości. Resztę wyciągu pokonuję bardziej hakowo niż klasycznie. Osadzam przelot, wpinam linę, zawisam. Zaczęło się robić ciemno. Wadim prusikuje do góry. W opuszek palca wbił mu się ostry kawałek skały i klasyczne wspinanie byłoby zbyt bolesne. Po drodze traci pastę do zębów (zapytajcie go w jaki sposób) i jebadełko (nie udało się ich znaleźć), a dwie kości pozostają w ścianie (jedna na zawsze). Dotarliśmy po ciemku do szczytu. Droga pozostała niedokończona. Kiedy zrobić przejście klasyczne? Parę dni później Wadim został wyeliminowany do końca sezonu ze świata wspinaczkowego niefortunnym wypadkiem, a nasz projekt spoczął teraz w moich rękach. Lato się zakończyło, ale sezon jeszcze trwa!

Październik. Miesiąc później zdesperowany brakiem towarzystwa do wspinania zajrzałem na lokalne forum wspinaczkowe. Szczęśliwym trafem akurat napisała tam francuzka, Sonja, że wybiera się na skały i jak tylko ktoś chce dołączyć to niech wbija. Następnego dnia poznałem Sonję – trudno o osobę o większej motywacji do wspinania. Poziom sportowy jaki prezentuje też jest imponujący. Nie wiele kobiet w okolicy robi norweskie 7+ flashem. Po tygodniu codziennego sportowego wspinania wyciągam ją na Salomonsknuten. Wspominam, że może być ciężko. Sonja wspina się tylko sportowo. Nie wie co ją czeka (ja trochę to wykorzystuję).

20161015_171227
Sonja na wyjściu z trudności.
20161016_111722
Kask Sonji uszkodzony przez spadającą skałę

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W nocy wieje tak, że zastanawiam się, czy moja chatka nie odfrunie. Rano też nie jest zbyt ciekawie, ale około 10 wyszło słońce. Sonja wstała i nawet przyjechała trochę wcześniej niż się deklarowała – o 11 (pierwotnym warunkiem było, że możemy iść na wielowyciąg jeżeli nie wystartujemy wcześniej niż o 12, sobota). Udało nam się pokonać bez większych problemów pionowe trawki na początku drogi. Startujemy z półki, trochę niżej niż poprzednio, a pierwszy wyciąg dzielę na dwa krótsze. Wiatr próbuje mnie nastraszyć swoimi najmocniejszymi podmuchami, ale ja twardo idę nucąc sobie w głowie „Blowin’ in the wind”. Pierwsze stanowisko, pod małym okapem byłoby dość przytulne gdyby nie fakt, że wiatr ciągle miota się jak oszalały. Ratuje mnie ciepła kurtka i pakiety grzewcze. Sonja dociera z plecakiem, w rękawiczkach i puchówce do mnie. Zdziwiła się, że nie ma spitów na stanowisku. W Norwegii ciężko jest uzyskać zgodę lokalnego klubu na obicie stanowisk na drodze wielowyciągowej. Drugi wyciąg idzie gładko, trochę zaskakują mnie trudności pod koniec. W pewnym momencie z pod nogi ucieka mi kamień wielkości cegły i dwie sekundy później słyszę łupnięcie o coś co z pewnością nie jest skałą. Brzmiało jak plastik… Boję się odwrócić. Nic nie słychać oprócz wiatru. Mój krzyk też tonie w szumie. Widzę, że Sonja się rusza, znaczy żyje. Uspokojony wracam myślami do kolejnych kilku metrów wspinania. Nie czuję się najlepiej z poprzednim przelotem kilka metrów pod nogami i możliwością założenia następnego dopiero za parę metrów. Docieram do stanowiska. Wpinam się w kostkę z poprzedniej próby, dokładam dwa friendy i montuję stanowisko. Kość wypada zaraz po tym jak zawisnąłem, ale friendy siedzą dobrze. Cieszę się, że stanowisko nie było samonastawne…

p1080069
Trudności drogi

Poprawiam kostkę i wyciągam Sonję. Mówi, że wszystko ok, nie narzeka. Na kasku widać sporą 'bliznę’ po kamieniu. Herbatka, czekolada i w trudności! Nie bez wysiłku wbijam się w lekko przewieszony dilferek. Jest piekielnie zimno na tym wietrze. Pocieszam się dobrym tarciem i tym, że asekuracja jest wspaniała, a w połowie czeka na mnie bonus w postaci kości zatartej podczas poprzedniej próby. Moje ręce od totalnego zamarznięcia ratuje woreczek na magnezję z ogrzewaczem chemicznym w środku. Stóp nie czuję. Złapanie klamki wyjściowej za przewieszeniem było najszczęśliwszym co spotkało mnie w tym sezonie wspinaczkowym. Żadne 7c tak nie cieszyło. Udało się to zrobić bez bloków. Trudności oceniam na około 7 norweskie (może 6 jak chciałbym być skromniejszy. Norwegowie przecenią na 5). Wydawało się łatwiejsze niż poprzednio. Wyciągam plecak. Sonja idzie twardo w górę przeklinając kości z którymi strasznie walczy (nie dało się przejść tego tylko na camach?). Ostatni, krótki wyciąg jest łatwy ale piękny. Człowiekowi z powrotem chce się wspinać. Przed zmrokiem udaje nam się wrócić do auta. Piękne wspinanie, warunki bardzo ciężkie. Dziwi mnie fakt, że Sonja mnie nie znienawidziła po tym dniu. Na niedzielę umówiliśmy się w skały. Obudziłem się rano cały obolały, już miałem pisać, czy może nie odpuścić skał, a Sonja dzwoni że już jedzie i żebym się zbierał. No i jak tu się nie wspinać. Było warto. Puściło kolejne sportowe 7c. Jakie to krótkie i przyjemne… To by było na tyle. Obiecałem Sonji nie brać jej więcej w taką pogodę na górskie wspinanie, a w przyszłym sezonie uczy się wspinać na własnej i to ja będę niósł plecak przeklinając zatarte kości.

Johny | 9 października 2016 AGH Kotlina Kłodzka MTB Nokia rower SPD szalencze zjazdy

Kotlina Kłodzka rowerowo

Trzeba to powiedzieć na głos. Nie samym wspinaniem człowiek żyje. Warto, a wręcz czasem trzeba dać odpocząć palcom i zmusić się do trochę bardziej wydolnościowych wysiłków. Do rowerowych wycieczek górskich (bo o nich będzie mowa) zatęskniłem juz sporo temu. Spora grupa znajomych jeździ na enduro lub szosach i regularnie przypomina mi przez FB o tym, do czego służą dwa kółka. Złożyło się też tak, że zakupiłem nowy rower, więc obiecałem sobie poświęcić conajmniej jeden weekend jesieni na taki rodzaj aktywności.

Po prawdzie, ten mój nowy rower to miała być szosówka. Wskazywały na to wszelkie znaki na niebie i ziemii oraz tabun znajomych którzy zaczęli sobie chwalić ten sport. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafił się jednak kolega z pracy, który miał do opchnięcia ciekawego górala. Po krótkich oględzinach zapragnąłem nowej ZABAWKI, a po krótkim teście w Lasku Wolskim uznałem, że… na starą maszynę nigdy więcej w życiu nie wsiadam! Wystarczył jeden zbyt odważny zjazd – wyrasta Ci przed nosem korzeń na 30cm w dół i już jesteś pewien że przelecisz przez kierownicę. Rower jednak płynnie przechodzi przez przeszkodę, amortyzator wybiera całą nierówność. Otwierasz oczy… i jedziesz dalej! Decyzja była podjęta, szosówka musi poczekać.

Dłuższą chwilę zajmuje zmontowanie ekipy w pracy, dogranie terminu i właściwego celu.   W stronę Kotliny Kłodzkiej wyruszamy w ostatni czwartek września, zgodnie z tytułem emaili w których się umawialiśmy: „rowery – izery – sierpień” :). Wyjeżdżamy z Krakowa na 2 samochody. Po drodze szczerze zachwycamy się zachodem słońca nad autostradą. Przejeżdżając do Lądka przez Czechy przytrafia mi się wtopa nawigacyjna. W pewnym momencie był wybór między Pragą a przebijaniem się przez góry i lasy na wprost. Do kwatery do której mieliśmy jakieś 5km w linii prostej i ok 40 drogą… Pierwszym z osiągnięć wyjazdu jest to, że sam przed sobą raz na zawsze przyznaję – mistrzem nawigacji nie jestem i chyba już nie będę 🙁

Dzień 1

W piątek wstajemy o ludzkiej (około 8) porze. Spokojne śniadanko na werandzie, kawka, ostatnie delikatne serwisy w rowerach i w drogę.  Naszym celem jest Śnieżnik – a jakże, najwyższa górka w okolicy. Pogoda dopisuje, my trochę jeździmy, trochę pchamy rowery pod górę, różnie. Spotyka się to ze słusznymi protestami Rafała („w jeździe na rowerze najbardziej lubię jeździć!”). Niemniej, w ogólnym rozrachunku nie jest źle. Sporo terenu jest przejezdne, łapiemy długie szybkie zjazdy na których mój lekki rower trochę za bardzo „nosi”.  W pięknej pogodzie docieramy na szczyt Śnieżnika. Mój niezmienny zachwyt wbudza fakt, jak bardzo „wypierdki” (czyt płaskie zalesione górki bez 500m ścian skalnych) potrafią dać po garach. Na szczycie jedynym minusem są stalowe pozostałości po wieży widokowej która ze starości rozpadła się gdzieś w latach ’70. Zjazd z z piku do schroniska jest całkiem ciekawy- techniczny, do tego stopnia że miejscami po prostu odpuszczamy- pewnie da się to zjechać w całości, jednak jest nam wręcz szkoda rowerów. Po szybkim obiedzie zjeżdżamy do Stronia. Szybkie zjazdy pokazują kto przejeździł sezon, a kto na rowerze jeździł tylko czasem i tylko do pracy… W rezultacie, zjeżdżam trzymając się klamek hamulców podczas gdy reszta ekipy śmiga z prędkościami zdrowo przekraczającymi 60km/h. Pogardę dla śmierci można prezentować nie tylko przy wspinaniu czy w górach wysokich 🙂

W Stroniu Śląskim spędzamy chwilę na naprawieniu butów do SPD. Michał właśnie się przerzucił na nowy system (zawsze używał nosków). Gdzieś pod szczytem Śnieżnika zgubił jedną śrubę i trzeba było znaleźć sklep metalowy :). Trzeba też powiedzieć, że uczenie się SPDów zawsze jest bolesne. Dla tych, którzy już przez to przeszli, glebowanie ze stójki wzbudza wesołość przemieszaną z głębokim zrozumieniem. Dla tych, którzy wciąż jeżdżą na platformach zwykle jest to „zbędne ryzyko”. Ja jedynie się cieszyłem , że mogłem służyć dobrą radą, która zawsze brzmi tak samo: „jak już lecisz – chroń twarz!”.

Żeby do kwatery nie jechać asfaltami, decydujemy się  „zwiedzić” jeszcze jeden szlak… o długości kilkunastu km i deniwelacji conajmniej 500m. Tutaj lekki rower jest absolutnym kilerem – do wiatki oznaczającej koniec podjazdów dojeżdżam pierwszy, choć Rafał daleko za mną nie był. Reszta chłopaków oddycha z wyraźną ulgą gdy zostają już tylko spokojne/szaleńcze (niepotrzebne skreślić) zjazdy w dół. Ja… no cóż. Na jednym z ostatnich zakrętów o mało nie wpadłem do stawu, bo z braku zaufania do wąskiej opony zamiast skręcić na mostek decydowałem się gwałtownie wytracać całą prędkość 🙂

dystans ~75 km, +2000m, czas 8h, prędkość max ok 65kmph.

Dzień 2

Wybieramy się na ścieżki rowerowe po stronie czeskiej, z ogólnym celem dostania się do Javornika i zwiedzenia Skalnego Wąwozu nad Lądkiem Zdrojem. Solidne podjazdy zaczynają się tuż za naszą kwaterą, jednak resztę dnia spędzamy na zupełnie przystępnych ścieżkach rowerowych – trochę góra, trochę dół, trochę szutra, trochę wszystkiego. Bardzo przyjemnie. W w połowie dnia, w Javorniku wcinamy obiad i walczymy z równie solidnym podjazdem co na koniec dnia wcześniejszego. W jego trakcie kolano odmawia mi posłuszeństwa, co znaczy że kolejne 30-40km przejadę w trybie „lewą nogą cisnę-prawą byle zakręcić korbą”. Na Przełęczy  Lądeckiej robimy krótki wypad na rzeczony Skalny Wąwóz. Oczywiście moje wyobrażenia leżały gdzieś między Bolecho a Słonecznymi, rzeczywistość jednak….Cóż.  W rzeczywistości zjechaliśmy z 200m w dół, po czym odwróciliśmy się na pięcie, zaczęliśmy pchać rowery pod górę i wtedy zobaczyliśmy skałki…

Wynajdujemy kawałek trasy przez górki, żeby nie musieć kręcić asfaltu od Lądka do Bielic. W trakcie szybkiego zjazdu pomijamy jeden (podobno narzucający się) zakręt i wypadamy na asfalt tuż przed Stroniem. Nie ma uproś, do kwatery zostało nam solidne 16km i 150m w górę. Te 16 km to zaledwie 3 miejscowości i jakieś 30-40 domów do minięcia. Z zepsutym kolanem jednak walczę o co drugi obrót korby, zatrzymuję się co chwilę, rozważam spacer obok rowera (na który nie pozwalają mi resztki godności). Za tablicę z nazwą miejscowości przewozi mnie kolarska zasada #79 („Do tablic z nazwami miejscowości ścigamy się jak na premiach. Jeśli już się nie da – przynajmniej udajemy.”) Za samą tablicą mijam też dom o adresie Bielice 1. Poddaję się 2-3km dalej, przy adresie Bielice 6, jakiś kilometr od kwatery. Rafał zdążył za ten czas odpocząć i wsiąść w auto, żeby mnie zgarnąć z trasy 🙂

Dystans 70km, +1600m, czas 7h, prędkość max wg GPS 55kmph

 

 

Dzień 3

Pomimo różnych poważnych medyczno-szamańskich zabiegów (rozciąganie, solidny obiad, piwo, maść przeciwbólowa itp) kolano do użytku nadaje się średnio. Pieprzy się też pogoda, więc przynajmniej przez chwilę mam nadzieję, że uda się uniknąć kręcenia. Ostatecznie deszcz jest raczej delikatny, więc moje nadzieje spełzają na niczym i – udajemy się na Ścieżki Rychlebskie. Jest to mekka downhillowców i bardzo popularne miejsce wśaród wszystkich kolarzy górskich. Decydujemy się zwiedzić „Superflow” czyli bodaj najtrudniejszy z tamtych szlaków. Już od pierwszych metrów zaskakuje mnie świetne przygotowanie szlaku. Szerokie, dłużące się, łatwe szutry pod górę odpuszczam, ale kilka technicznych podjazdów jest tak kapitalnych, że nie umiem sobie odmówić. Nie przejeżdżam wszystkiego, ale podjazd po drewnianych podestach przetykanych płaskimi kamieniami i glebą jest tak kapitalny, że wiem, że muszę tam wrócić! Zresztą, zjazdy są równie eleganckie i w pełni rekompensują wyciśnięte bólem łzy 🙂 świetnie przygotowane hopy, bandy, czujne przejazdy po drewnianych mostkach, drewniane mostki z hopami.., wszystko, o czym marzy typowy „adrenaline junkie”. Chłopaki wybierają się jeszcze na drugą, łatwiejszą pętlę, którą ja odpuszczam w imię zdrowia i poczytania paru stron książki.

Dystans 18km, +500m, czas 2h, Vmax pomijalne 🙂

Podsumowując. Jeśli ktoś szuka fajnego miejsca na rower, które nie będzie typowymi Beskidami – Kotlina Kłodzka jak najbardziej go zadowoli. Dojazd specjalnie daleki nie jest (zdecydowanie bliżej niż np w Izery), szlaki „przejezdne”, terenów sporo, jest co robić. Jeżeli ktoś jedzie tam, żeby znaleźć uzasadnienie dla zakupu nowego rowera – też się nie zawiedzie. Jeśli ktoś szuka miejsca, gdzie może się nauczyć jeździć w SPD… No cóż, do tego nie ma idealnego miejsca, jest to ból który po prostu trzeba przetrwać 🙂 A w razie skasowania kolana – zawsze zostaje wspinanie po przewieszeniach do końca sezonu ; )

 

Marcin Gromczakiewicz | 5 października 2016

Grań Hrubego

Grań Hrubego to niemal dwu kilometrowy odcinek stosunkowo poziomej grani, rozdzielającej Doliny Hlińską i Niewcyrki, biegnący od Hrubego Szczytu do Grajowej Strażnicy. Grań składa się z wielu turni o niewielkiej deniwelacji, które bronią się sporym ciągiem dwójkowego terenu. Trudności są niewygórowane, co sprawia że sprawne zespoły pokonują ją na żywca, natomiast zespoły mniej sprawne i tak nie zdążą jej zrobić w jeden dzień asekurując się.

W dużym przybliżeniu GH można podzielić na dwie części:  Pierwsza część, począwszy od Hrubego aż do Teriańskiej Przełęczy Niżnej, to spory odcinek litej dwójki (około 5h). Druga część to kruchawe 0+ z całkiem litą końcówką, gdzie znajdzie się kilka miejsc jedynkowych (około 3h).  Rozległe opisy grani są dostępne w WHP oraz przewodniku Chmielowski-Świerz, rejon grani doczekał się również osobnego tomiku przewodnika szczegółowego W. Cywińskiego. Przejdziemy kolejno serię szesnastu turni: Niewcyrskich, Walowych, Teriańskich, Bednarzowych i Grajowych, te tradycyjnie dzielą się na zadnie, pośrednie, zadnie, wielkie itp. – ciężko to zapamiętać, jeszcze ciężej rozróżnić w czasie przejścia. Nam w pośpiechu nie udało się przeczytać żadnego opisu, jednak sprawdza się tu zasada ściśle granią, z ewentualnymi obejściami w zejściach, tam gdzie teren nie puszcza.

Dogodnym podejściem pod Grań Hrubego jest Dolina Niewcyrki, szczególnie że do jej podstawy można podjechać rowerem co zdecydowanie oszczędzi nam wysiłku zarówno fizycznego jak i mentalnego. Powszechnie wiadomo że nic tak nie ryje beretu jak solidna dawka asfaltu na podejściu. Po ukryciu rowerów w krzakach udajemy się w górę dobrze utrzymaną ścieżką, która prowadzi zakosami do górnych partii Niewcyrki. Polecam przyjąć kierunek pokonywania grani od Hrubego na zachód, w myśl zasady że trudności roślinne łatwiej pokonać w zejściu. Po dotarciu ścieżką do Niżnego Teriańskiego Stawu należy się udać prawą jego stroną za kopczykami do kolejnego, Wyżniego Teriańskiego Stawu. Później kierujemy się usypistym zboczem na Furkotną Przełęcz, gdzie należy upatrzyć najprostsze do sforsowania wejście na grań (sypkie 0+). Z Furkotu w miarę ściśle Granią na Hruby i zaczynamy zabawę.

Tuż poniżej Hrubego znajdziemy umiarkowanie zachęcające stanowisko z nowego haka wbitego w starszego haka. Stąd zjazd około 25m kominozacięciem wycenianym na dwa, które sprawia wrażenie strasznej dupotłuczni, gdyby myśleć o zejściu nim na żywca. Dalej już ściśle granią z miejscami dwójkowymi. Występuje tu kilka emocjonujących momentów, kiedy to w zejściu należy opuścić się na rękach do półki w niewielkim przewieszeniu. Po dotarciu do Niżnej Teriańskiej Przełęczy czeka nas jeszcze spory kawałek kruchego 0+, które wymaga pewnej koncentracji i precyzji w dociskaniu kruszyzny do podłoża. Jak to często bywa, od tego z pozoru prostego terenu, szybsza i bezpieczniejsza zdaje się być lita dwójka. Pod koniec grani warto dokładniej spojrzeć na dno Doliny Hilińskiej, jest to jedna z większych czeluści w Tatrach z deniwelacją około 800m.

 

Czas na nieco uciążliwe zejście trawiastym żlebem z powrotem do Niewcyrki, miejscami możliwe dupozjazdy w trawie. W pewnym miejscu dochodzimy do progu, gdzie należy wykonać zjazd z kosówki (25m). Zaintrygowało mnie tutaj zaobserwowane podwodne stanowisko z pętli na sporym głazie, prawdopodobnie zimowa pozostałość. Ciekawe czy latem ktoś zafundował sobie takie cierpienie. Dalej czeka nas jeszcze kilka kominków w fantazyjnie wypłukanym suchym korycie strumienia, i dochodzimy do miejsca gdzie żleb się wypłaszcza. Tu należy wykonać trawers do znanej już ścieżki, w przeciwnym wypadku wpakujemy się w strome progi i przewieszone tereny roślinne. Miłym zaskoczeniem było w tym momencie trafienie w nieoczywistą przesiekę, w polu tej nad wyraz żarłocznej kosówki, tym bardziej że był to czas szarówki. Dalej po ciemku już dobrze znaną ścieżką, aż do Doliny Koprowej, i 30 minut zjazdu rowerem do auta.

Grań Hrubego to ciekawy pomysł na całodniową wyrypę z dala od tłumów. Widać że grań jest mało chodzona, o czym przypominają liczne porosty i niezrzucona kruszyzna na samym ostrzu. Mimo wszystko stosunek wspinaczki w litej skale do parchu jest tu zaskakująco korzystny. Dodatkowym atutem tej wycieczki jest zwiedzenie Doliny Niewcyrki, to niezwykle dziki i urokliwy zakątek Tatr. Przejście samej grani zajęło nam 8 godzin, jednak dosyć restrykcyjnie trzymaliśmy się ostrza (ciekawostka: WC przebiegł tę grań w kosmicznym czasie 2h 10min). Na pewno wzięcie liny jest dobrym pomysłem, bowiem przynajmniej w dwóch miejscach narzucają się zjazdy.

M.

 

Za nami druga edycja taternickiego zgrupowania naszych klubowiczów! Podobnie jak w zeszłym roku, termin przypadł na ostatni tydzień taboru w sezonie.

Znając uroki tatrzańskiej pogody, śmiało można stwierdzić, że i tym razem się udało. Przez większość dni dominowała pewna i słoneczna pogoda, choć zdarzały się też burze. Frekwencja na tegorocznym zgrupowaniu tylko potwierdza jak wielu naszych klubowiczów wspina się w Tatrach. Tabor był nasz;)

Pomimo że wiele osób jest teraz w rozjazdach, wspinając się w różnych miejscach, tak wielu znalazło czas by choć na chwilę wpaść na tabor. Miło było spotkać się we wspólnym gronie i pójść razem na wspinanie. Towarzyskie pogawędki do póznej nocy przy butelce czegoś mocniejszego, połączone z imprezą na zakończenie taboru, to wszystko złożyło się na bardzo fajnie spędzony czas.

W czasie tego zgrupowania padło sporo ciekawych i różnorodnych przejść przejść. Były przejścia na najwyższym poziomie (pierwsze kobiece przejście Filara Kazalnicy i Wariantu R!), graniówki, łańuchówki, klasyki na Mnichu i ambitna turystyka. Warto dodać, że dla niektórych to dopiero pierwszy lub drugi sezon tatrzański a szybko i w eleganckim stylu pokonują kolejne tatrzańskie klasyki, pozazdrościć progresu 🙂

Podczas zgrupowania udało się przejść:

Mnich:
Rokokowa Kokota (IX) – Karolina Ośka PP 2 pr.
Sprężyna (VII-) – Marcin Gromczakiewicz – Tomek Rodzynkiewisz OS, Wojtek Anzel – Wojtek Taranowski OS, Gabryś Korbiel – Anka Guła OS
Wacław Spituje VI+ – Marcin Gromczakiewicz – Tomek Rodzynkiewicz – Wojtek Stanek OS
Rysa Hobrzańskiego (VII-) + Międzymiastowa(VI+) – Marcin Gromczakiewicz – Tomek Rodzynkiewicz OS
Rysa Hobrzańskiego (VII-) + Zacięcie Kosińskiego (VII) – Wojtek Anzel – Karol Legaszewski Flash
Seven Up (VII) – Gabryś Korbiel – Anka Guła OS, Wojtek Anzel – Adam Wojsa OS/A0
Droga Fereńskiego (VII/VII+) – Kuba Kokowski OS, Gabryś Korbiel OS
Rysa Marcisza (VII-) – Gabryś Korbiel OS, Anka Guła OS,  Piotrek Pietrzyk AF
Międzykancie (VII) – Jakub Kokowski – Jacek Kaczanowski OS
Folwark Montano (VIII+) – Gabryś Korbiel – Anka Guła OS
Andromeda (VII) – Gabryś Korbiel OS
Kant Hakowy (VII) – Anka Guła – Wojtek Stanek OS, Karol Legaszewski – Wojciech Anzel OS
Kant Hakowy (1 wyciąg – VI+) – Wadim Jabłoński OS
Wariant R (IX-) – Karolina Ośka – Gosia Grabska RP
Wachowicz + Wariant R + Wariant Nyki (VIII) – Karolina Ośka – Michał Czech OS/RP
American Beauty (VIII+) – Marcin Kowalik – Lucas Harazin OS, Jacek Kaczanowski – Tomasz Ługowski AF (na ostatnim wyciągu)
Orłowski (V) – Piotrek Pietrzyk OS?
Międzymiastowa (VI+) – Wojciech Stanek – Adam Wojsa OS, Łukasz Stempek – Tomasz Głuszak AF
Przez Płytę + ostatni wyciag Klasycznej (IV) – Łukasz Stempek solo w górę i w dół;)
Kant Klasyczny (VI-) – Łukasz Stempek – Tomasz Głuszak OS
Zacięcie Mogilnickiego (V+)  – Łukasz Stempek OS

Mniszek:
Superdiretissima Mniszka (VII+) – Karol Legaszewski – Wojtek Taranowski A0

Kazalnica:
Filar Kazalnicy (IX+) – Karolina Ośka – Gosia Grabska RP – pierwsze kobiece przejście!
Piękny Umysł (VII+) – Michał Czech – Kuba Kokowski OS/RP
Próba na Wędrówce Dusz (IX+) – Karolina Ośka – Kuba Kokowski – wycof znad Wielkiego Okapu

Grań Morskiego Oka od Owczej Przełęczy do Wrót Chałubińskiego (IV) – Wadim Jabłoński – Wojtek Anzel w 11h 8 minut OS!
Filar MSW od Białego Siodełka (V) – Łukasz Stempek (wraz z Tomaszem Urbańskim) OS

Dodatkowo Ania Serwata, Mikołaj Maślanka i Artur Sosnal weszli na Mięguszowiecki Szczyt Wielki Drogą po Głazach.

Johny | 7 września 2016

Grań Moka

Przydarzył mi się wyjazd na nieco przedłużony weekend do MOKa. W obliczu odwołanego wyjazdu w Dolomity i akurat trwającego Zgrupowania Taternickiego SAKWY stwierdziłem, że na brak partnerów wspinaczkowych i pogody narzekać nie będę mógł. Z różnych powodów pierwsze dwa dni spędziłem na Mnichu,  robiąc po jednej drodze dziennie, nareszcie podnosząc swoje życiowe cyferki (najlepsza droga w Tatrach, najlepsza „na własnej” i takie tam). Nie, żeby nie było to fajne – lajtowe wspinanie z przyjaciółmi, dobra pogoda, lita skała… Ostatecznie jednak trzeba przerwać sielankę i zrobić coś… „w Tatrach”! Niestety, informacje od Kuby i Karoliny z Kazalnicy wskazują, że raczej będzie tam mokro i nie ma co się pchać. Wraz z dojazdem na tabor Michała, otwiera się trochę nowych opcji.

Michał przyjechał zrobić coś na Zerwie, albo dać się namówić Karolinie na jakieś ekstremy na Mnichu, albo… przebiec solo grań MOKA. O Grani od kilku dni mówi zresztą też Łukasz. Ja sam rozmawiałem o tym celu z Michałem Gabzdylem jakiś tydzień wcześniej schodząc z Galerii Gankowej… Innymi słowy – szybko podłapuję temat i ostro próbuję Michała namówić. Wódka się leje, ludzie się przekrzykują, ilość kombinacji” kto z kim i gdzie” ciągle rośnie. Ostatecznie Michał decyduje się z Kokosem na Kazalnicę, a ja… dobieram szpej z Wadimem. Po cichu „wykolegowujemy” Łukasza z wycieczki… Parę minut po północy wszystko mamy gotowe i idziemy spać.

Pobudka niecałe 4h później nie jest łatwa. Czuć jeszcze trudy imprezy, kubek najpierw kawy, a potem herbaty nie pomaga. Dopiero  po wypiciu miski (!) wody z izotonikiem zaczynam odzyskiwać przytomność 🙂 W pierwszych promieniach słońca zaczynamy podchodzić pod Czarny Staw. Odbijając ze szlaku w lewo w stronę Owczej Przełęczy „podziwiamy” turystów śpiących pod… folią malarską 🙂 Przedzierając się przez kosówki i pionowe trawniki (trzymają!) osiągamy przełęcz o zaskakującej dla nas samych porze.We właściwą drogę ruszamy o 7:15.

 

Pomimo tego, że na początku jest łatwo – od razu ubieramy na siebie uprzęże i sprzęt. Chwilę później, jak teren się utrudni tylko wyciągniemy z plecaka parę metrów liny którymi się zwiążemy. Ku naszemu zdziwieniu, razem z trudnością pojawiają się spity: „Metallica jakaś czy co?!” Trójkowy na oko trawers z Doliną Żabią Białczańską pod nogami, po płytach, w butach podejściowych jest conajmniej… zajmujący. Mój rozpęd „wyhamowuje” uskok ze stanowiskiem zjazdowym. Przez chwilę kombinuję, czyby się nie zewspinać, ale wolę pokazać teren Wadimowi. Wspólnie decydujemy zjechać, zwłaszcza że wygląda na to, że 12m liny między nami wystarczy (nie trzeba wyciągać więcej z plecaka). Wadim zjeżdża pierwszy i… zaczyna się histerycznie śmiać. „Tu się można nieźle oszukać!” – taki wniosek wyciągamy z okapiku który podcina głaz, tworząc sporą przewieszkę.

 

 

Poniżej zjazdu teren znów prowadzi pod górę, choć trudności przedstawia raczej „żwirowe”. Chowamy linę do plecaka i naginamy „jak puszcza”. Oczywiście powoduje to, że ominiemy kilka obiektów w Grani, w tym Żabie i Kopę Spadową. Gdzieś w okolicy Kopy znów wyciągamy linę z plecaka, bo wydaje się że będzie potrzebna. Znajdujemy jednak obejście półkami (pod ścianą Kopy, od strony Moka) i głównie drżymy, żeby w parchatym żlebie nie zrzucić kamienia i nie uciąć pożyczonej liny. Po raz setny już przechodzę na stronę słowacką, robię delikatny trawers i kominkiem do góry. Czuję, że jest blisko szczytu, nie wiem tylko… którego dokładnie! Kominek rusza się dosłownie cały, jedyną litą ryskę wykorzystuję na iluzoryczną protekcję. Po chwili stoję w słońcu na szczycie. Rzut oka dookoła – „w kierunku jazdy” mam przed sobą jedną przełęcz i tłum ludzi na szczycie. Wątpliwości się rozwiewają – stoimy na Niżnych Rysach. Minęło 2h40min od startu z Przełęczy.

 

Oczywistym jest, że na Rysach nie zatrzymamy się nawet na minutę, dlatego też już teraz robimy 30min przystanek – kabanosy, czekolada, picie itd. Podziwiamy widoki, bo jednak panorama od Łomnicy, przez Gerlach, Galerię Gankową aż po Mięgusze musi robić wrażenie. Nie bez powodu zresztą wymieniam tylko te szczyty. Generalnie drogę robimy OSem – z obiektów tej Grani, Wadim był w życiu na Rysach, ja jeszcze – na Przełęczy Pod Chłopkiem. Z opisu/topo – mamy tylko pożyczony od Michała fragment Cywińskiego „jak trafić na Owczą” (bo pozostałe elementy Grani Michał zna…) Topografia absolutnie nie jest naszą mocną stroną. Do tego stopnia, że gdzieś po drodze przez chwilę zastanawialiśmy się, dlaczego Hińczowa Przełęcz i Hińczowa Turnia nie są po tej samej stronie masywu Mięguszy?!

Schodząc z Niżnych Rysów odkrywamy delikatnie pod szczytem, po słowackiej stronie piękny hotel – kolebę, w której nawet jest stara karimata 🙂 Dobrze wiedzieć, na wypadek jakiejś draki po wspinaniu na Spadowej albo Niżnych Rysach (zwłaszcza w zimie…) Przez Rysy przebiegamy, oczywiście wzbudzając conajmniej zainteresowanie turystów. Dopiero za moją namową Wadim odbija do szczytu, jednak z racji czarnych tłumów nawet nie próbujemy docierać do krzyża. Nie odklepawszy piku zaczynamy radośnie zbiegać granią w stronę Żabiego Konia. Za sobą słyszymy delikatne zdziwienie i konsternację naszym tempem 🙂 Sprawny marsz w dużej ekspozycji, przechodzący w podbiegi lub zewspinywanie się w dół sprawia nam wielką przyjemność. Do uskoku przed Żabim Koniem docieramy dokładnie w momencie, kiedy zespół startujący w drogę chce ściągnąć linę ze stanowiska zjazdowego. Wadim uprasza ich najpierw o to, żebyśmy mogli zjechać po ich linie, a potem – wyprzedzić. Dzięki temu oszczędzamy jedno klarowanie liny, ale wprowadzamy do stylu działania elementy kateringu 🙂

Przez grań Żabiego Konia przejeżdżamy jak czołg. Związani krótkim odcinkiem liny robimy wszystko na lotnej, wymijając jeszcze jeden zespół i doganiając na piku kolejny. Jest dokładnie godzina 12:00. Faktycznie, miejsce jest piękne i absolutnie warte swojej legendy. Wypraszam od Słowaków łyka wody i zanim koledzy ze startu drogi skończą pierwszy wyciąg – już rozpoczynamy zjazdy z tasiemek. Jak się okazuje, liny wystarcza na styk. Z tego miejsca – podziękowania dla Karo za posiadanie i wypożyczenie żyły 80m! Podobno mając krótszą linę da się też zjechać – robi się to bardziej do prawej (orograficznie) no i korzysta się z łańcucha a nie tasiemek.

 

Przez chwilę zastanawiamy się jak podejść na ŻTM – teren ściśle granią nie rokuje na poniżej IV. Trawersujemy w lewo i pakujemy się do kominka, o którym Michał zawsze wyraża się słowami „można obsrać zbroję”. My jakoś tego nie zauważamy – liczymy tylko, że za kominkiem teren nas puści. Już po raz któryś dzisiaj, po wyjściu za winkiel ukazują się nam pastwiska którymi można popylać. Idziemy po stronie słowackiej. Początkowo napieram w stronę grani, ale Wadim odciąga mnie do lewej, więc „jakoś tak” na Żabią Turnię Mięguszowiecką ostatecznie nie wchodzimy. Systemem półek docieram do miejsca, gdzie wspina się słowacki zespół. Krótka rozmowa i uświadamiam  sobie, że jesteśmy pod szczytem Wołowej Turni. Jeszcze tylko pytanie o trudności nad nami – napotkany Słowak mówi że II-III. Nasza reakcja pt „eeee to luz, to lecimy, cześć!” (oczywiście na żywca) znów wywołuje konsternację 🙂

Za Wołową Turnią naprawdę zaczyna nas łapać kryzys. Jestem głodny, chce mi się pić, coraz bardziej powłóczę nogami. Bezwstydnie zbaczamy z grani na stronę południową, żeby łapać łatwiejszy teren. Obiecujemy sobie „obiad na MSC”, tylko że… ten MSC jakoś nie chce się zbliżać. W którymś momencie zastanawiamy się, „czy na tego żandarma mamy wchodzić” i „przecież nie będziemy zaliczali wszystkich pipantów w grani!”. Na szczęście zwycięża poczucie przyzwoitości i Hińczową Turnię jednak zdobywamy 🙂

Przystanek na Czarnym Mięguszu przyjmujemy  z prawdziwą ulgą. Jest ok godziny 1400. Planując wycieczkę, o 14 mieliśmy mieć checkpoint na Przełęczy Pod Chłopkiem, więc jesteśmy trochę w plecy. Ale zmęczenie ostatniego odcinka naprawdę spowodowało, że traciliśmy czas. Decydujemy się zjeść większość zapasów, żeby mniej nosić i trochę podnieść poziom energii. Napotkany taternik częstuje nas kolejnym łykiem wody. Na koniec Wadim wyciąga cukierki miętowe, które okazują się świetnym patentem – przynajmniej przez chwilę uczucie pragnienia jest trochę mniejsze. Przed Przełęczą pod Chłopkiem znów olewamy zjazd i się zewspinujemy.

Grzejąc w stronę Pośredniego Mięgusza nachodzi mnie refleksja sprzed 4 lat. Jak to człowiek się rozwija…

Stoję na grani, związany liną, przelot z taśmy zarzucony na turnię obok. Żeby się przedrzeć, trzeba złapać turni przed sobą, zrobić krok nad przepaścią ziejącą naraz z Polski i Słowacji i się przewinąć. Dzień wcześniej zrobiliśmy z kolegą Orłowskiego na Mnichu w jakieś 5h. Stanowisko jakieś słabe, mocno kierunkowe i w ogóle to wieje wiatr… Wycofujemy się! Przelotu nie obciążyłem więc OS wciąż może kiedyś zaliczę, co nie?! 🙂

Dziś nie dość, że nie jestem związany liną, nie dość że nie mam baletek, to jeszcze przebiegając w tym samym miejscu rozmawiam z jakąś dziewczyną o wyższości turystyki nad wspinaniem w obliczu skręconej kostki 🙂 Za Pośrednim Mięguszem z kolei spotykamy Piotra Xięskiego z partnerem. Piotr pyta Wadima kiedy wpłynie sprawozdanie z Kaukazu… Jak to w zwyczaju, Z Igły Milówki nie zjeżdżamy tylko się zewspinujemy. Partner Piotra blednie, kiedy na pytanie „czy nie macie liny” słyszy lekceważące „mamy, ale nie chce nam się wyciągać bo zjazdy zajmują czas”. Kilka ruchów w dół po małych krawądkach, w „adidasach”, po całym dniu wycieczki i – jednak – w ogromnej ekspozycji podgrzewa atmosferę na tyle, że się opamiętujemy i na Mięguszowiecką Przełęcz Wyżnią zakładamy zjazd. Wypijamy napój energetyczny (jak się okazuje – kofeina pomaga zwalczyć resztki kryzysu spod MSC).  Potem szybko i znów na lotnej przechodzę Komin Martina (w adidasach wydaje się naprawdę trudne i przelotów natkałem niemało!). Stojąc „na żwirze” patrzymy sobie z Wadimem w oczy i znaczącym tonem wypowiadamy tylko pewne brzydkie słowo… Spoglądamy na grań od MSP i jeszcze raz powtarzamy głośno i wyraźnie – „Pałka była przegięta!”. Nie odważyliśmy się rozwiązać niemalże do Hińczowej Przełęczy 🙂

 

 

Do „Ministerstwa” liczyliśmy się dostać jakoś po 1600. Meldujemy się 10minut wcześniej (1550) i wlewa to w nasze głowy realną nadzieję na ukończenie wycieczki. W ramach wytłumaczenia turystom tego, co robimy wyciągam palec w kierunku północno-wschodnim: „idziemy granią od tamtąd”. Otrzymujemy od nich kubek herbaty. Nasze miny musiały być naprawdę nietęgie, bo widząc je, Kolega bez pytania nalewa nam drugi kubek! 🙂 Był to jednak ostatni przejaw kateringu na naszej trasie.

Legendy o zejściu z Mięgusza nie dają nam spokoju. Z tego powodu wybieramy obejścia (zamiast ostrza grani),  nie rozwiązujemy się z liny i co chwila robimy zdjęcia, żeby przed zimą mieć dokumentację zejścia. Z bliżej niezrozumiałego powodu, we właściwym miejscu zjazdu NIE zakładamy i zamiast tego rzeźbimy III-IV ścianki w adidasach, w dół, związani liną ale jakoś tak… bez przelotów. Mijamy „półkę ze świeżym obrywem” i już po chwili podziwiamy widok „Hińczowej Wprost” i Morskiego Oka prosto pod nami. Wykorzystujemy jednak ten moment tylko na to, żeby się rozwiązać i gnać dalej. Nareszcie znów przez chwilę możemy się poruszać granią i do zbaczania zmusza nas dopiero uskok nad Przełęczą pod Zadnim Mnichem. Tutaj, nauczeni doświadczeniem przez chwilę szukamy zjazdu. Znajdujemy tylko jeden stary hak, z którego zjechać się nie ważymy. Przez chwilę namawiam Wadima na Zadniego Mnicha, ten jednak przekonuje mnie, że zrobienie tej grani w 10h będzie o wiele fajniejszym wyczynem… Szybciutko przechodzimy grań Ciemnosmreczyńskiej Turni, słysząc… ludzi na Mnichu (którzy komentowali naszą obecność. Magia!)

Tuż przed Przełęczą nad Wrotami zaliczamy kolejny zjazd (nie, nie odważyliśmy się zewspinywać). Skończywszy zjazd wrzucamy do plecaka linę w postaci makaronu („przecież już nie będzie potrzebna!”). Nastrój finiszu udziela się już na całego i ostatnie metry grani przebiegamy. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy tuż przed Wrotami Chałubińskiego… napotykamy zjazd! Wyciągamy i klarujemy linę, która oczywiście schłamiona jest na maksa. Gdyby którykolwiek z nas, kiedykolwiek był na Wrotach Chałubińskiego, pewnie oszczędzilibyśmy ze 2 minuty na tej operacji… Ale OS to OS 🙂 Zjeżdżam jako pierwszy i wołam do Wadima, żeby się wypiął i biegł odklepać czas przy słupku geodezyjnym.

jest godzina 18:22. Zrobiliśmy Grań w 11h8minut.

Schodzimy zadowoleni i dumni z siebie, z lekkim niedowierzaniem przeżywając Przygodę jeszcze raz. W szale bitewnym konkludujemy, że zrobiliśmy drogę w czasie minimalnie ponad 10h, tyle też wpisujemy do książki. Nie dociera do nas, że tych godzin było jednak 11!! 🙂  Dochodząc do rozejścia szlaku na Szpiglas patrzę w prawo na Grań i… wybucham histerycznym śmiechem. Co-za-hektar-drogi!  W schronisku kupujemy zimne piwo, które wypijamy patrząc na całą Grań i czołówki które właśnie zapalają się w różnych miejscach MOKA, w tym – w ścianie MSW… Ależ fajnie było wrócić za jasności.

 

 

Fakty

3.09.2016. Grań Morskiego Oka, od Owczej Przełęczy do Wrót Chałubińskiego;  z pominięciem  Żabich Czub, Kopy Spadowej, Rysów (tłumy na samym szczycie… :)) oraz ŻTM. Czas 11h8minut. Wadim Jabłoński  i Wojtek Anzel

Sprzęt:

5 friendów (BD niebieski  – zółty), 5-6 kości offsetowych, 8 ekspresów górskich, parę taśm, lina 80m (przydatna w zjazdach z Żabiego Konia, choć jak zjechać z łańcucha to podobno wystarczy 60m); baletek brak, wody po 2L.

Pomoc z zewnątrz: 1x zjazd na cudzej linie, po 3 łyki wody 🙂

Johny | 4 lipca 2016 czech kokowski mnich tatry wspinanie

Wariant R VIII+/IX-, Mnich

Krótki film z historycznej drogi na wschodniej ścianie Mnicha.
Przejście dwóch pierwszych kluczowych wyciągów w stylu PP, reszta OS.