Po ostrym sezonie za biurkiem otrzymuje telefon od przyjaciół z Hiszpanii z pytaniem czy nie chciałbym wziąć udziału w 12-godzinnym maratonie wspinaczkowym w Katalonii. Przekierowany, rozmawiam z organizatorem przez telefon, Rafa okazuje się być twórcą całego zamieszania, które będzie miało miejsce już 10 raz i jak się później okaże, będzie jedną z ciekawszych wspinaczek w naszej skromnej wielowyciągowej karierze. Rafa przedstawia plan działania, piątek – browarki nad basenem i lokalny jamón serrano, w sobotę 12h wspinania w świetnej jakości ścianach, wielkości 200 – 500m, po czym dekoracja zawodników i bankiet z hiszpańskimi świrami do rana.
Zawody mają rangę International, lecz na 32 zespoły tylko 4 nie pochodzą z półwyspu Iberyjskiego. My jako pierwszy zespół z Polski biorący udział w tych zawodach dostajemy dziką kartę z zaproszeniem all inclusive. Rozmawiamy dalej, ale w głowie już rodzi się plan: „przecież piję po trzy kawy dziennie, nie trenuje, a w wolnych chwilach… a nie, w korpo nie ma wolnych chwil, hmmm, jestem zajebiście przygotowany na skałki trochę dłuższe niż Lechfor. Do tego pierwszy wyjazd wspinaczkowy, gdzie nie trzeba się myć w rzece i dadzą jeść. Co może się nie udać, jedziemy!”. Dzwonie do Maciejki i oświadczam, że kupuję nam bilety do Barcelony, bo w przyszły weekend lecimy na „X Rally 12h Escalada Terradets”. Człowień lekko zaskoczony, ale po tym jak słyszy, że drogi, po których się wspinamy to same piękne klasyki, decyduje się na wycieczkę (jak się na miejscu okazało mój hiszpański jeszcze potrzebuje chwili na dopracowanie i rutas clásicas miało trochę inne znaczenie). Co więcej, przyłapałem akurat Maćka siedzącego z Grubym Tomaszem w krzakach w Buzet, więc atrakcyjność oferty urosła do rangi wygranej siódemki w totka.
Do Barcelony dolatujemy dzień wcześniej. Idąc z duchem polskiej oszczędności oraz rządzy przygody zamiast wydać po kilka jurków na hostel i jak ludzie wyspać się przed zawodami, kupujemy plecak browarków, słonecznik i idziemy na miasto zobaczyć czy nas tam przypadkiem nie brakuje.
Rano łapiemy się z ekipą z Terradets i jedziemy razem około 180km na miejsce zawodów. Region znajduje się na północ od Lleidy, całkiem niedaleko Santa Linya. Po drodze mijamy Monserrat i kilka innych ogródków skalnych, które przyprawiają nas o spocone dłonie i niemożliwą do opanowania chęć wspinania po długim czasie przerwy (sezon 2019 dla Maciejki okazał się równie bezowocny w treningi i wspinanie jak mój).
Piątek zgodnie z planem okazuje się dniem na chill out, zapoznanie się z terenem i obraniem taktyki na sobotę. Dostajemy guidebooki specjalnie przygotowane na tą okazję i trochę fantów w pakiecie startowym. Do dyspozycji wygodny hotel w dolinie nad jeziorem (można wypożyczyć kajaki) otoczony ze wszystkich stron górami. Poznajemy świetnych ludzi, którzy w Terradets wspinają się na co dzień, ale też ekipy z całej Hiszpanii, Włoch i Chorwacji. Rozmowa i wymiana doświadczeń idą tym płynniej, im więcej browarka wchodzi w krwioobieg, ale staramy się odegrać poważnych sportowców, więc zbieramy się wcześniej do spania, bo rano czeka robota.
Sobota 6:00 Start! Te klasyki z którymi mieliśmy się zmierzyć to drogi nie w pełni ubezpieczone i trzeba ciągnąć na szpejarkach urządzenia o których działaniu tak do końca nie mamy pojęcia. Decydujemy się więc na początek na drogę obitą, lecz ciut bardziej wymagającą. Pogoda na weekend nie zapowiadała się obiecująco i już po drugim wyciągu ulewa zlała totalnie ścianę, po której nie byliśmy się w stanie poruszać do góry. Z ciężkim sercem zdecydowaliśmy się na wycof i pobiegliśmy w stronę startu, by dowiedzieć się od organizatorów co dalej.
Jak się okazało po kilku minutach wyszło słońce i nagrodziło tych bardziej cierpliwych, którzy znali miejscową pogodę i postanowili w stanowiskach przeczekać nawałnicę zamiast kręcić metry jak dwóch średnio ogarniętych Jurajczyków. Pobiegliśmy z powrotem pod ścianę i rozpoczęliśmy batalię na nowo z trzema godzinami w plecy na dzień dobry.
Tym razem zawzięci, bojowo nastawieni, ruszyliśmy tak bardzo na lekko, że po 4 wyciągach z 11 skończyła się woda. Hiszpańskie słońce z nas zakpiło i usmażyło na skwarki zanim dotarliśmy do topu. Zmęczeni i odwodnieni, nie mieliśmy już siły na kolejną wstawkę, a przy czasie jaki pozostał do końca maratonu szanse na ukończenie jakiejkolwiek innej drogi były znikome.
Po zawodach, wszyscy uczestnicy zaproszeni zostali na oficjalną kolację i rozdanie nagród. Po części oficjalnej hiszpańskie wino zalało salony, a wszyscy sportowcy zamienili się jak za dotknięciem różdżki w rasowe brukwie porozrzucane to tu, to tam po pokojach czy klatkach schodowych hotelu.
Rally 12h Escalada Terradets polecamy, wszystkim którzy chcą powspinać się w świetnym miejscu, z hiszpańskim brakiem napinki i bicepsami trochę grubszymi niż nasze. Organizatorzy byli niesamowici, zatroszczyli się o nas w każdym momencie, od przylotu, aż po podrzucenie nas z powrotem do Barcelony. Przygotowali bardzo fajne zawody z wartościowymi nagrodami i dopięli wszystko na ostatni guzik.
Dumnie ukończyliśmy zawody na pierwszym miejscu w kategorii Polskich zespołów i na którymś tam miejscu
w generalce, ale kto by na to patrzył. Bawiliśmy się świetnie, dostaliśmy lekcje cierpliwości i odkryliśmy zupełnie nowy rejon, do którego na pewno wrócimy (trochę bardziej przygotowani).
Relacja ze wspinania Maciejki przygotowana w klimacie miejscówki (przez kanion puszczona jest nitka kolejowa
i trzeba trochę przekroczyć tory, by dostać się pod ścianę, a wracając wypada nawet przedupcyć się przez tunel, żeby nie robić kilometrów naokoło, bo strach, że jeszcze nogi urosno):
„Stoi w kruksie Flak kolumbryna
ciężki, ogromny i pot z niego spływa!
Zawzięty jurajczyk,
stoi i sapie, dyszy i dmucha,
żar z nieba na niego bucha!
buch – jak gorąco,
buch – jak kaszląco,
buch – jak wczorajszo,
buch – tak tłumacząco.
Już ledwo luj sapie, już ledwo zipie,
walczy tak na piątym metrze o życie!
Później ruszyła ta brukwa powoli,
szarpnęła za linę i ciągnie wbrew woli,
I podnosi nogi, stopień za stopniem,
i biegu nie zwalnia, brnie w te piątki ogniem,
skała czasem dudni, łomoce i stuka,
raz tylko lodówka przelatuje obok ucha.
A dokąd to ten Flaku wracając tak pędzi?
A dokąd? a dokąd? na wprost!
po torze, po torach, przez tunel, przez most.
I śpieszy się Flaku, by zdążyć na czas,
zameldować w sztabie że droga pokonała nas.”
Edycja 2020 planowana jak co roku na wrzesień, więc jeśli jeszcze nie macie planów, a sytuacja na świecie pozwoli to jedźcie pokazać, że SAKWA jednak potrafi się wspinać.
Tekst: Maciej Bartoszek, Wojciech Flak
Zdjęcia: Maciej Bartoszek, Wojciech Flak
Na jednym ze spotkań czwartkowych postanowiliśmy, razem z Szymonem, wybrać się w wakacje na dłuższy wypad w góry. Długo zastanawialiśmy się jakie góry atakować. Wybór padł na Alpy. Dla mnie miał to być pierwszy wyjazd w te rejony, Szymon natomiast miał już na koncie kilka ciekawych trzytysięczników, dlatego rozważaliśmy przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Myśleliśmy też o zabraniu naszych szosówek i przejechaniu paru sławnych alpejskich podjazdów. W planach zaczęła się przewijać Austria lub Włochy. Lista osób, które miały nam towarzyszyć ciągle się zmieniała. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tylko we dwójkę, wybierając Dolomity jako nasz cel. Szymon był tam już kilka lat wcześniej, miał więc przygotowaną całą listę szczytów do zdobycia i sporą wiedzę o rejonie.
Wszystko było już ustalone, a zapasy jedzenia leżały w pokojach, lecz prognozy pogody dla Alp były fatalne. Obserwacje nagrań z kamerek internetowych potwierdziły codzienne burze lub ulewy. Postanowiliśmy poczekać z wyjazdem aż sytuacja w górach się poprawi. Te same czynniki zatrzymały mojego przyjaciela Staszka. Niezależnie od nas planował wyjazd w Dolomity, lecz w związku z pogodą, również zdecydował się zaczekać i pojechać z nami.
Gdy tylko część prognoz wskazywała na poprawę sytuacji, zdecydowaliśmy się zaryzykować i w czwartek, 28 lipca, o 5 rano wyruszyliśmy ze Staszkiem z Niepołomic. Szybkie przepakowanie do samochodu Szymona w Hucisku i byliśmy w trasie.
Zmieniając się za kółkiem mknęliśmy autostradami przez Bratysławę i Wiedeń. Już w Alpach przejechaliśmy górskimi szosami do Lienz. Po przekroczeniu włoskiej granicy zatrzymaliśmy się w miejscowości Brunico gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy pyszną pizzę. Był to ostatni posiłek przed nadchodzącymi dwoma tygodniami żywienia się tym, co zabraliśmy ze sobą. Posileni i gotowi na przygodę wyruszyliśmy do kempingu ponad miejscowością San Cassiano. Kemping ten miał być naszą bazą wypadową na najbliższe dni.
Pierwszego dnia wyruszyliśmy z parkingu na przełęczy Falzarego. Naszym celem była Ferrata degli Alpini (wyceniona na C/D) prowadząca na niewysoki wierzchołek Col dei Bos (2559 m). Pionowa ścianka na sam początek, a następnie parę eksponowanych trawersów, okazało się być dość wymagającymi. Zwłaszcza, że było to nasze pierwsze przejście na tym wyjeździe (a dla mnie i Staszka pierwsza ferrata w życiu). Po wejściu na wierzchołek Staszek odłączył się od nas i przez najbliższe dni samotnie zdobywał okoliczne cele. Natomiast Szymon i ja, postanowiliśmy zwiedzić Grotta della Tofana – ogromną naturalną jaskinię w południowej ścianie Tofany di Rozes. Do otworu wejściowego prowadziła wąziutka, miejscami ubezpieczona ścieżka, przecinająca urwiska di Rozes (A/B). Podczas powrotu zaczęły narastać ciemne, kłębiaste chmury, wydające się zwiastować nadejście burzy. Jednak (z wyjątkiem jednej nocy) nigdy nie dostarczyły one więcej, niż parę niegroźnych kropelek deszczu.
Druga noc na kempingu była także ostatnią zarezerwowaną z wyprzedzeniem. Od tej pory improwizowaliśmy miejsca noclegowe w zależności od rozwoju sytuacji. Kolejną postanowiliśmy spędzić w głębi masywu Fanis. Obciążeni cięższymi niż zwykle plecakami zdobyliśmy Piz dles Conturines. Z trudności technicznych, tuż przed wierzchołkiem znajdował się jedynie krótki fragment z poręczówką i paroma drabinami (B). Zeszliśmy do Doliny Fanes, a następnie, po odpoczynku, skierowaliśmy się do bocznej dolinki Bianco. Plany na nocleg w bivacco pokrzyżowało nam wieczorne nadejście burzy. Nie zdążyliśmy bowiem dojść do wysoko położonego budynku. Znaleźliśmy na szczęście całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu i ukrycie się przed nawałnicą. Burze trwały z przerwami prawie do północy. Ta noc nie należała do przyjemnych.
Prognozy na kolejny dzień zapowiadały nadejście frontu, obudziliśmy się o 2:15, zwinęliśmy namiot i wyruszyliśmy na Monte Cavallo (2912 m). Dotarliśmy na wierzchołek tuż przed wschodem Słońca (Filmik ze szczytu –> klik) i mogliśmy się cieszyć śniadaniem w cudownej scenerii. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż na horyzoncie widać już było nadciągające chmury. Mimo wczesnej pobudki i wyjścia, ulewa oczywiście nas dopadła. Przemoczeni i zziębnięci nie mieliśmy ponadto miejsca na nocleg. Obdzwoniliśmy wszystkie schroniska w pobliżu. Większość z nich okazała się w rzeczywistości ekskluzywnymi hotelami. Te z akceptowalnymi cenami były natomiast zbyt wysoko by szybko do nich dotrzeć. Ostatecznie wróciliśmy na dobrze nam znany kemping nad San Cassiano.
Następnego dnia, okres złej pogody trwał dalej. Korzystając z chwilowych przerw w deszczu wysuszyliśmy nasz ekwipunek i pojechaliśmy w okolice masywu Tofan. Wieczorem przestało padać, a prognozy na kolejne dni były korzystne. Z parkingu udaliśmy się do przytulnego schroniska Giussani, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na dwie noce.
Ze schroniska o świcie wybraliśmy się na Ferratę Lipella (C/D) z zamiarem zdobycia Tofany di Rozes (3225 m). Wędrówka zaczęła się 150 metrowym tunelem z czasów pierwszej wojny światowej. Po jego opuszczeniu czekał nas jeszcze spacer poziomą, piarżystą półką, a następnie 5 godzin pokonywania ferraty. Początek był lekko nużący. Nie zdobywaliśmy dużo wysokości z powodu układu terenu. Krótkie, lecz wymagające odcinki w pionie, przedzielone były przejściami po wąskich i często bardzo kruchych poziomych półeczkach. Ponadto, po dwóch dniach ciągłych opadów, cała ściana ciekła. Skały były mokre i śliskie, a wielu miejscach zraszały nas małe wodospady. Przy niewysokiej temperaturze powietrza, chłodzenie lodowatą woda nie było przyjemne.
Na ostatnim odcinku ferrata wprowadzała do ogromnego skalnego „amfiteatru”. Cudowne miejsce położone prawie 1000 metrów nad doliną Travenanzes. Piękne widoki, lufa pod nogami i ciekawe (jak na nasz poziom) ruchy w skale były tym, po co wybraliśmy się w Dolomity. Długi czas „w ścianie” i narastające zmęczenie spowodowały, że ostatnie metry „wspinania” były dla mnie naprawdę trudne. Ferrata kończyła się 200 metrów poniżej szczytu. Jeszcze godzina podejścia piarżystą grzędą i byliśmy na wierzchołku. Szlak zejściowy sprowadzał wprost do schroniska, bez żadnych trudności. W nieco ponad godzinę obniżyliśmy się o prawie 700 metrów.
Kolejnego poranka dołączył do nas Staszek i razem wyruszyliśmy zdobyć pozostałe główne szczyty w masywie Tofan. Na wierzchołek najwyższej Tofany di Mezzo (3244 m) weszliśmy, przecinającą jej południową grań, piękną ferratą Giani Aglio (D). Do początku ferraty dostaliśmy się przez piarżysko, które rozpoznaliśmy dwa dni wcześniej. Ponieważ nie czułem się pewnie po problemach w pokonaniu ferraty Lipella, postanowiłem dodatkowo ominąć najtrudniejszą, początkową część ferraty. Podszedłem na przełęcz Bus de Tofana, urokliwym, pełnym rumoszu, usypującym się piarżystym żlebem (czyli to, co lubimy najbardziej). Tam poczekałem na chłopaków i kontynuowaliśmy ciekawą wspinaczkę na wierzchołek. Przy szczycie spotkaliśmy tłumy turystów dostających się tu kolejką linową, prosto z Cortiny d’Ampezzo.
Z di Mezzo udaliśmy się ferratą Lamon (B) na Tofanę di Dentro (3238 m). Szlak prowadził po dość wąskiej grani łączącej te dwa wierzchołki. Ze szczytu czekało nas jeszcze długie zejście do parkingu. Kontynuowaliśmy wędrówkę granią Tofan mijając wysoko położony bivacco (świetne miejsce na przeczekanie złej pogody lub… obiad). Za barakiem zeszliśmy z grani krótką ferratą del Formenton (B) i przeszliśmy na południe poniżej ścian Tofan. Na koniec dnia, czekały nas jeszcze Sentiero Giuseppe Olivieri (B) i wiodąca po bajkowej scenerii kolorowych skał Sentiero Astaldi (A). O zachodzie słońca dotarliśmy do samochodu, po czym rozbiliśmy namiot na łące, zaledwie 30 metrów od samochodu. Chleb z nutellą i dżemem był dla nas prawdziwą ucztą po ponad 14 godzinach górskiej akcji.
Następny dzień przywitał nas widokiem na urwiska Tofan prosto z namiotu. Był to ostatni raz gdy podziwialiśmy je z tak bliska. Pogoda miała się utrzymać aż do nocy, więc niespiesznie zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Passo Sella. Po drodze zrobiliśmy małe zakupy w miejscowości Arraba. Na przełęczy Staszek ponownie się od nas oddzielił, a my udaliśmy się na zwiedzanie Sassolungo.
Niewielki masyw Sassolungo jest niestety bardzo zatłoczony z powodu kolejki, która wprowadza niemal w środek tej skalnej grupy. Na szczęście nad schroniskiem było już zupełnie pusto. Powodem była też późna godzina naszego przybycia. Po podejściu piarżyskami dotarliśmy do ubezpieczonych fragmentów o piętnastej. Przejście Sentiero Oskar Schuster (B/C) wprowadzającej na wierzch Sasso Piatto (2959 m) zajęło nam niecałe dwie godziny. Ciemne chmury połączone z przelatującymi nisko samolotami spowodowały, że obawialiśmy się nadejścia burzy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a my mogliśmy cieszyć się widokami podczas zejścia. Wiodło ono łagodnym, skalistym zboczem, na cudowne zielone łąki, zawieszone ponad rozległymi dolinami. Następnie obeszliśmy zdobytą niedawno górę i zameldowaliśmy się w schronisku Vincenza.
Ostatnie metry spaceru były bardzo wyczerpujące. Trzy dni długich tras dały o sobie znać. Zdecydowanie potrzebowaliśmy odpoczynku. Na szczęście nie wiązało się to ze stratą cennego czasu. W kolejny dzień nastąpiło przejście chłodnego frontu. Cały dzień przesiedzieliśmy zbierając siły w sali głównej schroniska.
Front szybko minął i po dniu ulewy, jedynym śladem, jaki po nim został, były wierzchołki, przyprószone warstwą świeżego śniegu. Ze schroniska najszybszą drogą wróciliśmy do samochodu, zabraliśmy Staszka i przejechaliśmy na parking u podnóży Marmolady.
Kolejnym celem była ferrata delle Trinceé (D), wiodąca po grani Padon. Najpierw trzeba było pokonać niemal pionową ścianę by dostać się na grań, a następnie, z coraz mniejszymi trudnościami, dojść do tuneli z pierwszej wojny światowej. Była to krótka trasa (parking – ferrata – parking w nieco ponad 6 godzin) lecz z pięknymi widokami, zwłaszcza na kolejny, ostatni już, cel wyjazdu – Marmoladę.
Wieczorem nastąpiło przepakowanie. Oprócz zestawu na ferraty wyjęliśmy również sprzęt lodowcowy. Po zachodzie Słońca zerwał się silny wiatr, który wystawił nasze namioty na ciężką próbę. Zwłaszcza że rozbiliśmy je na twardej ziemi, bezpośrednio na parkingu. Zasypialiśmy przy niewybrednych słowach Staszka, który co chwilę ratował swój zawalający się namiot – nasz na szczęście wytrzymał.
Obudziliśmy się po trzeciej, zjedliśmy gotowane płatki ryżowe z dżemem (nie mieliśmy marmolady) i parę minut po czwartej byliśmy w drodze. O wschodzie słońca znajdowaliśmy się pod małym lodowcem zagradzającym dostęp do ferraty Cresta Ovest della Marmolada (C). Ferrata była wyjątkowo obficie wyposażona w klamry i drabiny. Mieliśmy jednak cudowną widoczność (chyba najlepszą podczas całego wyjazdu), a dzięki wczesnemu wyjściu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się niesamowitym spokojem. Trochę problemów sprawiły lodowe nacieki na skałach – pozostałość po niedawnym śniegu. To co dzień wcześniej topniało, przez noc zamarzło…Wymuszało to wzmożoną czujność na paru fragmentach.
Ubezpieczenia wyprowadzały na łatwe pole śnieżne, po którym doszliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady – Punta Penia (3343 m). Całe Dolomity były u naszych stóp, a na horyzoncie wznosiły się inne wschodnio-alpejskie giganty: Presanella, Ortler, Wildspitze, Großvenediger i Großglockner. Na szczycie, poza nami był tylko miły Niemiec, który dogonił nas na trasie ferraty. Niedługo po nas zaczęli docierać ludzie wprowadzani przez przewodników. Szybko zrobił się tłok, przygotowaliśmy się więc do zejścia przez lodowiec.
Początkowo schodziliśmy coraz bardziej stromą, śnieżno-lodową granią, następnie pokonaliśmy krótki odcinek ubezpieczony poręczówką i znaleźliśmy się na lodowcu Marmolady. Trasa omijająca większość szczelin była dobrze wydeptana. Mimo to, przejście nie było tak łatwe jak można niekiedy usłyszeć. Lodowiec był dość stromy, wierzchnie warstwy mocno zmrożone, a szczeliny głębokie.
Po zejściu z lodowca praktycznie zakończył się nasz wyjazd. Zeszliśmy do samochodu, wysuszyliśmy szpej, i ruszyliśmy w kierunku Polski. Ponieważ prognozy zapowiadały jeszcze jeden dzień lampy, postanowiliśmy go wykorzystać. Zebraliśmy Staszka, który nie zdecydował się wejść na Marmoladę z powodu braku zimowego doświadczenia. Zatrzymaliśmy się w Cortinie d’Ampezzo, by kupić pamiątki i jedzenie na ostatnie dni. Noc spędziliśmy w namiotach, w pobliżu wielkiego parkingu na wschód od Cortiny. Bezchmurne niebo spowodowało, że poranek był wyjątkowo zimny.
Bez pośpiechu pojechaliśmy w kierunku słynnych Tre Cime. Po dwóch tygodniach w Dolomitach, chcieliśmy w końcu ujrzeć symbol tych gór. Trasę wokół trzech wież wzbogaciliśmy ferratami Forcella Passaporto (A/B) i Sentiero Innerkofler (B). Szlaki były bardzo zatłoczone a na ubezpieczonych odcinkach tworzyły się zatory, jednak wierzchołki Tre Cime robiły wrażenie. Pozostał nam tylko powrót do samochodu, wizyta w Dobiacco i nocleg na kempingu, już w Austrii – wreszcie prysznic.
Powrót nie był szczególnie interesujący. Wysadziliśmy Staszka, który udał się autostopem w Alpy Julijskie i następnie na Bałkany, a my skierowaliśmy się do domów. W trasie złapały nas ogromne burze, zalewające drogi hektolitrami wody. Jazda po autostradach w takich warunkach była równie emocjonująca co eksponowane ścianki. Wieczorem opady ustały a my znaleźliśmy się na dobrze nam znanych polskich szosach. Niewiele przed północą wypakowaliśmy swoje bagaże i nasza wyprawa się zakończyła. 13 dni, setki kilometrów krętych górskich dróg, 150 km marszu, 13 000 metrów podejść, 10 zdobytych szczytów, 14 ferrat i 1 lodowiec. A co najważniejsze miliony świetnych wspomnień i nowych doświadczeń pozwalających myśleć o kolejnych, coraz bardziej honornych celach.
W południowo-zachodniej części Norwegii ciężko jest o „prawdziwy szczyt”. Nie brakuje tutaj skał. Jest ich aż zbyt wiele, ale ściany zwykle kończą się krzakami przez które daleko do czegoś co można nazwać szczytem, góry są raczej pofałdowanym płaskowyżem. Myśmy jednak chcieli zdobyć szczyt. Papierowy egzemplarz przewodnika „Turklatring I Rogaland” którym dysponuję zaczął być bardzo leciwy od poszukiwań prawdziwych szczytów.
>>Przewodnik można za darmo pobrać ze strony: http://brv.no/uteklatring/tradklatring/ Jeżeli spodziewacie się klarownych schematów to odpuśćcie sobie pobieranie tego pliku. Zrobienie jakiejkolwiek drogi na podstawie tej księgi jest równie ciężkie jak odczytanie hieroglifów. Wróćmy jednak do poszukiwań szczytu.<<
Znaleźliśmy cel. Nie było to łatwe, a zdolność podejmowania decyzji, Flaka, Wadima I moja, była porównywalna z tą którą można spotkać w najgorszych dziekanatach. Norweski klimat, Dziurlandia, cały tydzień pracy. Nasz wybór padł na Salomosknutten. Coś co wygląda jak trójkątny szczyt. Długość ściany to około 200 metrów z czego wspinania jest jakieś 120. Na schemacie jest trójkąt z trzema kreskami. Opis jednej z „kresek” o trudnościach 4+ i nazwie „Bad Choice” od razu odstrasza – desperacko krucho, drugiej – Nordryggen (6) – jest tak tragiczny, że nawet nas zachęcił (nie do końca zrozumieliśmy) – parch, zarośnięte i krucho, mała ciągłość, nie zalecane. Trzecia droga – Salomos eggen (eggen znaczy krawędź, nie mylić z jajem) zupełnie nie zwróciła naszej uwagi ze względu na pomijalną trudność 3/4.
Nadszedł piękny lipcowy weekend, wszyscy w trójkę mieliśmy wolne. Trzeba uderzyć na coś ciekawego. Wyzbieraliśmy się jakoś z Dziurlandii (litr wódki w lodówce pozostał nie ruszony). Północy filar Salomonsknutten. Brzmi dumnie. Pod ścianą dotarł do nas sens opisu drogi. Czysty parch dla koneserów cierpień i męczarni w krzakach i upale. Druga co do trudności droga (kruche 4+) po pierwsze nie zachęca a po drugie nie wiadomo gdzie przebiega. Wg schematu powinna przechodzić przez pas litych przewieszek. Zapomnijmy o niej. Więc jak przystało na prawdziwych wspinaczy wybraliśmy wersję najłatwiejszą, ale również najładniejszą (dotychczas) na całej ścianie. Pokonując trójkowe trudności południowego filara podziwialiśmy formację znajdującą się w środku ściany. Początek – połoga płyta z niewielkim zacięciem (odrobinę zarośniętym trawą), potem okapik za którym zaczyna się przewieszone zacięcie, które wyprowadza praktycznie na sam wierzchołek. Nasze wspinaczkowe dusze poszybowały w swych marzeniach, a my spokojnie wspinaliśmy się z liną po terenie nie wymagającym zbyt wielkich umiejętności wspinaczkowych (za to można było delektować się widokami). Podczas zejścia znaleźliśmy prawdziwy norweski rarytas – moroszki. Wadim z Flakiem nie chcieli wierzyć, że nadaje się do jedzenia. Wkręciliśmy sobie całkiem skutecznie, że są halucynogenne i hmm… było wesoło.
Wrzesień. Ostatni miesiąc studenckich wakacji. Wspinacze nie-studenci zastanawiają się jak pogodzić pracę z pozamykaniem wszystkich swoich projektów wspinaczkowych przed zimą. Studenci – poprawiają egzaminy, ale nie przeszkadza im to zwykle we wspinaniu. Trzeba coś zrobić, żeby nie zakończyć lata z niczym. Dzięki zbiegowi bardzo wielu korzystnych okoliczności ponownie trafiliśmy z Wadimem pod Salomonsknuten. Piękna pogoda, kac można powiedzieć nieznaczny (tym razem zamrażarka została opróżniona), a towarzystwo doborowe. No i najważniejsze udało się pogodzić plany wielu osób o bardzo zróżnicowanych upodobaniach wspinaczkowych. Wadim włożył sporo pracy w to żeby każdemu dostał się odpowiedni zestaw sprzętu. Klucz do kości wykonany ze zwykłego klucza o rozmiarze 12 dopełnił ostatni komplet do wspinania. Brakuje nam tylko jednego kasku…
Pora nieco późna, ale ściana nie taka duża. Wadim ogarnia, ja trochę gorzej, ale sądzę że będę potrafił się wspinać. Tak. Dziś idziemy na naszą wypatrzoną dwa miesiące wcześniej direttisimę! Pokonujemy pierwsze trójkowe trawki bez asekuracji. Pierwsze stanowisko zakładamy już pod litą skałą jakieś 80 metrów nad ziemią. Droga wygląda pięknie. Wadim atakuje pierwszy, uważa, że lepiej będzie mnie wysłać na prawdopodobnie kluczowy wyciąg. Asekurujący ma zawsze najgorzej podczas wytyczania nowych dróg, czuję się jak żołnierz na pierwszej linii frontu. Słychać tylko świst kamieni i czuć zapach siarki. Na szczęście stanowisko jest stosunkowo bezpieczne. Wszystko leci jakieś dwa metry na prawo ode mnie. Po godzinie rzucania kamieni (i nie tylko) Wadim osiąga drugie stanowisko. Troszkę przeciągnął ten wyciąg – 65 metrów. Do teraz nie mogę sobie wyobrazić jak zrobił ostatni fragment ciągnąc 100 kilo trącej liny. Dodajmy, że są tam trudności szóstkowe (On sam skromnie stwierdził, że 5+, ale dla mnie to jest 6), asekuracja na ostatnich 8 metrach jest słaba. Słońce już za horyzontem, a przed nami jeszcze połowa drogi. Wbijam się trochę niechętnie w swoje przewieszone zacięcie. Szaleństwa z dnia poprzedniego dają się we znaki, odczuwam strach. Zaraz nad stanowiskiem muszę zrzucić dziesięciokilowy kamień. Udaje się to zrobić bez uszczerbku na zdrowiu Wadima, ale sądząc po jego minie nie jest zachwycony tym, że głaz przeleciał kilka centymetrów od jego głowy. Trudny start wynagrodzony jest kilkoma metrami pięknego wspinania, ale moja buła mówi dość. Piekący ból w przedramionach każe wziąć blok. Za pierwszym razem Wadim odmówił. Wykrzesałem z siebie ostatnie pokłady siły. Pokonuję kolejne metry, ale przy kopalni luźnych kamieni na koniec przewieszki zmuszam mojego partnera do zablokowania liny i z ulgą zawisam na najmniejszej z kości. Resztę wyciągu pokonuję bardziej hakowo niż klasycznie. Osadzam przelot, wpinam linę, zawisam. Zaczęło się robić ciemno. Wadim prusikuje do góry. W opuszek palca wbił mu się ostry kawałek skały i klasyczne wspinanie byłoby zbyt bolesne. Po drodze traci pastę do zębów (zapytajcie go w jaki sposób) i jebadełko (nie udało się ich znaleźć), a dwie kości pozostają w ścianie (jedna na zawsze). Dotarliśmy po ciemku do szczytu. Droga pozostała niedokończona. Kiedy zrobić przejście klasyczne? Parę dni później Wadim został wyeliminowany do końca sezonu ze świata wspinaczkowego niefortunnym wypadkiem, a nasz projekt spoczął teraz w moich rękach. Lato się zakończyło, ale sezon jeszcze trwa!
Październik. Miesiąc później zdesperowany brakiem towarzystwa do wspinania zajrzałem na lokalne forum wspinaczkowe. Szczęśliwym trafem akurat napisała tam francuzka, Sonja, że wybiera się na skały i jak tylko ktoś chce dołączyć to niech wbija. Następnego dnia poznałem Sonję – trudno o osobę o większej motywacji do wspinania. Poziom sportowy jaki prezentuje też jest imponujący. Nie wiele kobiet w okolicy robi norweskie 7+ flashem. Po tygodniu codziennego sportowego wspinania wyciągam ją na Salomonsknuten. Wspominam, że może być ciężko. Sonja wspina się tylko sportowo. Nie wie co ją czeka (ja trochę to wykorzystuję).
W nocy wieje tak, że zastanawiam się, czy moja chatka nie odfrunie. Rano też nie jest zbyt ciekawie, ale około 10 wyszło słońce. Sonja wstała i nawet przyjechała trochę wcześniej niż się deklarowała – o 11 (pierwotnym warunkiem było, że możemy iść na wielowyciąg jeżeli nie wystartujemy wcześniej niż o 12, sobota). Udało nam się pokonać bez większych problemów pionowe trawki na początku drogi. Startujemy z półki, trochę niżej niż poprzednio, a pierwszy wyciąg dzielę na dwa krótsze. Wiatr próbuje mnie nastraszyć swoimi najmocniejszymi podmuchami, ale ja twardo idę nucąc sobie w głowie „Blowin’ in the wind”. Pierwsze stanowisko, pod małym okapem byłoby dość przytulne gdyby nie fakt, że wiatr ciągle miota się jak oszalały. Ratuje mnie ciepła kurtka i pakiety grzewcze. Sonja dociera z plecakiem, w rękawiczkach i puchówce do mnie. Zdziwiła się, że nie ma spitów na stanowisku. W Norwegii ciężko jest uzyskać zgodę lokalnego klubu na obicie stanowisk na drodze wielowyciągowej. Drugi wyciąg idzie gładko, trochę zaskakują mnie trudności pod koniec. W pewnym momencie z pod nogi ucieka mi kamień wielkości cegły i dwie sekundy później słyszę łupnięcie o coś co z pewnością nie jest skałą. Brzmiało jak plastik… Boję się odwrócić. Nic nie słychać oprócz wiatru. Mój krzyk też tonie w szumie. Widzę, że Sonja się rusza, znaczy żyje. Uspokojony wracam myślami do kolejnych kilku metrów wspinania. Nie czuję się najlepiej z poprzednim przelotem kilka metrów pod nogami i możliwością założenia następnego dopiero za parę metrów. Docieram do stanowiska. Wpinam się w kostkę z poprzedniej próby, dokładam dwa friendy i montuję stanowisko. Kość wypada zaraz po tym jak zawisnąłem, ale friendy siedzą dobrze. Cieszę się, że stanowisko nie było samonastawne…
Poprawiam kostkę i wyciągam Sonję. Mówi, że wszystko ok, nie narzeka. Na kasku widać sporą 'bliznę’ po kamieniu. Herbatka, czekolada i w trudności! Nie bez wysiłku wbijam się w lekko przewieszony dilferek. Jest piekielnie zimno na tym wietrze. Pocieszam się dobrym tarciem i tym, że asekuracja jest wspaniała, a w połowie czeka na mnie bonus w postaci kości zatartej podczas poprzedniej próby. Moje ręce od totalnego zamarznięcia ratuje woreczek na magnezję z ogrzewaczem chemicznym w środku. Stóp nie czuję. Złapanie klamki wyjściowej za przewieszeniem było najszczęśliwszym co spotkało mnie w tym sezonie wspinaczkowym. Żadne 7c tak nie cieszyło. Udało się to zrobić bez bloków. Trudności oceniam na około 7 norweskie (może 6 jak chciałbym być skromniejszy. Norwegowie przecenią na 5). Wydawało się łatwiejsze niż poprzednio. Wyciągam plecak. Sonja idzie twardo w górę przeklinając kości z którymi strasznie walczy (nie dało się przejść tego tylko na camach?). Ostatni, krótki wyciąg jest łatwy ale piękny. Człowiekowi z powrotem chce się wspinać. Przed zmrokiem udaje nam się wrócić do auta. Piękne wspinanie, warunki bardzo ciężkie. Dziwi mnie fakt, że Sonja mnie nie znienawidziła po tym dniu. Na niedzielę umówiliśmy się w skały. Obudziłem się rano cały obolały, już miałem pisać, czy może nie odpuścić skał, a Sonja dzwoni że już jedzie i żebym się zbierał. No i jak tu się nie wspinać. Było warto. Puściło kolejne sportowe 7c. Jakie to krótkie i przyjemne… To by było na tyle. Obiecałem Sonji nie brać jej więcej w taką pogodę na górskie wspinanie, a w przyszłym sezonie uczy się wspinać na własnej i to ja będę niósł plecak przeklinając zatarte kości.
Johny | 9 października 2016 AGHKotlina KłodzkaMTBNokiarowerSPDszalencze zjazdy
Trzeba to powiedzieć na głos. Nie samym wspinaniem człowiek żyje. Warto, a wręcz czasem trzeba dać odpocząć palcom i zmusić się do trochę bardziej wydolnościowych wysiłków. Do rowerowych wycieczek górskich (bo o nich będzie mowa) zatęskniłem juz sporo temu. Spora grupa znajomych jeździ na enduro lub szosach i regularnie przypomina mi przez FB o tym, do czego służą dwa kółka. Złożyło się też tak, że zakupiłem nowy rower, więc obiecałem sobie poświęcić conajmniej jeden weekend jesieni na taki rodzaj aktywności.
Po prawdzie, ten mój nowy rower to miała być szosówka. Wskazywały na to wszelkie znaki na niebie i ziemii oraz tabun znajomych którzy zaczęli sobie chwalić ten sport. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafił się jednak kolega z pracy, który miał do opchnięcia ciekawego górala. Po krótkich oględzinach zapragnąłem nowej ZABAWKI, a po krótkim teście w Lasku Wolskim uznałem, że… na starą maszynę nigdy więcej w życiu nie wsiadam! Wystarczył jeden zbyt odważny zjazd – wyrasta Ci przed nosem korzeń na 30cm w dół i już jesteś pewien że przelecisz przez kierownicę. Rower jednak płynnie przechodzi przez przeszkodę, amortyzator wybiera całą nierówność. Otwierasz oczy… i jedziesz dalej! Decyzja była podjęta, szosówka musi poczekać.
Dłuższą chwilę zajmuje zmontowanie ekipy w pracy, dogranie terminu i właściwego celu. W stronę Kotliny Kłodzkiej wyruszamy w ostatni czwartek września, zgodnie z tytułem emaili w których się umawialiśmy: „rowery – izery – sierpień” :). Wyjeżdżamy z Krakowa na 2 samochody. Po drodze szczerze zachwycamy się zachodem słońca nad autostradą. Przejeżdżając do Lądka przez Czechy przytrafia mi się wtopa nawigacyjna. W pewnym momencie był wybór między Pragą a przebijaniem się przez góry i lasy na wprost. Do kwatery do której mieliśmy jakieś 5km w linii prostej i ok 40 drogą… Pierwszym z osiągnięć wyjazdu jest to, że sam przed sobą raz na zawsze przyznaję – mistrzem nawigacji nie jestem i chyba już nie będę 🙁
Dzień 1
W piątek wstajemy o ludzkiej (około 8) porze. Spokojne śniadanko na werandzie, kawka, ostatnie delikatne serwisy w rowerach i w drogę. Naszym celem jest Śnieżnik – a jakże, najwyższa górka w okolicy. Pogoda dopisuje, my trochę jeździmy, trochę pchamy rowery pod górę, różnie. Spotyka się to ze słusznymi protestami Rafała („w jeździe na rowerze najbardziej lubię jeździć!”). Niemniej, w ogólnym rozrachunku nie jest źle. Sporo terenu jest przejezdne, łapiemy długie szybkie zjazdy na których mój lekki rower trochę za bardzo „nosi”. W pięknej pogodzie docieramy na szczyt Śnieżnika. Mój niezmienny zachwyt wbudza fakt, jak bardzo „wypierdki” (czyt płaskie zalesione górki bez 500m ścian skalnych) potrafią dać po garach. Na szczycie jedynym minusem są stalowe pozostałości po wieży widokowej która ze starości rozpadła się gdzieś w latach ’70. Zjazd z z piku do schroniska jest całkiem ciekawy- techniczny, do tego stopnia że miejscami po prostu odpuszczamy- pewnie da się to zjechać w całości, jednak jest nam wręcz szkoda rowerów. Po szybkim obiedzie zjeżdżamy do Stronia. Szybkie zjazdy pokazują kto przejeździł sezon, a kto na rowerze jeździł tylko czasem i tylko do pracy… W rezultacie, zjeżdżam trzymając się klamek hamulców podczas gdy reszta ekipy śmiga z prędkościami zdrowo przekraczającymi 60km/h. Pogardę dla śmierci można prezentować nie tylko przy wspinaniu czy w górach wysokich 🙂
W Stroniu Śląskim spędzamy chwilę na naprawieniu butów do SPD. Michał właśnie się przerzucił na nowy system (zawsze używał nosków). Gdzieś pod szczytem Śnieżnika zgubił jedną śrubę i trzeba było znaleźć sklep metalowy :). Trzeba też powiedzieć, że uczenie się SPDów zawsze jest bolesne. Dla tych, którzy już przez to przeszli, glebowanie ze stójki wzbudza wesołość przemieszaną z głębokim zrozumieniem. Dla tych, którzy wciąż jeżdżą na platformach zwykle jest to „zbędne ryzyko”. Ja jedynie się cieszyłem , że mogłem służyć dobrą radą, która zawsze brzmi tak samo: „jak już lecisz – chroń twarz!”.
Żeby do kwatery nie jechać asfaltami, decydujemy się „zwiedzić” jeszcze jeden szlak… o długości kilkunastu km i deniwelacji conajmniej 500m. Tutaj lekki rower jest absolutnym kilerem – do wiatki oznaczającej koniec podjazdów dojeżdżam pierwszy, choć Rafał daleko za mną nie był. Reszta chłopaków oddycha z wyraźną ulgą gdy zostają już tylko spokojne/szaleńcze (niepotrzebne skreślić) zjazdy w dół. Ja… no cóż. Na jednym z ostatnich zakrętów o mało nie wpadłem do stawu, bo z braku zaufania do wąskiej opony zamiast skręcić na mostek decydowałem się gwałtownie wytracać całą prędkość 🙂
dystans ~75 km, +2000m, czas 8h, prędkość max ok 65kmph.
Dzień 2
Wybieramy się na ścieżki rowerowe po stronie czeskiej, z ogólnym celem dostania się do Javornika i zwiedzenia Skalnego Wąwozu nad Lądkiem Zdrojem. Solidne podjazdy zaczynają się tuż za naszą kwaterą, jednak resztę dnia spędzamy na zupełnie przystępnych ścieżkach rowerowych – trochę góra, trochę dół, trochę szutra, trochę wszystkiego. Bardzo przyjemnie. W w połowie dnia, w Javorniku wcinamy obiad i walczymy z równie solidnym podjazdem co na koniec dnia wcześniejszego. W jego trakcie kolano odmawia mi posłuszeństwa, co znaczy że kolejne 30-40km przejadę w trybie „lewą nogą cisnę-prawą byle zakręcić korbą”. Na Przełęczy Lądeckiej robimy krótki wypad na rzeczony Skalny Wąwóz. Oczywiście moje wyobrażenia leżały gdzieś między Bolecho a Słonecznymi, rzeczywistość jednak….Cóż. W rzeczywistości zjechaliśmy z 200m w dół, po czym odwróciliśmy się na pięcie, zaczęliśmy pchać rowery pod górę i wtedy zobaczyliśmy skałki…
Wynajdujemy kawałek trasy przez górki, żeby nie musieć kręcić asfaltu od Lądka do Bielic. W trakcie szybkiego zjazdu pomijamy jeden (podobno narzucający się) zakręt i wypadamy na asfalt tuż przed Stroniem. Nie ma uproś, do kwatery zostało nam solidne 16km i 150m w górę. Te 16 km to zaledwie 3 miejscowości i jakieś 30-40 domów do minięcia. Z zepsutym kolanem jednak walczę o co drugi obrót korby, zatrzymuję się co chwilę, rozważam spacer obok rowera (na który nie pozwalają mi resztki godności). Za tablicę z nazwą miejscowości przewozi mnie kolarska zasada #79 („Do tablic z nazwami miejscowości ścigamy się jak na premiach. Jeśli już się nie da – przynajmniej udajemy.”) Za samą tablicą mijam też dom o adresie Bielice 1. Poddaję się 2-3km dalej, przy adresie Bielice 6, jakiś kilometr od kwatery. Rafał zdążył za ten czas odpocząć i wsiąść w auto, żeby mnie zgarnąć z trasy 🙂
Dystans 70km, +1600m, czas 7h, prędkość max wg GPS 55kmph
Dzień 3
Pomimo różnych poważnych medyczno-szamańskich zabiegów (rozciąganie, solidny obiad, piwo, maść przeciwbólowa itp) kolano do użytku nadaje się średnio. Pieprzy się też pogoda, więc przynajmniej przez chwilę mam nadzieję, że uda się uniknąć kręcenia. Ostatecznie deszcz jest raczej delikatny, więc moje nadzieje spełzają na niczym i – udajemy się na Ścieżki Rychlebskie. Jest to mekka downhillowców i bardzo popularne miejsce wśaród wszystkich kolarzy górskich. Decydujemy się zwiedzić „Superflow” czyli bodaj najtrudniejszy z tamtych szlaków. Już od pierwszych metrów zaskakuje mnie świetne przygotowanie szlaku. Szerokie, dłużące się, łatwe szutry pod górę odpuszczam, ale kilka technicznych podjazdów jest tak kapitalnych, że nie umiem sobie odmówić. Nie przejeżdżam wszystkiego, ale podjazd po drewnianych podestach przetykanych płaskimi kamieniami i glebą jest tak kapitalny, że wiem, że muszę tam wrócić! Zresztą, zjazdy są równie eleganckie i w pełni rekompensują wyciśnięte bólem łzy 🙂 świetnie przygotowane hopy, bandy, czujne przejazdy po drewnianych mostkach, drewniane mostki z hopami.., wszystko, o czym marzy typowy „adrenaline junkie”. Chłopaki wybierają się jeszcze na drugą, łatwiejszą pętlę, którą ja odpuszczam w imię zdrowia i poczytania paru stron książki.
Dystans 18km, +500m, czas 2h, Vmax pomijalne 🙂
Podsumowując. Jeśli ktoś szuka fajnego miejsca na rower, które nie będzie typowymi Beskidami – Kotlina Kłodzka jak najbardziej go zadowoli. Dojazd specjalnie daleki nie jest (zdecydowanie bliżej niż np w Izery), szlaki „przejezdne”, terenów sporo, jest co robić. Jeżeli ktoś jedzie tam, żeby znaleźć uzasadnienie dla zakupu nowego rowera – też się nie zawiedzie. Jeśli ktoś szuka miejsca, gdzie może się nauczyć jeździć w SPD… No cóż, do tego nie ma idealnego miejsca, jest to ból który po prostu trzeba przetrwać 🙂 A w razie skasowania kolana – zawsze zostaje wspinanie po przewieszeniach do końca sezonu ; )
Johny | 13 listopada 2015 bavellagranitkorsykasakwawspinanie
Korsyka, mówią o niej że jest ona królestwem granitu, kasztana oraz figi. Praktycznie 80% powierzchni zajmują tutaj góry, często przybierające kształt iglic a malownicze klify miasta Bonifacio pięknie kontrastują z błękitem Morza Śródziemnego. Skoro wszystkie opisy brzmią tak pięknie, czemu się tam nie wybrać ? Tak właśnie zrobiłyśmy.W składzie: Kasia, Gosia, Sabina i Tośka spędziłyśmy na wyspie ponad tydzień gdzie cieszyłyśmy się znakomitym granitowym tarciem.
Swoją podróż rozpoczęłyśmy od miasteczka Figari dokąd przyleciałyśmy ale szybko udałyśmy się w rejony górskie okolic Zonzy i Bavelli. Jako że przez pierwsze 2 dni na Korsyce panowała powódź zmuszone byłyśmy do założenia Base Campu i wyczekiwania na okno pogodowe aby móc wreszcie zacząć się wspinać. Udało się. Wyczekałyśmy i kolejne dni skąpane były w pięknym korsykańskim słońcu a wspinanie w okolicy przełęczy Bavella było fantastyczne. Rejon ten oferuje mnóstwo dróg z zakresu trudności od 4c do nawet 8c, wiele dróg jest ubezpieczona spitami bardzo dobrej jakości. Jedynym problemem jest zdobycie topo, ponieważ bardzo mało jest go w internecie (uśmiechamy się zatem do miłego pana w sklepie w Zonzie i pozwala nam zrobić zdjęcia z książki <3 ).
Pewnie ciekawi Was tez jak wyglądały nasze noclegi. Ogólnie plan był prosty- tniemy po kosztach, śpimy w tzw krzonie a po wyspie przemieszczamy się stopem. Zaliczyłyśmy noclegi w przydrożnych krzakach a nawet kaplicy, ponieważ rejon Bavelli jest objęty ochrona parku Narodowego i rozbijanie się na dziko skutkuje wysokim mandatem. Ale dałyśmy rade 😀 Na koniec naszych wojaży, stwierdziłyśmy że musimy zobaczyć Bonifacio- miasto wybudowane dosłownie na klifach. Ciężko jest tu opisywać widoki jakie tam panowały więc po prostu zobaczcie zdjęcia i filmik z naszego wyjazdu.
Przejazd z Polski do Chamonix zapowiadał się ciekawie. Golf trójka Wojtka, którym planowaliśmy jechać, parę dni wcześniej został odebrany z przeglądu i podczas krótkiej przejażdżki najpierw padły mu hamulce a potem odpadło koło. Cóż zrobić. Jest ryzyko jest zabawa albo piargi albo sława!
Ruszamy o 16 z Ruczaju. Jest początek sierpnia, burzowa pogoda. Ledwo rozpędziliśmy się na A4 i nas dopadło. Leje jak z cebra, wycieraczki chodzą na pełnych obrotach a podmuchy wiatru starają się zepchnąć auto z drogi. Wiedzieliśmy, że auto nie jest najpewniejszym punktem naszej wyprawy ale nie sądziliśmy, że stanie się TO tak szybko. W pewnej chwili zasuwająca w jedną i w drugą wycieraczka zaczęła wykonywać coraz bardziej krzywe ruchy i zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć „o ku*&a!” zniknęła w deszczu. Całe szczęście, że była to wycieraczka po stronie pasażera.. Po kolejnych przygodach zainstalowaliśmy nową wycieraczkę i dotarliśmy do Gliwic, skąd odbieraliśmy Karola. Sporo czasu minęło zanim upchaliśmy się w czwórkę do auta: każdy siedział na karimatach, pod nogami walały się siaty z jedzeniem i czekany a na głowy co chwila sypały się rzeczy z bagażnika.
Przed granicą zdecydowaliśmy się jeszcze zatankować do pełna. Zjeżdżamy a tu nagle silnik zaczyna wyć a Wojtek siłuje się ze skrzynią biegów. Nie da rady, zacięła się. Dopychamy auto na parking i obdzwaniamy co bardziej zaznajomionych z samochodami znajomych. Ogólnie nie jest dobrze. Każdy nas przekonuje, że awaria skrzyni biegów to poważna sprawa i możemy myśleć o powrocie do Krakowa. W niewesołych nastrojach decydujemy przeczekać noc i rano wezwać pomoc drogową. Rano wszystko zapowiada się tak: ja i Karol robimy przepak i jedziemy stopem w Alpy (słaba opcja bo każdy ma wielki plecak) a Marcin i Wojtek opiekują się autem i jadą w Sokoliki (też nie najlepsza opcja ale w Sokolikach też jest przecież fajnie;)). Ładujemy się do żółtego pojazdu i jedziemy do mechanika. Po 15 minutach majstrowania pod maską mechanik inkasuje 100 zł a my otrzymujemy zdolne do jazdy auto. Uffff…
Tego dnia poza staniem w potężnym niemieckim korku nic się już ciekawego nie dzieje i docieramy do Chamonix! Nieśmiałe marzenie z początków wspinaczkowej kariery zostało zrealizowane:)
Szamoniks
Po noclegu na przełęczy Montets (dobra miejscówka do spania na zadaszonej werandzie schroniska) docieramy do celu naszej podróży – do stolicy i kolebki alpinizmu. Szamo robi wrażenie! Mamy szczęście do pogody i widoki powalają. Nad miastem góruje oślepiający śnieżnobiałą lodowcową czapą olbrzymi masyw Mont Blanc. Tego dnia nie będziemy się wspinać, więc niespiesznie robimy ostatnie zakupy i zdobywamy schematy interesujących nas dróg w Biurze Przewodników. Popołudniu wyruszamy w stronę Plan du Midi. Tatrzańskie podejścia się przy nim mogą schować. To coś jak Boczań tam i z powrotem i jeszcze podejście do Moka razem wzięte. Do tego plecaki ważą chyba tonę, bo mamy w nich szpej, namioty i jedzenia na 7 dni. Po 4h morderczego marszu w promieniach gorącego słońca rozbijamy wreszcie namioty. Ale za to w jakim miejscu! Pod nami jezioro z krystalicznie czystą wodą a tuż przy naszym obozowisku mamy do dyspozycji ulepszane przez pokolenia alpinistów kamienne stoły i fotele.
Igły od Północy
W pierwszy dzień wbijamy się obydwoma zespołami w rozgrzewkowe 5c na którejś iglicy Peigna. Ciśniemy z Marcinem pierwsze 2 wyciągi. Na trzecim natrafiamy jednak na niepokojącą kruszyznę i robimy wycof. To w końcu pierwszy dzień i nie ma się co przemęczać.
Drugi i trzeci dzień są tymi najbardziej udanymi. Ja i Karol ciśniemy w stylu RP dwie przepiękne około 300 metrowe drogi za 6b+ a Marcin i Wojtek dwie drogi za 5c OS.
Następnego dnia mieliśmy odpoczywać, ale rest jest dla słabych! Zdecydowaliśmy iść na łatwą drogę na Aiguille de’l M. Patrząc w jej stronę wydawało się, że jest blisko, jest niska i nie ma pod nią żadnych lodowców. Nie było więc sensu dźwigać raków. Nie wzięliśmy pod uwagę niezliczonych moren bocznych, które trzeba było pokonać.. za ostatnią wyłonił się gigantyczny jęzor lodowca.. Pod ścianę dotarliśmy o 11 po czterech godzinach marszu. Nie przestraszyły nas ślady wycofów ani drewniane kołki – ślady po hakówkach z dawnych lat. Cisnęliśmy do góry. Na trzecim wyciągu Wojtek po godzinnej walce zrezygnował z prowadzenia i musiałem dokończyć wyciąg. Coś takiego jak lęk wysokości jest mi obce ale widok samolotu turystycznego latającego POD nami i te jego bujające się skrzydła osłabiły moją psychę. Helikopter, który niesamowicie hałasował wisząc nad nami przez 5 minut też nie pomagał. Czyżby jego pilot wiedział coś więcej o naszej drodze?;) Wcześniej narzekałem na Wojtka, że tak wymiękł na teoretycznie prostym wyciągu. Szybko zmieniłem zdanie. To było trudne alpejskie 5c! Potem natrafiliśmy na kruszyznę i zrozumieliśmy skąd wzięły się ślady wycofu.
Następnego dnia atakujemy jeszcze jedną drogę. Sił już brakuje, podobnie jak skóry na palcach ale wiadomo – alpinizm to nie je bajka i trzeba cisnąć. Na celownik bierzemy z Marcinem 400 metrową drogę za 6a. Kompletne wyczerpanie daje o sobie znać w kominie za 5c. Gubię po drodze parę kostek i ledwo kończę wyciąg. Próbujemy iść dalej ale zdajemy sobie szybko sprawę, że „tu nie ma się co zastanawiać! Tu trzeba spierdalać!”;)
Col du Midi, Mont Blanc i grań Kuffnera
Jedyny dzień niepogody wypadł akurat w jedyny dzień restu. To się nazywa fart! Spędzamy go na campie Mer de Glace. Bierzemy jedyną w czasie wyjazdu kąpiel i korzystamy z dostępu do neta. Prognozy są świetne, więc następnego dnia wstajemy wcześnie i ustawiamy się w kolejce do kolejki na Aiguille du Midi. Mieli rozmach skurczybyki. Kolejka zawozi nas w jakieś 15 minut prosto na blisko czterotysięczny szczyt. Schodzimy stromym zboczem na Col du Midi. Nie wiążemy się, bo z góry lodowiec wyglądał na bezpieczny. Później przekonaliśmy się, że było to bardzo złudne wrażenie.
Na przełęczy jest gorąco. Wysoka temperatura zachęca do opalania i wytapia spod śniegu wielkie sterty gówna. Trzeba bardzo uważać skąd się wykopuje śnieg do gotowania! Tego dnia wszyscy wbijamy się jeszcze w klasyk na Aiguille du Midi – drogę Rebuffata za 6a. Robimy trudności, ale na 3 wyciągi przed końcem wycofujemy się, bo zbliża się noc. Przy zjazdach klinuje się nam lina (standard) i marzniemy dobrą godzinę zanim Wojtek uporał się z problemem.
Następnego dnia odpoczywamy przed atakiem na Blanca (ja i Marcin) i na grań Kuffnera (Legaś i Wojtek). Opalamy się na słońcu i szybko wykańczamy wszystkie butle gazu. Leniuchowanie powoduje szybkie wyczerpanie zapasów. Wstajemy z Marcinem o godzinie 1 w nocy i przygotowujemy sobie śniadanie. Małe ciśnienie w butlach powoduje, że zajmuje nam to ponad godzinę mimo wcześniejszego roztopienia wody. Ruszamy koło 3 w stronę Mont Blanc du Tacul. Początkowo idziemy sami. Przy szczelinie biegnącej poprzez zbocze góry robi się kolejka. Przewodnicy wciągają swoich klientów i robi się małe zamieszanie. Ja szykuję się do zaatakowania trzymetrowej przeszkody ze swoim turystycznym czekanem, Marcin już asekuruje mnie z ciała, aż nagle widzimy za sobą jakiś ruch. Patrzymy a tu pięciu przewodników zasuwa z drabiną, którą ustawiają dokładnie przed nami! Po pokonaniu przeszkody pędzimy szybko do przodu wyprzedzając kolejne zespoły. Najtrudniejszy fragment, czyli podejście na Col du Maudit biegniemy na żywca wyprzedzając około 6 zespołów. Daje się nam we znaki wysokość i troszkę zwalniamy ale i tak po 5h marszu docieramy na szczyt. Schodzimy powoli ciesząc się piękną pogodą i wspaniałymi widokami i o 12 docieramy lekko odwodnieni do namiotu.
W tym czasie Wojtek i Karol, którzy zdobyli Blanca we wcześniejszych latach, pocisnęli grań Kuffnera D/600m/4+.
Następnego dnia decydujemy się na powrót do Polski. Tym razem związaliśmy się na podejściu do stacji kolejki. To była dobra decyzja. Lodowiec, który wydawał się tak solidny, tym razem ukazał groźniejsze oblicze i zmusił nas do przejścia po baardzo wątłym moście śnieżnym nad szczeliną, której istnienia wcześniej w ogóle nie podejrzewaliśmy.
W drodze powrotnej Golf spisuje się na medal i do Polski docieramy bez żadnych przygód.