Jakub Kokowski | 31 lipca 2019 Alps alpy Grupa Młodzieżowa pza zazula ziemski

Peuterey Integrale ’19

Relacja z przejścia drogi Peuterey Integrale zespołu Bartek Ziemski – Jonatan Johny Zazula
Autor: Jonatan Zazula

Pierwszy raz o Peuterey Integrale usłyszałem rok temu. Miała to być droga długa, poważna, miejscami krucha. Z grani Kuffnera było ją bardzo dobrze widać – wtedy jeszcze nie byłem przekonany co do tego, że jest to ciekawy czy trudny cel: ot – jak mi się wydawało – długie chodzenie po śniegu i kamieniach.

Jestem od kilku dni w Chamonix, spałem i wspinałem się przez chwilę na Valle Blanche, więc jakąś aklimatyzację mam. Przyjeżdża do mnie Bartek, u którego z aklimką jest gorzej, ale nie przejmujemy się tym zbytnio. Mimo fenomenalnych prognoz (przez tydzień ma być lampa) nie ma warunu na poważne alpejskie cele – zwyczajnie jest zbyt ciepło. Został nam czas na tylko jedną drogę i długo nie możemy się zdecydować, co zaatakujemy.

W końcu decyzja zapada, koledzy nas motywują, żeby uderzać. Pakujemy się „na ultra lekko”, praktycznie bez sprzętu biwakowego, z minimalną ilością rzeczy. Dyskutujemy nawet o tym, czy brać na grań 20g opakowania na apteczkę. Nie pakujemy śrub lodowych, bierzemy tylko jedną dziabkę, jeden lekki czekan turystyczny i jedną żyłę liny połówkowej, ale za to dużo jedzenia.

Podchodzimy do schronu Borelli, słońce grzeje niesamowicie, mijamy zespół, który się wycofał, bo podczas wspinaczki w nocy było im zbyt gorąco. Zastanawiam się, czy to, co robimy, ma jakikolwiek sens. Schron jest fantastycznie wyposażony, aż chce się w nim spędzić noc. Widok na ścianę napawa mnie optymizmem, wspinanie wygląda na relatywnie proste. W celu rozeznania podejścia Bartek zanosi szpej pod ścianę Noire’a i idziemy spać. Podchodzić zaczynamy o 2:00, noc jest wyjątkowo ciepła. Zaczynamy wspinanie związani liną 60m złożoną na pół. Bartek prowadzi praktycznie całość Noire’a. Skała jest sucha i lita, cieszę się, że jest noc, bo nie widzę ekspozycji i tego, co pode mną. Jesteśmy cały czas w kontakcie głosowym, co jakiś czas lina się gdzieś haczy, ale nie wpływa to na tempo wspinania, mam wrażenie, że minąłem z dziesięć stanowisk, a nie zrobiliśmy nawet przerwy na przekazanie sprzętu. Wspinamy się dalej, zaczyna się robić jasno. Po dwóch zmianach prowadzenia na lotnej o 7:30 jesteśmy za Punta Brendel, gdzie tracimy godzinę przez głupi zapych. Szybki telefon do kolegów i już wiemy, gdzie iść. Utrzymanie takiego tempa powoduje u mnie zadyszkę i zaczynam się martwić, co będzie dalej i czy przypadkiem brak dobrej aklimatyzacji nie rozłoży mnie na górze. Krótka przerwa na śniadanie przed szczytem, zmiana butów i o 12:00 dochodzimy do Maryjki.

Rozpoczynamy zjazdy z Aiguille Noire, szczęśliwie dla nas natrafiamy na nowo nakręcone stanowiska co 30m. Zjazdy stają się rutyną, Bartek zjeżdża pierwszy, potem ja dojeżdżam do stanowiska, wpinam się i ściągamy linę. Za każdym razem spadanie liny poprzedza moment napięcia – czy się gdzieś nie zahaczy? Ściana jest praktycznie pionowa, żaden z nas nie ma ochoty na podchodzenie po zaklinowaną linę. Szczególnie w zalodzonym diagonalnym kominie, którym biegnie jeden ze zjazdów. Lina klinuje się tylko raz, ale nie zatrzymuje nas to na długo. Ze ściany widać dobrze słynne Damy Angielskie – z góry wyglądają na lite i łatwe do przejścia. Byłem wręcz pewny, że spokojnie przed zmrokiem dojdziemy do schronu Craveri, a może nawet go miniemy. Dojeżdża do nas zespół włoskich alpinistów, którzy wystartowali o tej samej co my godzinie, ale z parkingu, jesteśmy pod wrażeniem ich tempa. Jednak oni w przeciwieństwie do nas tego samego dnia wycofują się z Dam, więc idą zupełnie na lekko. Około dwunastu zjazdów zajęło dwie godziny i było świetną okazją do zrestowania po wspinaniu.

Dopiero po zjechaniu widzimy, jak kruche są te Damy. To, o czym dotychczas zwykłem mówić “kruche ścierwo”, jest bardzo litym terenem w porównaniu do tego, co mamy przed sobą. Brakuje nam przymiotników, by opowiedzieć, jak parszywy to  parch. Wszystko się rusza, dodatkowo topniejący śnieg zalewa ten żwir, po którym się trzeba wspinać, a asekuracji nie ma jak zakładać. Idę bardzo wolno, starając się nie strącić żadnego kamienia. Intuicyjnie staram się wyszukiwać optymalną drogę, jednocześnie zastanawiając się cóż takiego wydarzyło się w moim życiu, że znalazłem się tu, gdzie jestem. Po jakiejś godzinie wychodzimy na półkę tuż pod szczytem. Jest na niej stanowisko ze starych taśm i decydujemy się zjeżdżać. Znajdujemy kolejne stanowisko, robimy kolejny zjazd i stanowiska nagle się kończą. Do zjechania mamy jeszcze ze 100m, a ciężko znaleźć miejsce do założenia czegokolwiek. W oddali po drugiej stronie żlebu pomiędzy Damami widzimy poręczówkę. Robimy jeszcze jeden zjazd, a po nim zakładamy długi na 60m zjazd korzystając z linki pomocniczej do ściągnięcia liny i przejeżdżamy przez żleb na drugą stronę. Schodzimy wzdłuż lin i rozpoczynamy dalsze wspinanie, teren jest o dziwo niebanalny i stosunkowo lity. Czas leci nieubłaganie, jesteśmy już coraz bardziej zmęczeni, a Bartek przestaje wierzyć, że dojdziemy do schronu. Robi się coraz zimniej i zaczyna wiać. Od szczytu dzieli nas jeszcze sporo metrów, a przecież powinniśmy szukać już jakiegoś obejścia i zjazdów. Wychodzę na sporą półkę, ściągam do siebie partnera i nie przestając asekurować każę mu pójść do końca i wychylić się za kant. Jesteśmy uratowani! – słyszę. Przechodzimy dookoła turni i w dole oczom naszym ukazuje się metalowa puszka – schron, w którym spędzimy noc. Przejście od podstawy Noire’a do schronu zajęło nam 7 godzin, nie mogę uwierzyć, że tak krótki odcinek tak bardzo nas spowolnił.

Schron to metalowa puszka przeznaczona dla maksymalnie 4 osób, w środku jest dość brudno i nie ma koców. Jesteśmy na tyle zmęczeni, że nie chcemy nic jeść i na siłę wciskamy w siebie po liofie. Nie chce się nam wychodzić po śnieg – mimo że leży zaraz obok. Zmęczenie robi swoje i organizm nie chce przyswajać pokarmu. Przez głowę przechodzi mi myśl, żeby zostać w schronie kolejny dzień i odpocząć. Planujemy pobudkę o trzeciej nad ranem. Ignorujemy budzik, ale około czwartej budzi nas wiatr, który totalnie zniechęca do wychylenia się na zewnątrz. W schronie znajduję zeszyt ze wpisami, na zaledwie 20 stronach są wpisy z ostatnich 20 lat. Ostatecznie o piątej ruszamy, trawersujemy około 50 metrów i rozpoczynamy wspinanie piątkowym kominem. Po przejściu komina zakładam ropemana i szukając kontynuacji drogi przypadkiem strącam liną dość spory kamień, który leci prosto na Bartka. Jestem przerażony, ale na szczęście Bartek oberwał tylko odłamkiem i może kontynuować wspinaczkę. Idę „jak puszcza”, jest krucho, ale nie tak źle jak dzień wcześniej. Obracam się i widzę w całej okazałości grań Dam. Kolejny raz nie mogę pojąć, jak mogło nam to zająć tak wiele czasu.

Teren przed nami jest skomplikowany orientacyjnie, widzimy ścianę, która na pewno nie jest łatwa, topo jest nieprecyzyjne, obchodzimy grań i próbujemy znaleźć kontynuację drogi po drugiej stronie. Bartek zapycha się, przypadkiem zrzuca na mnie kamienie, robimy zjazdy i przekraczamy mokry żleb. Idąc wciąż „jak puszcza” wychodzimy następnie na grań, gdzie leży śnieg, więc zmieniamy buty. Przechodzimy piękne grańki śnieżne i dochodzimy do zjazdów na Col de Peuterey. Znowu odpoczywamy podczas około pięciu zjazdów, które były bardzo dobrze przygotowane. Widać już stąd szczyt i jest nadzieja, że skończymy tę drogę jeszcze przed zmrokiem. Nie wyobrażamy sobie biwaku, ponieważ od samego rana potwornie wieje. Planujemy działać bez przerwy – byle tylko zejść do Vallota. Po zjazdach przechodzimy szybko lodowiec, przekraczamy szczelinę brzeżną i nad nią trawersujemy, szukając dogodnego miejsca, by wbić się w górującą nad nami ścianę. Kiedy możliwość trawersu się kończy, Bartek zakłada wiszące stanowisko i ściąga mnie do siebie. Nie wygląda to łatwo, ale że są jakieś rysy, to przynajmniej jest się z czego zaasekurować. Prowadzę wyciąg, który będzie jedynym zrobionym na sztywno na całej drodze. Było to najtrudniejsze miejsce na grani, wyciąg miał spokojnie 6a, dodatkowo był w połowie mokry i pokryty zaciekami. W końcu dochodzę do jakiejś starej taśmy, a dalej jest wprawdzie łatwiej, jednak długo zajmuje nam dojście do końca części skalnej.

Około 18:30 jesteśmy w miejscu, z którego na Mont Blanc de Courmayeur prowadzi już tylko śnieżna grań. Godzinę wcześniej widzę, jak przez śnieżny żleb, do którego dochodzi grań przetacza się wielki głaz. Nie napawa to optymizmem. Zatrzymujemy się na chwilę, szybko coś zjadamy i zaczynam prowadzić. Wieje niemiłosiernie od kilku godzin i na tym systemie grani zaczyna to być niebezpieczne. Staram się podchodzić najszybciej jak się da, jednak zmęczenie robi swoje i muszę się co jakiś czas zatrzymywać. Miejscami mamy bardzo dobry śnieg, w którym raki i czekan siadają dobrze, miejscami twardy lód, w który mam problem wbić zęby raków, a miejscami śnieżną kaszę. Nie ma się za bardzo z czego asekurować. Idę z kilkoma zwojami liny w ręku, gotów w każdej chwili skoczyć na drugą stronę grani, gdyby partner się osunął. Wyjście, mimo że z daleka wygląda na krótkie, wydaje się nie mieć końca. Po jakimś czasie jestem w stanie założyć pierwszy przelot – pętlę na kamieniu. Skupienie, stres i okropny wiatr towarzyszą przez całe to podejście. Raz w twardym lodzie poślizgnąłem się, ale kończy się tylko na strachu. W końcu zakładam stanowisko z głazu i decyduję, że będziemy szukać skalnego rozwiązania tego lodowego żlebu. Prowadzę pod szczyt i około 100m przed nim zatrzymuję się, zakładam całkowicie niepotrzebne stanowisko i kategorycznie odmawiam dalszego prowadzenia. Mój organizm zaliczył totalny zjazd energetyczny, gdy tylko doszedłem do bezpiecznego miejsca. Nawet wpięcie liny do przyrządu przysparza mi problemów.  Jestem skrajnie wycieńczony psychicznie i fizycznie, mimo prostego terenu proszę o założenie pewnego stanowiska i wyciągnięcie mnie do góry. Jest 22:00, stajemy na szczycie Mont Blanc de Courmayeur, godzinę później jesteśmy na głównym wierzchołku Blanca.

Podsumowanie

45h akcji górskiej, w tym 5h snu, około 5h straty na różnych zapychach i problemach orientacyjnych na drodze; zrobiliśmy około 25 zjazdów, zjedliśmy 5 liofów, kilogram słodyczy i 8 żeli energetycznych. Zrzuciliśmy na siebie nawzajem 4 kamienie, a setki kilogramów żwiru zsunęły nam się spod nóg. Przeszliśmy kilka śnieżnych grani, wspinaliśmy się w skale i w lodzie, przekraczaliśmy szczelinę brzeżną lodowca. Dwa wschody i zachody słońca widziane w górach. Kawał niesamowitej górskiej przygody.

Informacje praktyczne dla zespołów planujących przejście w dwa dni

Przejście dwudniowe, jak widać, jest całkowicie możliwe. Warunkiem sensowności takiego przejścia jest dojście do schronu Craveri pierwszego dnia, wtedy można porządnie odpocząć po wspinaniu i zrezygnować ze sprzętu biwakowego, biorąc tylko jeden lekki śpiwór, pod którym zespół będzie spał w schronie. W naszym odczuciu całą drogę dało się przejść mając 2 lekkie, podgięte czekany turystyczne, jednak należy pamiętać, że wszystko zależy od warunków śnieżno-lodowych na grani końcowej. Haki i młotek są niepotrzebne. Ze względu na trudności orientacyjne na drodze i możliwe zapychy polecamy wziąć około 15m repa do cięcia na ewentualne zjazdy. My zostawiliśmy około 7m, ale mieliśmy też sporo szczęścia. Teoretycznie zespół, który nie pobłądzi, nie zostawi podczas wspinaczki żadnego szpeju. Wzięliśmy jedną żyłę liny połówkowej o długości 60m (Mammut Genesis) i raczej nie polecamy brać cieńszych lin. Skała na drodze jest w wielu miejsca bardzo ostra i po dwóch dniach wspinania po linie widać, że była mocno eksploatowana. Dodatkowo mieliśmy 60m lekkiej linki pomocniczej do ściągania liny po dłuższych zjazdach. Jeden mały jetboil, jeden mały gaz, mała apteczka. Ja miałem bardzo wygodne buty wspinaczkowe (takie, których nie trzeba ściągać na stanowiskach i da się w nich chodzić przez cały dzień) i lekkie buty pod automaty. Wspinanie w prostym terenie w butach wspinaczkowych zapewniało duże bezpieczeństwo zespołu podczas chodzenia na lotnej, jednocześnie pozwalając na bardzo szybkie poruszanie się. Co do samego sprzętu, to wzięliśmy 10 ekspresów górskich, jeden ekspres dłuższy, 6 taśm 120cm – każda na osobnym karabinku, 7 małych kości, 10 friendów. Można było zrezygnować z kilku friendów i wszystkich kości na rzecz dodatkowych taśm. Najlepsza asekuracja w terenie prostym była z pętli.

Jonatan Zazula

Johny | 2 kwietnia 2018 alpy czech frankiewicz góry gromczakiewicz jabłoński kaczanowski kądziołka kimel kokowski korbiel marco ośka podlecka rodzynkiewicz szkatuła tatry wspinanie yosemite ziemski

Przejścia górskie i sportowe w 2017 roku

Z pewnym opóznieniem piszemy o przejściach naszych klubowiczów w 2017 roku. Poprzedni rok nazwaliśmy przełomowym dla rozwoju naszego klubu. Gdyby go nie było tak moglibyśmy również nazwać ten rok. Continue reading „Przejścia górskie i sportowe w 2017 roku”

Johny | 20 kwietnia 2017 alpy góry wiosna zima

Prawa Góra

Wiecie, czego nie lubię w górach? Jak stoję na dnie doliny, wokół milion szczytów i 8 milionów ścian, a na drogę na którą się wybieram…. Akurat idzie 5 innych zespołów! Są to zresztą wszystkie zespoły wspinaczkowe działające w dolinie. Co gorsza, 3 z nich zamierzają targać przez ścianę narty (a więc odpada “light&fast”). A żeby nie chodziło tylko o moje fobie, ale też o obiektywne niebezpieczeństwo sytuacji – oczywiście mówimy o wspinaniu lodowym (jak wiadomo, nigdy nie należy stać pod kimś kto prowadzi w lodzie)…

 

Powiecie “jakiś marny cel wybierasz! Nawet punktów w Biblii za niego nie ma!”, ale racji mieć nie będziecie. Otóż Tomek chciał atakować Drogę Szwajcarską na Les Courtes tuż obok (zresztą “chciał” już po raz czwarty, 55 punktów w Biblii piechotą nie chodzi :)). Niestety Fred, chatar Refuge Argentiere szybko rozwiał nasze nadzieje. Sezon marny, lodu w ścianach brak, na “Deskę” na Krótkiej Górze nie ma po co startować. Jedyna “czynna” traska to Kuluar Lagarde’a Direct na pólnocno-wschodniej ścianie Les Droites. Jak całe schronisko, kładziemy się spać o 20 i ustalamy taktykę na poranek.

Wiedząc, że inni wstają o 200, liczymy jak nie utknąć w kolejkach na starcie drogi. Zakładamy, że narciarzy na podejściu nie wyprzedzimy. Kombinujemy jednak, jak nie zmarznąć z rana w kolejkach i wyprzedzić zespoły już w łatwiejszym terenie w połowie ściany. Ustalamy pobudkę na 300. Rano, prowadzący Tomek przechodzi szczelinę brzeżną ok 530 i w tym momencie “Druaty” biorą nas w swoje objęcia z których będą się starały wypuścić nas jak najpóźniej. Natychmiast zresztą okazuje się, że:

  • Śnieg nad szczeliną brzeżną jest zupełnie sypki i nie ma jak w nim się zastawić
  • Tomek musi podejść dalej, a więc obaj musimy rozwinąć buchty liny z grzbietów
  • Szpej do asekuracji skalnej został w moim plecaku…

Ostatecznie przy lekkiej dozie kreatywności (a może po prostu – doświadczenia) Tomek zakłada stan i mnie ściąga. Przekraczam szczelinę całe 30 minut później. Pokonujemy pierwszy stromy odcinek lodu i doganiamy pozostałe zespoły. Anglicy śmieją się, że “polacy to chyba lubią dłużej pospać”. Czekając aż wszyscy pokonają drugi próg lodowy wciągamy drugie śniadanie i cieszymy się słońcem które właśnie wyszło. Przejmuję prowadzenie.

 

Wyciąg jest całkiem ładny – lód wodny, lód alpejski, trochę skały, pyłówki zrzucane przez zespoły nad nami, no wszystko! Piękne Alpy! Nie jest specjalnie trudno – w Gasteiner albo innym Kanderstegu miałoby pewnie WI3, nie więcej. Trochę czasu zabiera mi wyzbieranie się zza skałki po której ciekła woda – zimny prysznic nie jest przyjemnością, do tego ogranicza widoczność w zaparowanych okularach przeciwsłonecznych. Kolejny wyciąg stromego terenu ma jeszcze mniej. W jego połowie zbieram na twarz kawałek lodu. Drę się zdecydowanie ponad powagę sytuacji, niemniej – no nie lubię. Spadający lód naprawdę czasem zabiera mi przyjemność wspinania. Rozciągam wyciąg “na lotnej” ile mogę i zdaję prowadzenie.

W tym miejscu osiągamy “właściwego” Lagarde’a – ściana się kładzie, droga prowadzi szerokim żlebem o nachyleniu ok 50-55 stopni. Często czekanów używamy do podpierania. Zadanie polega więc na jak najszybszym przedreptaniu całej góry. W tym jesteśmy w miarę nieźli – dwie zrobione drogi na wysokościach 3500 -3800 mnpm w ostatnich dniach dały nam zapas w płucach. Jeden zespół anglików wyprzedzamy i na chwilę doganiamy francuzki (które znów nas odstawiają gdy wymieniamy się szpejem). Niestety w ferworze “pogoni” wybieramy prawą – a nie lewą odnogę żlebu (później doczytaliśmy – wariant Cordiera zamiast oryginalnej drogi). Nie, żeby był to jakiś dramatyczny błąd, ale później się okaże, że kosztował nas on sporo czasu.

Drugi zespół “narciarzy” doganiamy tuż pod kolejnym spiętrzeniem – tym razem mniej lodowym, a bardziej skalnym. Znów przejmuję prowadzenie i napieram w zacięciu/kominku. Niestety warunki nie są tu tak świetne jak niżej – w szczelinach i na wypłaszczeniach natrafiam na czarny lód, w który strasznie ciężko wbić jakiekolwiek ostrze. Na nadmiar asekuracji też narzekać nie mogę, zwłaszcza – w dolnej części wyciągu. Pozwala mi to zachować szpeju na jakieś 70m terenu za jakieś M4 / 4+. Ciągnąc Tomka na lotnej doganiam prowadzącego narciarza, napieram za nim w ostatnim wąskim kominku, po chwili jednak odpuszczam. Bez choćby jednego ekspresa ciężko mi się zaasekurować… Oddaję Tomkowi przyjemność poprowadzenia ostatniego trudniejszego miejsca drogi i trickowego przejścia przez nawis na grań (ile razy wychodziliście na grań zapieraczką o 3-metrowy nawis śnieżny?!).

Na grani Tomek wydaje jęk rozpaczliwego (z przewodnika, ang. Utterly Desperate :)) zawodu. Wychodzę na grań (prawdopodobnie na końcówkę filara Touriera) i moim oczom ukazuje się skomplikowany teren, zalany polewą twardego lodu wodnego. Niby nietrudne, ale kolejne 100m (dwa wyciągi) sztywnej asekuracji i delikatnej “rzeżby” na czubkach dziabek i raków. Dopiero teraz docieramy do właściwej grani szczytowej, którą “się robi na Lagardzie”.

Niestety – znów trafiamy na koniec tramwaju. Oba zespoły narciarzy z Anglii są minimalnie przed nami. I tu zaczynają się jaja! Robi się godzina 17 – 18 , grań jest skalną czwórką, którą trzeba zrobić w rakach i grubych rękawicach. Anglicy noszący narty na plecach nie mieszczą się do kolejnych szczelin i kominków i skutecznie tarasują przejście. Ubieram na siebie wszystko co mam i cierpliwie asekuruję Tomka. Chyba powoli zamarzam. Rękawice zastygają przygięte, jakbym trzymał w dłoni kubek. Zaciśnięcie pięści lub całkowite rozprostowanie palców wymaga autentycznego wysiłku! Ostatecznie- docieramy do grani śnieżnej i samego szczytu!

W tym momencie dostajemy drobną nagrodę za trud dnia – widoki ze szczytu Les Droites powalają. Jego Wysokość Mont Blanc – w pełnej okazałości. Widać obie “drogi normalne”, Midi, Cormeyeur, Filar Narożny, Damy Angielskie…. Jorasses’y – jak na dłoni. Gdzieś na wschodnim horyzoncie – Matterhorn. Bajka!

 

Nie przybijamy jednak “piątki” – żaden z naszej szóstki nie zna zejścia na drugą stronę grani. Anglicy rozpoczynają zjazdy ze starych pętli (w których zwykle nie ma nawet maillona). Dodatkowo, pierwsze 2-3 prowadzą po skosie, między skałkami i są dość krótkie. Lina chłami się niemiłosiernie. Zapada zmrok. Zjeżdżając jako ostatni, na którymś kolejnym stanowisku wiszę nad wyraz długo. Zanim prowadzący Anglik odnalazł kolejne stanowisko zjazdowe, ja byłem niemal gotów zejść w dół “na repach”, pewny, że Tomkowi coś się stało…

 

Góry mają bardzo różnorodne sposoby, żeby nas nie wypuścić ze swoich objęć zbyt łatwo. My tkwimy w kolejce do zjazdów  za Anglikami, którzy z czasem grzebią się coraz bardziej. Zaczyna nas to mocno irytować – straciliśmy przez nich już tyle czasu! Miarka się przebiera, gdy dojeżdżam do któregoś stanowiska i widzę wyspiarzy… na stanowisku 5 metrów niżej! Po co robić zjazdy po 5 metrów, doprawdy nie wiem… Tomek zjeżdża na prawie pełną długość liny i zakłada własny stan z repa. Na wydechu uprzedza, żeby się nie miotać i nie “podnieść” sznurka wiszącego na słowo honoru… Zjazd z tego stanowiska wyprowadza nas już jednak na śniegi. Koniec liny anglików leży jakieś 5-8 metrów nad naszą – spokojnie też mogliby dawno stać na śniegu i zbierać się “do domu”. Jeden z nich jednak, zamiast na niej po prostu zjechać, wisi wpięty w zjazd przy zostawionym przez Tomka repie. Ani w dół, ani obciążyć stanu, ani dać mi przejechać. Czołówka spada mu w śnieg kilkanaście metrów niżej. Zmęczony i zirytowany mówię im “do zobaczenia w schronie”.

No właśnie, w schronie… Po udanej wspinaczce i szczęśliwych zjazdach, kiedy już jesteście na dnie doliny, zdjęliście uprzęże z tyłków i pozostaje podreptać do schroniska zwykle się rozprężacie. Wiecie gdzie iść i jak, naszym jedynym zadaniem jest się “dokulać” i – ewentualnie – nie poktnąć o własne nogi. Nic prostszego? Ano, zwykle tak. Ale u podstaw tego podejścia leży założenie, że… WIECIE GDZIE JEST SCHRONISKO! Cóż… My nie wiedzieliśmy. Z Druatów schodzi się na drugą stronę grani, do (innej) Doliny Telefre. Była noc a nikt z nas w tej dolinie nie był! Sprawę nieco ułatwiała pełnia księżyca i ślady skiturowców. Z trudnem podchodzimy nimi pod górę. Kiedy na morenie bocznej ślady się rozdzielają w 2 strony – zaczynamy czuć zapach przymusowego marszu aż do stacji kolejki na Montenvers (kolejne 2h) i murowanej nominacji do Złotego Jaja. Z pomocą przychodzą jednak tyczki i mocny “szperacz” czołówki. Zauważamy schronisko stojąc kilkadziesiąt metrów od niego, tuż przed drugą w nocy. Po 22 godzinach od wyjścia z Argentiere i pięknej alpejskiej przygodzie – Druaty nas wypuściły.

Les Droites (4000 mnpm); ściana NE; Kuluar Lagarde Direct, wariant Cordiera; TD 4+; WI3, M4+; droga 9.5h, schron-schron 22h; 12.04.2017

fotorelacja z całego tygodniowego wyjazdu: https://flic.kr/s/aHskY6ppd9

Johny | 24 października 2016 alpy Dolomity góry Marmolada via ferraty

Żelazne percie i nie tylko

Na jednym ze spotkań czwartkowych postanowiliśmy, razem z Szymonem, wybrać się w wakacje na dłuższy wypad w góry. Długo zastanawialiśmy się jakie góry atakować. Wybór padł na Alpy. Dla mnie miał to być pierwszy wyjazd w te rejony, Szymon natomiast miał już na koncie kilka ciekawych trzytysięczników, dlatego rozważaliśmy przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Myśleliśmy też o zabraniu naszych szosówek i przejechaniu paru sławnych alpejskich podjazdów. W planach zaczęła się przewijać Austria lub Włochy. Lista osób, które miały nam towarzyszyć ciągle się zmieniała. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tylko we dwójkę, wybierając Dolomity jako nasz cel. Szymon był tam już kilka lat wcześniej, miał więc przygotowaną całą listę szczytów do zdobycia i sporą wiedzę o rejonie.

Wszystko było już ustalone, a zapasy jedzenia leżały w pokojach, lecz prognozy pogody dla Alp były fatalne. Obserwacje nagrań z kamerek internetowych potwierdziły codzienne burze lub ulewy. Postanowiliśmy poczekać z wyjazdem aż sytuacja w górach się poprawi. Te same czynniki zatrzymały mojego przyjaciela Staszka. Niezależnie od nas planował wyjazd w Dolomity, lecz w związku z pogodą, również zdecydował się zaczekać i pojechać z nami.

Gdy tylko część prognoz wskazywała na poprawę sytuacji, zdecydowaliśmy się zaryzykować i w czwartek, 28 lipca, o 5 rano wyruszyliśmy ze Staszkiem z Niepołomic. Szybkie przepakowanie do samochodu Szymona w Hucisku i byliśmy w trasie.

Zmieniając się za kółkiem mknęliśmy autostradami przez Bratysławę i Wiedeń. Już w Alpach przejechaliśmy górskimi szosami do Lienz. Po przekroczeniu włoskiej granicy zatrzymaliśmy się w miejscowości Brunico gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy pyszną pizzę. Był to ostatni posiłek przed nadchodzącymi dwoma tygodniami żywienia się tym, co zabraliśmy ze sobą. Posileni i gotowi na przygodę wyruszyliśmy do kempingu ponad miejscowością San Cassiano. Kemping ten miał być naszą bazą wypadową na najbliższe dni.

Ekipa tuż przed pierwszą trasą
Ekipa tuż przed pierwszą trasą

Pierwszego dnia wyruszyliśmy z parkingu na przełęczy Falzarego. Naszym celem była Ferrata degli Alpini (wyceniona na C/D) prowadząca na niewysoki wierzchołek Col dei Bos (2559 m). Pionowa ścianka na sam początek, a następnie parę eksponowanych trawersów, okazało się być dość wymagającymi. Zwłaszcza, że było to nasze pierwsze przejście na tym wyjeździe (a dla mnie i Staszka pierwsza ferrata w życiu). Po wejściu na wierzchołek Staszek odłączył się od nas i przez najbliższe dni samotnie zdobywał okoliczne cele. Natomiast Szymon i ja, postanowiliśmy zwiedzić Grotta della Tofana – ogromną naturalną jaskinię w południowej ścianie Tofany di Rozes. Do otworu wejściowego prowadziła wąziutka, miejscami ubezpieczona ścieżka, przecinająca urwiska di Rozes (A/B). Podczas powrotu zaczęły narastać ciemne, kłębiaste chmury, wydające się zwiastować nadejście burzy. Jednak (z wyjątkiem jednej nocy) nigdy nie dostarczyły one więcej, niż parę niegroźnych kropelek deszczu.

Druga noc na kempingu była także ostatnią zarezerwowaną z wyprzedzeniem. Od tej pory improwizowaliśmy miejsca noclegowe w zależności od rozwoju sytuacji. Kolejną postanowiliśmy spędzić w głębi masywu Fanis. Obciążeni cięższymi niż zwykle plecakami zdobyliśmy Piz dles Conturines. Z trudności technicznych, tuż przed wierzchołkiem znajdował się jedynie krótki fragment z poręczówką i paroma drabinami (B). Zeszliśmy do Doliny Fanes, a następnie, po odpoczynku, skierowaliśmy się do bocznej dolinki Bianco. Plany na nocleg w bivacco pokrzyżowało nam wieczorne nadejście burzy. Nie zdążyliśmy bowiem dojść do wysoko położonego budynku. Znaleźliśmy na szczęście całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu i ukrycie się przed nawałnicą. Burze trwały z przerwami prawie do północy. Ta noc nie należała do przyjemnych.

Prognozy na kolejny dzień zapowiadały nadejście frontu, obudziliśmy się o 2:15, zwinęliśmy namiot i wyruszyliśmy na Monte Cavallo (2912 m). Dotarliśmy na wierzchołek tuż przed wschodem Słońca (Filmik ze szczytu –> klik) i mogliśmy się cieszyć śniadaniem w cudownej scenerii. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż na horyzoncie widać już było nadciągające chmury. Mimo wczesnej pobudki i wyjścia, ulewa oczywiście nas dopadła. Przemoczeni i zziębnięci nie mieliśmy ponadto miejsca na nocleg. Obdzwoniliśmy wszystkie schroniska w pobliżu. Większość z nich okazała się w rzeczywistości ekskluzywnymi hotelami. Te z akceptowalnymi cenami były natomiast zbyt wysoko by szybko do nich dotrzeć. Ostatecznie wróciliśmy na dobrze nam znany kemping nad San Cassiano.

Następnego dnia, okres złej pogody trwał dalej. Korzystając z chwilowych przerw w deszczu wysuszyliśmy nasz ekwipunek i pojechaliśmy w okolice masywu Tofan. Wieczorem przestało padać, a prognozy na kolejne dni były korzystne. Z parkingu udaliśmy się do przytulnego schroniska Giussani, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na dwie noce.

 

Ze schroniska o świcie wybraliśmy się na Ferratę Lipella (C/D) z zamiarem zdobycia Tofany di Rozes (3225 m). Wędrówka zaczęła się 150 metrowym tunelem z czasów pierwszej wojny światowej. Po jego opuszczeniu czekał nas jeszcze spacer poziomą, piarżystą półką, a następnie 5 godzin pokonywania ferraty. Początek był lekko nużący. Nie zdobywaliśmy dużo wysokości z powodu układu terenu. Krótkie, lecz wymagające odcinki w pionie, przedzielone były przejściami po wąskich i często bardzo kruchych poziomych półeczkach. Ponadto, po dwóch dniach ciągłych opadów, cała ściana ciekła. Skały były mokre i śliskie, a wielu miejscach zraszały nas małe wodospady. Przy niewysokiej temperaturze powietrza, chłodzenie lodowatą woda nie było przyjemne.

Na ostatnim odcinku ferrata wprowadzała do ogromnego skalnego „amfiteatru”. Cudowne miejsce położone prawie 1000 metrów nad doliną Travenanzes. Piękne widoki, lufa pod nogami i ciekawe (jak na nasz poziom) ruchy w skale były tym, po co wybraliśmy się w Dolomity. Długi czas „w ścianie” i narastające zmęczenie spowodowały, że ostatnie metry „wspinania” były dla mnie naprawdę trudne. Ferrata kończyła się 200 metrów poniżej szczytu. Jeszcze godzina podejścia piarżystą grzędą i byliśmy na wierzchołku. Szlak zejściowy sprowadzał wprost do schroniska, bez żadnych trudności. W nieco ponad godzinę obniżyliśmy się o prawie 700 metrów.

Kolejnego poranka dołączył do nas Staszek i razem wyruszyliśmy zdobyć pozostałe główne szczyty w masywie Tofan. Na wierzchołek najwyższej Tofany di Mezzo (3244 m) weszliśmy, przecinającą jej południową grań, piękną ferratą Giani Aglio (D). Do początku ferraty dostaliśmy się przez piarżysko, które rozpoznaliśmy dwa dni wcześniej. Ponieważ nie czułem się pewnie po problemach w pokonaniu ferraty Lipella, postanowiłem dodatkowo ominąć najtrudniejszą, początkową część ferraty. Podszedłem na przełęcz Bus de Tofana, urokliwym, pełnym rumoszu, usypującym się piarżystym żlebem (czyli to, co lubimy najbardziej). Tam poczekałem na chłopaków i kontynuowaliśmy ciekawą wspinaczkę na wierzchołek. Przy szczycie spotkaliśmy tłumy turystów dostających się tu kolejką linową, prosto z Cortiny d’Ampezzo.

Z di Mezzo udaliśmy się ferratą Lamon (B) na Tofanę di Dentro (3238 m). Szlak prowadził po dość wąskiej grani łączącej te dwa wierzchołki. Ze szczytu czekało nas jeszcze długie zejście do parkingu. Kontynuowaliśmy wędrówkę granią Tofan mijając wysoko położony bivacco (świetne miejsce na przeczekanie złej pogody lub… obiad). Za barakiem zeszliśmy z grani krótką ferratą del Formenton (B) i przeszliśmy na południe poniżej ścian Tofan. Na koniec dnia, czekały nas jeszcze Sentiero Giuseppe Olivieri (B) i wiodąca po bajkowej scenerii kolorowych skał Sentiero Astaldi (A). O zachodzie słońca dotarliśmy do samochodu, po czym rozbiliśmy namiot na łące, zaledwie 30 metrów od samochodu. Chleb z nutellą i dżemem był dla nas prawdziwą ucztą po ponad 14 godzinach górskiej akcji.

Następny dzień przywitał nas widokiem na urwiska Tofan prosto z namiotu. Był to ostatni raz gdy podziwialiśmy je z tak bliska. Pogoda miała się utrzymać aż do nocy, więc niespiesznie zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Passo Sella. Po drodze zrobiliśmy małe zakupy w miejscowości Arraba. Na przełęczy Staszek ponownie się od nas oddzielił, a my udaliśmy się na zwiedzanie Sassolungo.

Niewielki masyw Sassolungo jest niestety bardzo zatłoczony z powodu kolejki, która wprowadza niemal w środek tej skalnej grupy. Na szczęście nad schroniskiem było już zupełnie pusto. Powodem była też późna godzina naszego przybycia. Po podejściu piarżyskami dotarliśmy do ubezpieczonych fragmentów o piętnastej. Przejście Sentiero Oskar Schuster (B/C) wprowadzającej na wierzch Sasso Piatto (2959 m) zajęło nam niecałe dwie godziny. Ciemne chmury połączone z przelatującymi nisko samolotami spowodowały, że obawialiśmy się nadejścia burzy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a my mogliśmy cieszyć się widokami podczas zejścia. Wiodło ono łagodnym, skalistym zboczem, na cudowne zielone łąki, zawieszone ponad rozległymi dolinami. Następnie obeszliśmy zdobytą niedawno górę i zameldowaliśmy się w schronisku Vincenza.

Ostatnie metry spaceru były bardzo wyczerpujące. Trzy dni długich tras dały o sobie znać. Zdecydowanie potrzebowaliśmy odpoczynku. Na szczęście nie wiązało się to ze stratą cennego czasu. W kolejny dzień nastąpiło przejście chłodnego frontu. Cały dzień przesiedzieliśmy zbierając siły w sali głównej schroniska.

Front szybko minął i po dniu ulewy, jedynym śladem, jaki po nim został, były wierzchołki, przyprószone warstwą świeżego śniegu. Ze schroniska najszybszą drogą wróciliśmy do samochodu, zabraliśmy Staszka i przejechaliśmy na parking u podnóży Marmolady.

Kolejnym celem była ferrata delle Trinceé (D), wiodąca po grani Padon. Najpierw trzeba było pokonać niemal pionową ścianę by dostać się na grań, a następnie, z coraz mniejszymi trudnościami, dojść do tuneli z pierwszej wojny światowej. Była to krótka trasa (parking – ferrata – parking w nieco ponad 6 godzin) lecz z pięknymi widokami, zwłaszcza na kolejny, ostatni już, cel wyjazdu – Marmoladę.

Wieczorem nastąpiło przepakowanie. Oprócz zestawu na ferraty wyjęliśmy również sprzęt lodowcowy. Po zachodzie Słońca zerwał się silny wiatr, który wystawił nasze namioty na ciężką próbę. Zwłaszcza że rozbiliśmy je na twardej ziemi, bezpośrednio na parkingu. Zasypialiśmy przy niewybrednych słowach Staszka, który co chwilę ratował swój zawalający się namiot – nasz na szczęście wytrzymał.

Obudziliśmy się po trzeciej, zjedliśmy gotowane płatki ryżowe z dżemem (nie mieliśmy marmolady) i parę minut po czwartej byliśmy w drodze. O wschodzie słońca znajdowaliśmy się pod małym lodowcem zagradzającym dostęp do ferraty Cresta Ovest della Marmolada (C). Ferrata była wyjątkowo obficie wyposażona w klamry i drabiny. Mieliśmy jednak cudowną widoczność (chyba najlepszą podczas całego wyjazdu), a dzięki wczesnemu wyjściu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się niesamowitym spokojem. Trochę problemów sprawiły lodowe nacieki na skałach – pozostałość po niedawnym śniegu. To co dzień wcześniej topniało, przez noc zamarzło…Wymuszało to wzmożoną czujność na paru fragmentach.

Ubezpieczenia wyprowadzały na łatwe pole śnieżne, po którym doszliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady – Punta Penia (3343 m). Całe Dolomity były u naszych stóp, a na horyzoncie wznosiły się inne wschodnio-alpejskie giganty: Presanella, Ortler, Wildspitze, Großvenediger i Großglockner. Na szczycie, poza nami był tylko miły Niemiec, który dogonił nas na trasie ferraty. Niedługo po nas zaczęli docierać ludzie wprowadzani przez przewodników. Szybko zrobił się tłok, przygotowaliśmy się więc do zejścia przez lodowiec.

Początkowo schodziliśmy coraz bardziej stromą, śnieżno-lodową granią, następnie pokonaliśmy krótki odcinek ubezpieczony poręczówką i znaleźliśmy się na lodowcu Marmolady. Trasa omijająca większość szczelin była dobrze wydeptana. Mimo to, przejście nie było tak łatwe jak można niekiedy usłyszeć. Lodowiec był dość stromy, wierzchnie warstwy mocno zmrożone, a szczeliny głębokie.

Po zejściu z lodowca praktycznie zakończył się nasz wyjazd. Zeszliśmy do samochodu, wysuszyliśmy szpej, i ruszyliśmy w kierunku Polski. Ponieważ prognozy zapowiadały jeszcze jeden dzień lampy, postanowiliśmy go wykorzystać. Zebraliśmy Staszka, który nie zdecydował się wejść na Marmoladę z powodu braku zimowego doświadczenia. Zatrzymaliśmy się w Cortinie d’Ampezzo, by kupić pamiątki i jedzenie na ostatnie dni. Noc spędziliśmy w namiotach, w pobliżu wielkiego parkingu na wschód od Cortiny. Bezchmurne niebo spowodowało, że poranek był wyjątkowo zimny.

Bez pośpiechu pojechaliśmy w kierunku słynnych Tre Cime. Po dwóch tygodniach w Dolomitach, chcieliśmy w końcu ujrzeć symbol tych gór. Trasę wokół trzech wież wzbogaciliśmy ferratami Forcella Passaporto (A/B) i Sentiero Innerkofler (B). Szlaki były bardzo zatłoczone a na ubezpieczonych odcinkach tworzyły się zatory, jednak wierzchołki Tre Cime robiły wrażenie. Pozostał nam tylko powrót do samochodu, wizyta w Dobiacco i nocleg na kempingu, już w Austrii – wreszcie prysznic.

Powrót nie był szczególnie interesujący. Wysadziliśmy Staszka, który udał się autostopem w Alpy Julijskie i następnie na Bałkany, a my skierowaliśmy się do domów. W trasie złapały nas ogromne burze, zalewające drogi hektolitrami wody. Jazda po autostradach w takich warunkach była równie emocjonująca co eksponowane ścianki. Wieczorem opady ustały a my znaleźliśmy się na dobrze nam znanych polskich szosach. Niewiele przed północą wypakowaliśmy swoje bagaże i nasza wyprawa się zakończyła. 13 dni, setki kilometrów krętych górskich dróg, 150 km marszu, 13 000 metrów podejść, 10 zdobytych szczytów, 14 ferrat i 1 lodowiec. A co najważniejsze miliony świetnych wspomnień i nowych doświadczeń pozwalających myśleć o kolejnych, coraz bardziej honornych celach.

Johny | 21 października 2016 alpy chamonix czech kokowski migas mont blanc du tacul

Filar Gervasuttiego – Mont Blanc du Tacul

Filar Gervasuttiego – piękna linia na wschodniej ścianie Mont Blanc du Tacul. Rokrocznie zaliczana przez polskie zespoły, jednak wielu zajmuje ona więcej niż 1 dzień;)

Johny | 7 lutego 2016 alpy tatry wspinanie

Rok 2015 – podsumowanie działalności górskiej SAKWy

Lato w Tatrach w 2015 roku było naprawdę wyśmienite. Utrzymujące się przez wiele dni wysokie temperatury połączone z brakiem opadów, nie tylko doprowadziły do płaczu europejskich rolników, ale również sprawiły że wyschły takie ściany jak Kazalnica. Coraz więcej osób z klubu zaczęło jeździć w Tatry, zarówno na wspinanie jak i ambitną turystykę. Do wzrostu aktywności przyczyniło się też taternickie zgrupowanie SAKWy na taborze w Szałasiskach. Na szczególne wyróżnienie należą osoby dla których był to pierwszy i udany sezon tatrzański: Ania Guła, Sabina Franczyk, Katarzyna Cieślak, Magda Nowak-Trzos, Piotr Pietrzyk, Adrian Ginalski, Paweł Inglot, Wojciech Stanek i Jacek Kaczanowski.

Wiele osób wybrało się również w Alpy. Wspinano się w Dolomitach, Bregaglii oraz rejonie Mont Blanc. Poza klasykami w postaci Blanca i Matterhornu naszych członków można było spotkać na mniej popularnych szczytach alpejskich.

Tanie bilety lotnicze do Kirgistanu sprawiły że działały tam dwie Sakwowe ekipy. Padły świetne drogi wspinaczkowe i zdobyte zostały prawdopodobnie dziewicze szczyty w dzikim i rzadko odwiedzanym rejonie Kuyluytau.

W poniższym podsumowaniu znajduje się zdecydowana większość przejść taternickich i alpejskich naszych klubowiczów w roku 2015.

ALPINIZM (wspinanie i turystyka):

Kirgistan – Dominik Cyran, Łukasz Stempek, Magda Nowak-Trzos:

Rejon Ala Archa: Pik Uchitel 4540m n.p.m. Pik Korona 2nd Tower 4760m n.p.m.

Rejon Kuyluytau: dwa szczyty czterotysięczne oraz pięciotysięcznik: 4752, 4849, 5203 (wysokości według GPS)

Kirgistan – Adam Wojsa, Dorota Wacławczyk:

Rejon Ala Archa: Uchitel (4535m n.p.m), Bachichiki (4516m n.p.m) – droga Schvaba VI- – VI+, Bachichiki (4516m n.p.m) – filar centralny VI, Pik Iziskatel (4400) – grań płd – ros. 3B,
Pik Korona (4860) – I baszta, grań płn – ros 4A

Kaukaz – Paweł Inglot

Kazbek 5033 m n.p.m. i Aragac 4095 m n.p.m.

Atlas Wysoki – Magda Nowak-Trzos, Sabina Franczyk, Jakub Majnusz, Ewa Kardasińska:

zdobycie w warunkach zimowych Jebel Toubkal 4167 m n.p.m

Alpy – Magda Nowak-Trzos:

Mont Blanc drogą Włoską (Papieską), Matterhorn granią Lion

Alpy – Barbara Frączek, Konrad Bąk, Adrian Ginalski

Mont Blanc drogą normalną przez Goutera

Alpy – Tomasz Wieczorek

Pollux 4092 m n.p.m

Alpy – Michał Czech:

3 drogi na Piz Badile: Cassin VI 800m OS, Another Day in Paradise VII 600m OS, Nordkant IV 1400m OS

Dolina Albigna: Seifert 6b+ 150m OS, Excalibur 6c 200m OS, Via Fellici I La Fiamma 6a 400m OS, Nebel des Graues 7a 150m RP, Via Steiger 5c 700m OS

Mont Blanc du Tacul: Kuluar Chere D WI3

TATERNICTWO ZIMOWE:

Wadim Jabłoński, Jakub Kokowski:

Dolina Śnieżna WI4 [4+]

Michał Czech:

Środkowe Żebro Skrajny Granat [4], Filar Świnicy [4+], Wesołej Zabawy Próg Mnichowy [4+], Korosadowicz Kazalnica [5], Kuluar Kurtyki Próg Mnichowy WI3, Głogowski Czuba nad Karbem [3], Stanisławski Kościelec [5+]

Magda Nowak-Trzos:

Żleb Darmstadtera, Gerlach [2]

Michał Czech, Jakub Kokowski: Setka [4+] RP Zadni Kościelec

Jakub Kokowski, Jakub Ciechański: Warianty na Czubie nad Karbem M5 OS

Jakub Kokowski, Marcin Gromczakiewicz: Filar Staszla 5 RP Zadni Granat

Wadim Jabłoński, Tomasz Ługowski: Easy Like Sunday Morning, 5, Tępa

Dominik Cyran, Łukasz Stempek, Sabina Franczyk, Dorota Wacławczyk, Adam Wojsa: Żebro Galfiego 3 i Żebro Puskasa 3 Tępa

Dominik Cyran, Łukasz Stempek: Droga Potoczka 3 OS, Czuba nad Karbem

Adrian Ginalski, Sabina Franczyk: Kochańczyk [3] OS Próg Kotła Kościelcowego

 

 

TATERNICTWO LETNIE:

Jakub Kokowski, Wojciech Anzel: Droga Kurczaba VI- OS Gerlach

Jakub Kokowski (w zespole z Kamilem Sałasiem): Seven Up +Rysa Marcisza VII OS, Mnich

Jakub Kokowski, Jakub Ciechański: Wachowicz VIII OS Mnich, Superata Młodości IX- RP Mnich, Rokokowa Kokota IX+ RP Mnich, Pasja VIII flash Młynarczyk (pierwsze powtórzenie drogi)

Michał Czech (w zespole z Kamilem Sałasiem): Wielkie Zacięcie (Droga Dieski) VI+ OS Kieżmarski Szczyt

Michał Czech (w zespole z Mateuszem Surówką): Droga Dieski VII- flash Osterwa, Halkowa Cesta VIII RP Osterwa, Orłowski VI OS Galeria Gankowa, Filar Centralny VII OS Galeria Gankowa

Michał Czech (w zespole z Karolem Legaszewskim): Cunasowa Cesta VI OS, Łomnica

Michał Czech, Jakub Kokowski: American Beauty VIII OS Mnich, Kant Filara (kombinacja z Wędrówką Dusz i Stąd do Wieczności) VIII- RP Kazalnica, Kastrator IX- RP Młynarczyk, Sprężyna VI OS Mały Młynarz

Wadim Jabłoński, Jacek Kaczanowski: Droga Dieski VII- Flash Osterwa,

Wadim Jabłoński, Marcin Gromczakiewicz, Jakub Kokowski, Jakub Ciechański: Grań Wideł V (Kieżmarski->Łomnica)

Wadim Jabłoński, Marcin Gromczakiewicz, Łukasz Stempek, Jacek Kaczanowski: Droga Puskasa IV OS Kieżmarski Szczyt

Karolina Ośka (w zespole z Grzegorzem Gołowczykiem): Saduś IX RP Mnich, Metallica IX+ RP Mnich, Wariant R IX- PP Mnich(pierwsze przejście kobiece)

Karolina Ośka (w zespole z Robertem Pallusem): Zacięcie Kosińskiego VII OS Mnich

Jakub Kokowski, Katarzyna Cieślak: nowa droga na płn-wsch ścianie MSW – Miłość jest ślepa VI OS, Grań Żabiej Lalki rysą Kozika VI OS.

Jakub Kokowski, Katarzyna Cieślak, Sabina Franczyk: Orłowski V OS Mnich.

Anka Guła, Piotr Pietrzyk: Sprężyna VI- OS, Stanisławki V OS Kościelec

Adrian Ginalski, Konrad Bąk: Setka IV OS Zadni Kościelec, Orłowski V- OS Mnich

Konrad Bąk, Sabina Franczyk, Kasia Cieślak: Prawe Żebro IV OS Zadni Granat

Konrad Bąk, Adrian Ginalski, Sabina Franczyk: Filar Świnicy IV OS, Motyka V OS Zamarła Turnia

Konrad Bąk, Sabina Franczyk: Filar Staszla V OS Zadni Granat

Konrad Bąk, Kasia Cieślak: Środkowe Żebro V- OS Skrajny Granat

Paweł Inglot (w zespole z Mateuszem Kosakowskim): Lewi Wrzesniacy V Zamarła Turnia, Droga Klasyczna IV i Droga Orłowskiego V- Mnich

Paweł Inglot (w zespole z Anią Resiak i Arturem Kubicą ): droga Sadka IV Baranie Rogi.

TATERNICTWO JASKINIOWE:

Łukasz Woroniec:

przejście jaskini Miętusiej, Zimnej, Czarnej, jaskini Wodnej pod Pisaną oraz Wielkiej Litworowej

Sabina Franczyk:

Jaskinia Marmurowa, jaskinia Ptasia Studnia, Jaskinia Czarna, Jaskinia Wielka Śniezna,  Jaskinia Pod wantą

Anka Guła:

Jaskinia Czarna, Jaskinia Średnia i Wyżnia Kasprowe.

Johny | 4 września 2013 alpy chamonix golf;)

SZAMO GOLF EKSPEDYSZYN 2013

Przejazd

Przejazd z Polski do Chamonix zapowiadał się ciekawie. Golf trójka Wojtka, którym planowaliśmy jechać, parę dni wcześniej został odebrany z przeglądu i podczas krótkiej przejażdżki najpierw padły mu hamulce a potem odpadło koło. Cóż zrobić. Jest ryzyko jest zabawa albo piargi albo sława!

Ruszamy o 16 z Ruczaju. Jest początek sierpnia, burzowa pogoda. Ledwo rozpędziliśmy się na A4 i nas dopadło. Leje jak z cebra, wycieraczki chodzą na pełnych obrotach a podmuchy wiatru starają się zepchnąć auto z drogi. Wiedzieliśmy, że auto nie jest najpewniejszym punktem naszej wyprawy ale nie sądziliśmy, że stanie się TO tak szybko. W pewnej chwili zasuwająca w jedną i w drugą wycieraczka zaczęła wykonywać coraz bardziej krzywe ruchy i zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć „o ku*&a!” zniknęła w deszczu. Całe szczęście, że była to wycieraczka po stronie pasażera.. Po kolejnych przygodach zainstalowaliśmy nową wycieraczkę i dotarliśmy do Gliwic, skąd odbieraliśmy Karola. Sporo czasu minęło zanim upchaliśmy się w czwórkę do auta: każdy siedział na karimatach, pod nogami walały się siaty z jedzeniem i czekany a na głowy co chwila sypały się rzeczy z bagażnika.

Przed granicą zdecydowaliśmy się jeszcze zatankować do pełna. Zjeżdżamy a tu nagle silnik zaczyna wyć a Wojtek siłuje się ze skrzynią biegów. Nie da rady, zacięła się. Dopychamy auto na parking i obdzwaniamy co bardziej zaznajomionych z samochodami znajomych. Ogólnie nie jest dobrze. Każdy nas przekonuje, że awaria skrzyni biegów to poważna sprawa i możemy myśleć o powrocie do Krakowa. W niewesołych nastrojach decydujemy przeczekać noc i rano wezwać pomoc drogową. Rano wszystko zapowiada się tak: ja i Karol robimy przepak i jedziemy stopem w Alpy (słaba opcja bo każdy ma wielki plecak) a Marcin i Wojtek opiekują się autem i jadą w Sokoliki (też nie najlepsza opcja ale w Sokolikach też jest przecież fajnie;)). Ładujemy się do żółtego pojazdu  i jedziemy do mechanika. Po 15 minutach majstrowania pod maską mechanik inkasuje 100 zł a my otrzymujemy zdolne do jazdy auto. Uffff…

Tego dnia poza staniem w potężnym niemieckim korku nic się już ciekawego nie dzieje i docieramy do Chamonix! Nieśmiałe marzenie z początków wspinaczkowej kariery zostało zrealizowane:)

 

 

Szamoniks

Po noclegu na przełęczy Montets (dobra miejscówka do spania na zadaszonej werandzie schroniska) docieramy do celu naszej podróży – do stolicy i kolebki alpinizmu. Szamo robi wrażenie! Mamy szczęście do pogody i widoki powalają. Nad miastem góruje oślepiający śnieżnobiałą lodowcową czapą olbrzymi masyw Mont Blanc. Tego dnia nie będziemy się wspinać, więc niespiesznie robimy ostatnie zakupy i zdobywamy schematy interesujących nas dróg w Biurze Przewodników. Popołudniu wyruszamy w stronę Plan du Midi. Tatrzańskie podejścia się przy nim mogą schować. To coś jak Boczań tam i z powrotem i jeszcze podejście do Moka razem wzięte. Do tego plecaki ważą chyba tonę, bo mamy w nich szpej, namioty i jedzenia na 7 dni. Po 4h morderczego marszu w promieniach gorącego słońca rozbijamy wreszcie namioty. Ale za to w jakim miejscu! Pod nami jezioro z krystalicznie czystą wodą a tuż przy naszym obozowisku mamy do dyspozycji ulepszane przez pokolenia alpinistów kamienne stoły i fotele.

 

Igły od Północy

W pierwszy dzień wbijamy się obydwoma zespołami w rozgrzewkowe 5c na którejś iglicy Peigna. Ciśniemy z Marcinem pierwsze 2 wyciągi. Na trzecim natrafiamy jednak na niepokojącą kruszyznę i robimy wycof. To w końcu pierwszy dzień i nie ma się co przemęczać.
Drugi i trzeci dzień są tymi najbardziej udanymi. Ja i Karol ciśniemy w stylu RP dwie przepiękne około 300 metrowe drogi za 6b+ a Marcin i Wojtek dwie drogi za 5c OS.

Następnego dnia mieliśmy odpoczywać, ale rest jest dla słabych! Zdecydowaliśmy iść na łatwą drogę na Aiguille de’l M. Patrząc w jej stronę wydawało się, że jest blisko, jest niska i nie ma pod nią żadnych lodowców. Nie było więc sensu dźwigać raków. Nie wzięliśmy pod uwagę niezliczonych moren bocznych, które trzeba było pokonać.. za ostatnią wyłonił się gigantyczny jęzor lodowca.. Pod ścianę dotarliśmy o 11 po czterech godzinach marszu. Nie przestraszyły nas ślady wycofów ani drewniane kołki – ślady po hakówkach z dawnych lat. Cisnęliśmy do góry. Na trzecim wyciągu Wojtek po godzinnej walce zrezygnował z prowadzenia i musiałem dokończyć wyciąg. Coś takiego jak lęk wysokości jest mi obce ale widok samolotu turystycznego latającego POD nami i te jego bujające się skrzydła osłabiły moją psychę. Helikopter, który niesamowicie hałasował wisząc nad nami przez 5 minut też nie pomagał. Czyżby jego pilot wiedział coś więcej o naszej drodze?;) Wcześniej narzekałem na Wojtka, że tak wymiękł na teoretycznie prostym wyciągu. Szybko zmieniłem zdanie. To było trudne alpejskie 5c! Potem natrafiliśmy na kruszyznę i zrozumieliśmy skąd wzięły się ślady wycofu.

Następnego dnia atakujemy jeszcze jedną drogę. Sił już brakuje, podobnie jak skóry na palcach ale wiadomo – alpinizm to nie je bajka i trzeba cisnąć. Na celownik bierzemy z Marcinem 400 metrową drogę za 6a. Kompletne wyczerpanie daje o sobie znać w kominie za 5c. Gubię po drodze parę kostek i ledwo kończę wyciąg. Próbujemy iść dalej ale zdajemy sobie szybko sprawę, że „tu nie ma się co zastanawiać! Tu trzeba spierdalać!”;)

 

Col du Midi, Mont Blanc i grań Kuffnera

Jedyny dzień niepogody wypadł akurat w jedyny dzień restu. To się nazywa fart! Spędzamy go na campie Mer de Glace. Bierzemy jedyną w czasie wyjazdu kąpiel i korzystamy z dostępu do neta. Prognozy są świetne, więc następnego dnia wstajemy wcześnie i ustawiamy się w kolejce do kolejki na Aiguille du Midi. Mieli rozmach skurczybyki. Kolejka zawozi nas w jakieś 15 minut prosto na blisko czterotysięczny szczyt. Schodzimy stromym zboczem na Col du Midi. Nie wiążemy się, bo z góry lodowiec wyglądał na bezpieczny. Później przekonaliśmy się, że było to bardzo złudne wrażenie.

Na przełęczy jest gorąco. Wysoka temperatura zachęca do opalania i wytapia spod śniegu wielkie sterty gówna. Trzeba bardzo uważać skąd się wykopuje śnieg do gotowania! Tego dnia wszyscy wbijamy się jeszcze w klasyk na Aiguille du Midi – drogę Rebuffata za 6a. Robimy trudności, ale na 3 wyciągi przed końcem wycofujemy się, bo zbliża się noc. Przy zjazdach klinuje się nam lina (standard) i marzniemy dobrą godzinę zanim Wojtek uporał się z problemem.

Następnego dnia odpoczywamy przed atakiem na Blanca (ja i Marcin) i na grań Kuffnera (Legaś i Wojtek). Opalamy się na słońcu i szybko wykańczamy wszystkie butle gazu. Leniuchowanie powoduje szybkie wyczerpanie zapasów. Wstajemy z Marcinem o godzinie 1 w nocy i przygotowujemy sobie śniadanie. Małe ciśnienie w butlach powoduje, że zajmuje nam to ponad godzinę mimo wcześniejszego roztopienia wody. Ruszamy koło 3 w stronę Mont Blanc du Tacul. Początkowo idziemy sami. Przy szczelinie biegnącej poprzez zbocze góry robi się kolejka. Przewodnicy wciągają swoich klientów i robi się małe zamieszanie. Ja szykuję się do zaatakowania trzymetrowej przeszkody ze swoim turystycznym czekanem, Marcin już asekuruje mnie z ciała, aż nagle widzimy za sobą jakiś ruch. Patrzymy a tu pięciu przewodników zasuwa z drabiną, którą ustawiają dokładnie przed nami! Po pokonaniu przeszkody pędzimy szybko do przodu wyprzedzając kolejne zespoły. Najtrudniejszy fragment, czyli podejście na Col du Maudit biegniemy na żywca wyprzedzając około 6 zespołów. Daje się nam we znaki wysokość i troszkę zwalniamy ale i tak po 5h marszu docieramy na szczyt. Schodzimy powoli ciesząc się piękną pogodą i wspaniałymi widokami i o 12 docieramy lekko odwodnieni do namiotu.

W tym czasie Wojtek i Karol, którzy zdobyli Blanca we wcześniejszych latach, pocisnęli grań Kuffnera D/600m/4+.

Następnego dnia decydujemy się na powrót do Polski. Tym razem związaliśmy się na podejściu do stacji kolejki. To była dobra decyzja. Lodowiec, który wydawał się tak solidny, tym razem ukazał groźniejsze oblicze i zmusił nas do przejścia po baardzo wątłym moście śnieżnym nad szczeliną, której istnienia wcześniej w ogóle nie podejrzewaliśmy.

W drodze powrotnej Golf spisuje się na medal i do Polski docieramy bez żadnych przygód.