Relacja z przejścia drogi Peuterey Integrale zespołu Bartek Ziemski – Jonatan Johny Zazula
Autor: Jonatan Zazula
Pierwszy raz o Peuterey Integrale usłyszałem rok temu. Miała to być droga długa, poważna, miejscami krucha. Z grani Kuffnera było ją bardzo dobrze widać – wtedy jeszcze nie byłem przekonany co do tego, że jest to ciekawy czy trudny cel: ot – jak mi się wydawało – długie chodzenie po śniegu i kamieniach.
Jestem od kilku dni w Chamonix, spałem i wspinałem się przez chwilę na Valle Blanche, więc jakąś aklimatyzację mam. Przyjeżdża do mnie Bartek, u którego z aklimką jest gorzej, ale nie przejmujemy się tym zbytnio. Mimo fenomenalnych prognoz (przez tydzień ma być lampa) nie ma warunu na poważne alpejskie cele – zwyczajnie jest zbyt ciepło. Został nam czas na tylko jedną drogę i długo nie możemy się zdecydować, co zaatakujemy.
W końcu decyzja zapada, koledzy nas motywują, żeby uderzać. Pakujemy się „na ultra lekko”, praktycznie bez sprzętu biwakowego, z minimalną ilością rzeczy. Dyskutujemy nawet o tym, czy brać na grań 20g opakowania na apteczkę. Nie pakujemy śrub lodowych, bierzemy tylko jedną dziabkę, jeden lekki czekan turystyczny i jedną żyłę liny połówkowej, ale za to dużo jedzenia.
Podchodzimy do schronu Borelli, słońce grzeje niesamowicie, mijamy zespół, który się wycofał, bo podczas wspinaczki w nocy było im zbyt gorąco. Zastanawiam się, czy to, co robimy, ma jakikolwiek sens. Schron jest fantastycznie wyposażony, aż chce się w nim spędzić noc. Widok na ścianę napawa mnie optymizmem, wspinanie wygląda na relatywnie proste. W celu rozeznania podejścia Bartek zanosi szpej pod ścianę Noire’a i idziemy spać. Podchodzić zaczynamy o 2:00, noc jest wyjątkowo ciepła. Zaczynamy wspinanie związani liną 60m złożoną na pół. Bartek prowadzi praktycznie całość Noire’a. Skała jest sucha i lita, cieszę się, że jest noc, bo nie widzę ekspozycji i tego, co pode mną. Jesteśmy cały czas w kontakcie głosowym, co jakiś czas lina się gdzieś haczy, ale nie wpływa to na tempo wspinania, mam wrażenie, że minąłem z dziesięć stanowisk, a nie zrobiliśmy nawet przerwy na przekazanie sprzętu. Wspinamy się dalej, zaczyna się robić jasno. Po dwóch zmianach prowadzenia na lotnej o 7:30 jesteśmy za Punta Brendel, gdzie tracimy godzinę przez głupi zapych. Szybki telefon do kolegów i już wiemy, gdzie iść. Utrzymanie takiego tempa powoduje u mnie zadyszkę i zaczynam się martwić, co będzie dalej i czy przypadkiem brak dobrej aklimatyzacji nie rozłoży mnie na górze. Krótka przerwa na śniadanie przed szczytem, zmiana butów i o 12:00 dochodzimy do Maryjki.
Rozpoczynamy zjazdy z Aiguille Noire, szczęśliwie dla nas natrafiamy na nowo nakręcone stanowiska co 30m. Zjazdy stają się rutyną, Bartek zjeżdża pierwszy, potem ja dojeżdżam do stanowiska, wpinam się i ściągamy linę. Za każdym razem spadanie liny poprzedza moment napięcia – czy się gdzieś nie zahaczy? Ściana jest praktycznie pionowa, żaden z nas nie ma ochoty na podchodzenie po zaklinowaną linę. Szczególnie w zalodzonym diagonalnym kominie, którym biegnie jeden ze zjazdów. Lina klinuje się tylko raz, ale nie zatrzymuje nas to na długo. Ze ściany widać dobrze słynne Damy Angielskie – z góry wyglądają na lite i łatwe do przejścia. Byłem wręcz pewny, że spokojnie przed zmrokiem dojdziemy do schronu Craveri, a może nawet go miniemy. Dojeżdża do nas zespół włoskich alpinistów, którzy wystartowali o tej samej co my godzinie, ale z parkingu, jesteśmy pod wrażeniem ich tempa. Jednak oni w przeciwieństwie do nas tego samego dnia wycofują się z Dam, więc idą zupełnie na lekko. Około dwunastu zjazdów zajęło dwie godziny i było świetną okazją do zrestowania po wspinaniu.
Dopiero po zjechaniu widzimy, jak kruche są te Damy. To, o czym dotychczas zwykłem mówić “kruche ścierwo”, jest bardzo litym terenem w porównaniu do tego, co mamy przed sobą. Brakuje nam przymiotników, by opowiedzieć, jak parszywy to parch. Wszystko się rusza, dodatkowo topniejący śnieg zalewa ten żwir, po którym się trzeba wspinać, a asekuracji nie ma jak zakładać. Idę bardzo wolno, starając się nie strącić żadnego kamienia. Intuicyjnie staram się wyszukiwać optymalną drogę, jednocześnie zastanawiając się cóż takiego wydarzyło się w moim życiu, że znalazłem się tu, gdzie jestem. Po jakiejś godzinie wychodzimy na półkę tuż pod szczytem. Jest na niej stanowisko ze starych taśm i decydujemy się zjeżdżać. Znajdujemy kolejne stanowisko, robimy kolejny zjazd i stanowiska nagle się kończą. Do zjechania mamy jeszcze ze 100m, a ciężko znaleźć miejsce do założenia czegokolwiek. W oddali po drugiej stronie żlebu pomiędzy Damami widzimy poręczówkę. Robimy jeszcze jeden zjazd, a po nim zakładamy długi na 60m zjazd korzystając z linki pomocniczej do ściągnięcia liny i przejeżdżamy przez żleb na drugą stronę. Schodzimy wzdłuż lin i rozpoczynamy dalsze wspinanie, teren jest o dziwo niebanalny i stosunkowo lity. Czas leci nieubłaganie, jesteśmy już coraz bardziej zmęczeni, a Bartek przestaje wierzyć, że dojdziemy do schronu. Robi się coraz zimniej i zaczyna wiać. Od szczytu dzieli nas jeszcze sporo metrów, a przecież powinniśmy szukać już jakiegoś obejścia i zjazdów. Wychodzę na sporą półkę, ściągam do siebie partnera i nie przestając asekurować każę mu pójść do końca i wychylić się za kant. Jesteśmy uratowani! – słyszę. Przechodzimy dookoła turni i w dole oczom naszym ukazuje się metalowa puszka – schron, w którym spędzimy noc. Przejście od podstawy Noire’a do schronu zajęło nam 7 godzin, nie mogę uwierzyć, że tak krótki odcinek tak bardzo nas spowolnił.
Schron to metalowa puszka przeznaczona dla maksymalnie 4 osób, w środku jest dość brudno i nie ma koców. Jesteśmy na tyle zmęczeni, że nie chcemy nic jeść i na siłę wciskamy w siebie po liofie. Nie chce się nam wychodzić po śnieg – mimo że leży zaraz obok. Zmęczenie robi swoje i organizm nie chce przyswajać pokarmu. Przez głowę przechodzi mi myśl, żeby zostać w schronie kolejny dzień i odpocząć. Planujemy pobudkę o trzeciej nad ranem. Ignorujemy budzik, ale około czwartej budzi nas wiatr, który totalnie zniechęca do wychylenia się na zewnątrz. W schronie znajduję zeszyt ze wpisami, na zaledwie 20 stronach są wpisy z ostatnich 20 lat. Ostatecznie o piątej ruszamy, trawersujemy około 50 metrów i rozpoczynamy wspinanie piątkowym kominem. Po przejściu komina zakładam ropemana i szukając kontynuacji drogi przypadkiem strącam liną dość spory kamień, który leci prosto na Bartka. Jestem przerażony, ale na szczęście Bartek oberwał tylko odłamkiem i może kontynuować wspinaczkę. Idę „jak puszcza”, jest krucho, ale nie tak źle jak dzień wcześniej. Obracam się i widzę w całej okazałości grań Dam. Kolejny raz nie mogę pojąć, jak mogło nam to zająć tak wiele czasu.
Teren przed nami jest skomplikowany orientacyjnie, widzimy ścianę, która na pewno nie jest łatwa, topo jest nieprecyzyjne, obchodzimy grań i próbujemy znaleźć kontynuację drogi po drugiej stronie. Bartek zapycha się, przypadkiem zrzuca na mnie kamienie, robimy zjazdy i przekraczamy mokry żleb. Idąc wciąż „jak puszcza” wychodzimy następnie na grań, gdzie leży śnieg, więc zmieniamy buty. Przechodzimy piękne grańki śnieżne i dochodzimy do zjazdów na Col de Peuterey. Znowu odpoczywamy podczas około pięciu zjazdów, które były bardzo dobrze przygotowane. Widać już stąd szczyt i jest nadzieja, że skończymy tę drogę jeszcze przed zmrokiem. Nie wyobrażamy sobie biwaku, ponieważ od samego rana potwornie wieje. Planujemy działać bez przerwy – byle tylko zejść do Vallota. Po zjazdach przechodzimy szybko lodowiec, przekraczamy szczelinę brzeżną i nad nią trawersujemy, szukając dogodnego miejsca, by wbić się w górującą nad nami ścianę. Kiedy możliwość trawersu się kończy, Bartek zakłada wiszące stanowisko i ściąga mnie do siebie. Nie wygląda to łatwo, ale że są jakieś rysy, to przynajmniej jest się z czego zaasekurować. Prowadzę wyciąg, który będzie jedynym zrobionym na sztywno na całej drodze. Było to najtrudniejsze miejsce na grani, wyciąg miał spokojnie 6a, dodatkowo był w połowie mokry i pokryty zaciekami. W końcu dochodzę do jakiejś starej taśmy, a dalej jest wprawdzie łatwiej, jednak długo zajmuje nam dojście do końca części skalnej.
Około 18:30 jesteśmy w miejscu, z którego na Mont Blanc de Courmayeur prowadzi już tylko śnieżna grań. Godzinę wcześniej widzę, jak przez śnieżny żleb, do którego dochodzi grań przetacza się wielki głaz. Nie napawa to optymizmem. Zatrzymujemy się na chwilę, szybko coś zjadamy i zaczynam prowadzić. Wieje niemiłosiernie od kilku godzin i na tym systemie grani zaczyna to być niebezpieczne. Staram się podchodzić najszybciej jak się da, jednak zmęczenie robi swoje i muszę się co jakiś czas zatrzymywać. Miejscami mamy bardzo dobry śnieg, w którym raki i czekan siadają dobrze, miejscami twardy lód, w który mam problem wbić zęby raków, a miejscami śnieżną kaszę. Nie ma się za bardzo z czego asekurować. Idę z kilkoma zwojami liny w ręku, gotów w każdej chwili skoczyć na drugą stronę grani, gdyby partner się osunął. Wyjście, mimo że z daleka wygląda na krótkie, wydaje się nie mieć końca. Po jakimś czasie jestem w stanie założyć pierwszy przelot – pętlę na kamieniu. Skupienie, stres i okropny wiatr towarzyszą przez całe to podejście. Raz w twardym lodzie poślizgnąłem się, ale kończy się tylko na strachu. W końcu zakładam stanowisko z głazu i decyduję, że będziemy szukać skalnego rozwiązania tego lodowego żlebu. Prowadzę pod szczyt i około 100m przed nim zatrzymuję się, zakładam całkowicie niepotrzebne stanowisko i kategorycznie odmawiam dalszego prowadzenia. Mój organizm zaliczył totalny zjazd energetyczny, gdy tylko doszedłem do bezpiecznego miejsca. Nawet wpięcie liny do przyrządu przysparza mi problemów. Jestem skrajnie wycieńczony psychicznie i fizycznie, mimo prostego terenu proszę o założenie pewnego stanowiska i wyciągnięcie mnie do góry. Jest 22:00, stajemy na szczycie Mont Blanc de Courmayeur, godzinę później jesteśmy na głównym wierzchołku Blanca.
Podsumowanie
45h akcji górskiej, w tym 5h snu, około 5h straty na różnych zapychach i problemach orientacyjnych na drodze; zrobiliśmy około 25 zjazdów, zjedliśmy 5 liofów, kilogram słodyczy i 8 żeli energetycznych. Zrzuciliśmy na siebie nawzajem 4 kamienie, a setki kilogramów żwiru zsunęły nam się spod nóg. Przeszliśmy kilka śnieżnych grani, wspinaliśmy się w skale i w lodzie, przekraczaliśmy szczelinę brzeżną lodowca. Dwa wschody i zachody słońca widziane w górach. Kawał niesamowitej górskiej przygody.
Informacje praktyczne dla zespołów planujących przejście w dwa dni
Przejście dwudniowe, jak widać, jest całkowicie możliwe. Warunkiem sensowności takiego przejścia jest dojście do schronu Craveri pierwszego dnia, wtedy można porządnie odpocząć po wspinaniu i zrezygnować ze sprzętu biwakowego, biorąc tylko jeden lekki śpiwór, pod którym zespół będzie spał w schronie. W naszym odczuciu całą drogę dało się przejść mając 2 lekkie, podgięte czekany turystyczne, jednak należy pamiętać, że wszystko zależy od warunków śnieżno-lodowych na grani końcowej. Haki i młotek są niepotrzebne. Ze względu na trudności orientacyjne na drodze i możliwe zapychy polecamy wziąć około 15m repa do cięcia na ewentualne zjazdy. My zostawiliśmy około 7m, ale mieliśmy też sporo szczęścia. Teoretycznie zespół, który nie pobłądzi, nie zostawi podczas wspinaczki żadnego szpeju. Wzięliśmy jedną żyłę liny połówkowej o długości 60m (Mammut Genesis) i raczej nie polecamy brać cieńszych lin. Skała na drodze jest w wielu miejsca bardzo ostra i po dwóch dniach wspinania po linie widać, że była mocno eksploatowana. Dodatkowo mieliśmy 60m lekkiej linki pomocniczej do ściągania liny po dłuższych zjazdach. Jeden mały jetboil, jeden mały gaz, mała apteczka. Ja miałem bardzo wygodne buty wspinaczkowe (takie, których nie trzeba ściągać na stanowiskach i da się w nich chodzić przez cały dzień) i lekkie buty pod automaty. Wspinanie w prostym terenie w butach wspinaczkowych zapewniało duże bezpieczeństwo zespołu podczas chodzenia na lotnej, jednocześnie pozwalając na bardzo szybkie poruszanie się. Co do samego sprzętu, to wzięliśmy 10 ekspresów górskich, jeden ekspres dłuższy, 6 taśm 120cm – każda na osobnym karabinku, 7 małych kości, 10 friendów. Można było zrezygnować z kilku friendów i wszystkich kości na rzecz dodatkowych taśm. Najlepsza asekuracja w terenie prostym była z pętli.
Jonatan Zazula