Tag: góry
Przejścia górskie i sportowe w 2017 roku
Z pewnym opóznieniem piszemy o przejściach naszych klubowiczów w 2017 roku. Poprzedni rok nazwaliśmy przełomowym dla rozwoju naszego klubu. Gdyby go nie było tak moglibyśmy również nazwać ten rok. Continue reading „Przejścia górskie i sportowe w 2017 roku”
Prawa Góra
Wiecie, czego nie lubię w górach? Jak stoję na dnie doliny, wokół milion szczytów i 8 milionów ścian, a na drogę na którą się wybieram…. Akurat idzie 5 innych zespołów! Są to zresztą wszystkie zespoły wspinaczkowe działające w dolinie. Co gorsza, 3 z nich zamierzają targać przez ścianę narty (a więc odpada “light&fast”). A żeby nie chodziło tylko o moje fobie, ale też o obiektywne niebezpieczeństwo sytuacji – oczywiście mówimy o wspinaniu lodowym (jak wiadomo, nigdy nie należy stać pod kimś kto prowadzi w lodzie)…
Powiecie “jakiś marny cel wybierasz! Nawet punktów w Biblii za niego nie ma!”, ale racji mieć nie będziecie. Otóż Tomek chciał atakować Drogę Szwajcarską na Les Courtes tuż obok (zresztą “chciał” już po raz czwarty, 55 punktów w Biblii piechotą nie chodzi :)). Niestety Fred, chatar Refuge Argentiere szybko rozwiał nasze nadzieje. Sezon marny, lodu w ścianach brak, na “Deskę” na Krótkiej Górze nie ma po co startować. Jedyna “czynna” traska to Kuluar Lagarde’a Direct na pólnocno-wschodniej ścianie Les Droites. Jak całe schronisko, kładziemy się spać o 20 i ustalamy taktykę na poranek.
Wiedząc, że inni wstają o 200, liczymy jak nie utknąć w kolejkach na starcie drogi. Zakładamy, że narciarzy na podejściu nie wyprzedzimy. Kombinujemy jednak, jak nie zmarznąć z rana w kolejkach i wyprzedzić zespoły już w łatwiejszym terenie w połowie ściany. Ustalamy pobudkę na 300. Rano, prowadzący Tomek przechodzi szczelinę brzeżną ok 530 i w tym momencie “Druaty” biorą nas w swoje objęcia z których będą się starały wypuścić nas jak najpóźniej. Natychmiast zresztą okazuje się, że:
- Śnieg nad szczeliną brzeżną jest zupełnie sypki i nie ma jak w nim się zastawić
- Tomek musi podejść dalej, a więc obaj musimy rozwinąć buchty liny z grzbietów
- Szpej do asekuracji skalnej został w moim plecaku…
Ostatecznie przy lekkiej dozie kreatywności (a może po prostu – doświadczenia) Tomek zakłada stan i mnie ściąga. Przekraczam szczelinę całe 30 minut później. Pokonujemy pierwszy stromy odcinek lodu i doganiamy pozostałe zespoły. Anglicy śmieją się, że “polacy to chyba lubią dłużej pospać”. Czekając aż wszyscy pokonają drugi próg lodowy wciągamy drugie śniadanie i cieszymy się słońcem które właśnie wyszło. Przejmuję prowadzenie.
Wyciąg jest całkiem ładny – lód wodny, lód alpejski, trochę skały, pyłówki zrzucane przez zespoły nad nami, no wszystko! Piękne Alpy! Nie jest specjalnie trudno – w Gasteiner albo innym Kanderstegu miałoby pewnie WI3, nie więcej. Trochę czasu zabiera mi wyzbieranie się zza skałki po której ciekła woda – zimny prysznic nie jest przyjemnością, do tego ogranicza widoczność w zaparowanych okularach przeciwsłonecznych. Kolejny wyciąg stromego terenu ma jeszcze mniej. W jego połowie zbieram na twarz kawałek lodu. Drę się zdecydowanie ponad powagę sytuacji, niemniej – no nie lubię. Spadający lód naprawdę czasem zabiera mi przyjemność wspinania. Rozciągam wyciąg “na lotnej” ile mogę i zdaję prowadzenie.
W tym miejscu osiągamy “właściwego” Lagarde’a – ściana się kładzie, droga prowadzi szerokim żlebem o nachyleniu ok 50-55 stopni. Często czekanów używamy do podpierania. Zadanie polega więc na jak najszybszym przedreptaniu całej góry. W tym jesteśmy w miarę nieźli – dwie zrobione drogi na wysokościach 3500 -3800 mnpm w ostatnich dniach dały nam zapas w płucach. Jeden zespół anglików wyprzedzamy i na chwilę doganiamy francuzki (które znów nas odstawiają gdy wymieniamy się szpejem). Niestety w ferworze “pogoni” wybieramy prawą – a nie lewą odnogę żlebu (później doczytaliśmy – wariant Cordiera zamiast oryginalnej drogi). Nie, żeby był to jakiś dramatyczny błąd, ale później się okaże, że kosztował nas on sporo czasu.
Drugi zespół “narciarzy” doganiamy tuż pod kolejnym spiętrzeniem – tym razem mniej lodowym, a bardziej skalnym. Znów przejmuję prowadzenie i napieram w zacięciu/kominku. Niestety warunki nie są tu tak świetne jak niżej – w szczelinach i na wypłaszczeniach natrafiam na czarny lód, w który strasznie ciężko wbić jakiekolwiek ostrze. Na nadmiar asekuracji też narzekać nie mogę, zwłaszcza – w dolnej części wyciągu. Pozwala mi to zachować szpeju na jakieś 70m terenu za jakieś M4 / 4+. Ciągnąc Tomka na lotnej doganiam prowadzącego narciarza, napieram za nim w ostatnim wąskim kominku, po chwili jednak odpuszczam. Bez choćby jednego ekspresa ciężko mi się zaasekurować… Oddaję Tomkowi przyjemność poprowadzenia ostatniego trudniejszego miejsca drogi i trickowego przejścia przez nawis na grań (ile razy wychodziliście na grań zapieraczką o 3-metrowy nawis śnieżny?!).
Na grani Tomek wydaje jęk rozpaczliwego (z przewodnika, ang. Utterly Desperate :)) zawodu. Wychodzę na grań (prawdopodobnie na końcówkę filara Touriera) i moim oczom ukazuje się skomplikowany teren, zalany polewą twardego lodu wodnego. Niby nietrudne, ale kolejne 100m (dwa wyciągi) sztywnej asekuracji i delikatnej “rzeżby” na czubkach dziabek i raków. Dopiero teraz docieramy do właściwej grani szczytowej, którą “się robi na Lagardzie”.
Niestety – znów trafiamy na koniec tramwaju. Oba zespoły narciarzy z Anglii są minimalnie przed nami. I tu zaczynają się jaja! Robi się godzina 17 – 18 , grań jest skalną czwórką, którą trzeba zrobić w rakach i grubych rękawicach. Anglicy noszący narty na plecach nie mieszczą się do kolejnych szczelin i kominków i skutecznie tarasują przejście. Ubieram na siebie wszystko co mam i cierpliwie asekuruję Tomka. Chyba powoli zamarzam. Rękawice zastygają przygięte, jakbym trzymał w dłoni kubek. Zaciśnięcie pięści lub całkowite rozprostowanie palców wymaga autentycznego wysiłku! Ostatecznie- docieramy do grani śnieżnej i samego szczytu!
W tym momencie dostajemy drobną nagrodę za trud dnia – widoki ze szczytu Les Droites powalają. Jego Wysokość Mont Blanc – w pełnej okazałości. Widać obie “drogi normalne”, Midi, Cormeyeur, Filar Narożny, Damy Angielskie…. Jorasses’y – jak na dłoni. Gdzieś na wschodnim horyzoncie – Matterhorn. Bajka!
Nie przybijamy jednak “piątki” – żaden z naszej szóstki nie zna zejścia na drugą stronę grani. Anglicy rozpoczynają zjazdy ze starych pętli (w których zwykle nie ma nawet maillona). Dodatkowo, pierwsze 2-3 prowadzą po skosie, między skałkami i są dość krótkie. Lina chłami się niemiłosiernie. Zapada zmrok. Zjeżdżając jako ostatni, na którymś kolejnym stanowisku wiszę nad wyraz długo. Zanim prowadzący Anglik odnalazł kolejne stanowisko zjazdowe, ja byłem niemal gotów zejść w dół “na repach”, pewny, że Tomkowi coś się stało…
Góry mają bardzo różnorodne sposoby, żeby nas nie wypuścić ze swoich objęć zbyt łatwo. My tkwimy w kolejce do zjazdów za Anglikami, którzy z czasem grzebią się coraz bardziej. Zaczyna nas to mocno irytować – straciliśmy przez nich już tyle czasu! Miarka się przebiera, gdy dojeżdżam do któregoś stanowiska i widzę wyspiarzy… na stanowisku 5 metrów niżej! Po co robić zjazdy po 5 metrów, doprawdy nie wiem… Tomek zjeżdża na prawie pełną długość liny i zakłada własny stan z repa. Na wydechu uprzedza, żeby się nie miotać i nie “podnieść” sznurka wiszącego na słowo honoru… Zjazd z tego stanowiska wyprowadza nas już jednak na śniegi. Koniec liny anglików leży jakieś 5-8 metrów nad naszą – spokojnie też mogliby dawno stać na śniegu i zbierać się “do domu”. Jeden z nich jednak, zamiast na niej po prostu zjechać, wisi wpięty w zjazd przy zostawionym przez Tomka repie. Ani w dół, ani obciążyć stanu, ani dać mi przejechać. Czołówka spada mu w śnieg kilkanaście metrów niżej. Zmęczony i zirytowany mówię im “do zobaczenia w schronie”.
No właśnie, w schronie… Po udanej wspinaczce i szczęśliwych zjazdach, kiedy już jesteście na dnie doliny, zdjęliście uprzęże z tyłków i pozostaje podreptać do schroniska zwykle się rozprężacie. Wiecie gdzie iść i jak, naszym jedynym zadaniem jest się “dokulać” i – ewentualnie – nie poktnąć o własne nogi. Nic prostszego? Ano, zwykle tak. Ale u podstaw tego podejścia leży założenie, że… WIECIE GDZIE JEST SCHRONISKO! Cóż… My nie wiedzieliśmy. Z Druatów schodzi się na drugą stronę grani, do (innej) Doliny Telefre. Była noc a nikt z nas w tej dolinie nie był! Sprawę nieco ułatwiała pełnia księżyca i ślady skiturowców. Z trudnem podchodzimy nimi pod górę. Kiedy na morenie bocznej ślady się rozdzielają w 2 strony – zaczynamy czuć zapach przymusowego marszu aż do stacji kolejki na Montenvers (kolejne 2h) i murowanej nominacji do Złotego Jaja. Z pomocą przychodzą jednak tyczki i mocny “szperacz” czołówki. Zauważamy schronisko stojąc kilkadziesiąt metrów od niego, tuż przed drugą w nocy. Po 22 godzinach od wyjścia z Argentiere i pięknej alpejskiej przygodzie – Druaty nas wypuściły.
Les Droites (4000 mnpm); ściana NE; Kuluar Lagarde Direct, wariant Cordiera; TD 4+; WI3, M4+; droga 9.5h, schron-schron 22h; 12.04.2017
fotorelacja z całego tygodniowego wyjazdu: https://flic.kr/s/aHskY6ppd9
Przejścia górskie i sportowe w 2016 roku
Po raz kolejny przypadło mi podsumowanie klubowych przejść z całego roku. Z przyjemnością mogę stwierdzić, że był to dla nas kolejny bardzo udany rok. Ba, nawet przełomowy! Zauważyć można stopniowy rozwój, od wspinaczki sportowej, przez letnią i zimową działalność tatrzańską po wspinaczki w górach typu alpejskiego.
W kwestii wspinania sportowego najbardziej cieszy ilość nowych osób systematycznie podnoszących swój poziom. Wielu z nich to członkowie klubowej sekcji wspinaczkowej z poprzedniej zimy, wyrazy uznania należą się więc Karolinie Ośce i Mateuszowi Kądziołce, którzy tę sekcje prowadzili.
Podobnie w przypadku letniego wspinania w Tatrach. Sporo osób w tym roku zaczynało dopiero przygodę z tatrzańskim wspinaniem, a już śmiało atakowało wymagające siódemkowe klasyki. Chodzone drogi były różnorodne, zarówno trudne drogi o charakterze sportowym, jak i bardziej wymagające orientacyjnie i asekuracyjnie wspinaczki . Były też świetne przejścia graniowe, sama grań Moka miała dwa jednodniowe przejścia, w tym jedno solowe. Pisząc o Tatrach nie sposób nie wspomnieć o pierwszych kobiecych przejściach legendarnego Filara Kazalnicy oraz Wariantu R na Mnichu.
Fantastyczny sezon mieliśmy również w Alpach i Kaukazie. Nie będzie przesadą, jeśli napiszę że przejścia naszych klubowiczów były jednymi z ciekawszych polskich przejść w tych górach. Jako klub pokonaliśmy wiele długich dróg, o charakterze zarówno górskim jak i sportowym.
Łącznie udało się naliczyć:
- 93 letnie przejścia dróg wspinaczkowych w Tatrach
- 4 letnie, długie przejścia graniowe
- 15 zimowych przejść dróg wspinaczkowych w Tatrach
- 11 przejść dróg mikstowych (7 w Alpach, 4 na Kaukazie)
- 17 przejść wielowyciągowych dróg skalnych w różnych europejskich rejonach
Przeglądając wykaz na stronie, można znaleźć sporo ciekawych przejść. Są świetne przejścia w górach alpejskich, są super przejścia w Tatrach, na śliskich jurajskich połogach i pomarańczowej skałce w Hiszpanii. Starałem się zebrać jak najwięcej przejść, przeglądając wykaz na stronie jak i pytając różne osoby. Mam nadzieję , że nie pominąłem żadnego przejścia, które warto jest wspomnieć.
LETNIE PRZEJŚCIA TATRZAŃSKIE:
Poniżej wykres przedstawiający ile dróg w jakich trudnościach zrobiliśmy latem w Tatrach :
DOLINA PIĘCIU STAWÓW POLSKICH:
ZAMARŁA TURNIA
Jargiłło Paćkowski VI+
- Dominik Cyran, Kamil Sałaś
Zacięcie Komarnickich V+
- Dorota Wacławczyk, Adam Wojsa
Festiwal Granitu V
- Marcin Gromczakiewicz, Anka Guła
- Łukasz Stempek, Tomek Rodzynkiewicz
Motyka V
- Adam Wojsa, Dorota Wacławczyk
- Dominik Cyran, Kamil Sałaś
Lewi Wrześniacy IV+
- Kasia Cieślak, Radek Popek
- Marcin Kotarba, Dymitr Toniarz
Prawy Heinrich VII-
- Anka Guła, Piotr Pietrzyk
DOLINA GĄSIENICOWA
KOŚCIELEC I ZADNI KOŚCIELEC:
Sprężyna VI+
- Wojciech Stanek, Marcin Gromczakiewicz
- Dominik Cyran, Kasia Hromek
Patrzykont V
- Łukasz Stempek, Krzysztof Nowakowski
WHP 100 IV
- Wojtek Stanek, Łukasz Stempek
- Marcin Kotarba, Dymitr Toniarz
Grań Kościelców III
- Konrad Bąk, Artur Sosnal
Lobby Instruktorskie VII
- Anka Guła, Tereska Kowal
SKRAJNY GRANAT:
Środkowe Żebro V-
- Marcin Kotarba, Dymitr Toniarz
DOLINA RYBIEGO POTOKU:
MNICH:
Rokokowa Rokota IX
- Karolina Ośka, Kamil Żmija
Wariant R IX-
- Michał Czech, Kuba Kokowski
- Karolina Ośka, Gosia Grabska
Luftwaffe VIII+
- Michał Czech, Kuba Kokowski
American Beauty VIII+
- Marcin Kowalik, Łukasz Harazin
- Tomasz Ługowski, Jacek Kaczanowski (AF na ostatnim wyciągu)
Folwark Montano VIII+
- Michał Czech, Kuba Kokowski
- Marcin Kowalik, Łukasz Harazin
- Gabryś Korbiel, Anka Guła
Wachowicz + Wariant R + Wariant Nyki VIII
- Michał Czech, Karolina Ośka
Kant Hakowy VII
- Anka Guła, Wojciech Stanek
- Wojtek Anzel, Karol Legaszewski
- Marcin Kowalik, Łukasz Harazin
Lewe Kombinacje VII
- Dominik Cyran, Kuba Ciechański
Seven Up VII
- Gabryś Korbiel, Anka Guła
- Adam Wojsa, Wojtek Anzel (A0)
Międzykancie VII
- Jakub Kokowski, Jacek Kaczanowski
- Anka Guła, Przemek Patelka
Andromeda VII, Mnich
- Michał Czech
- Gabryś Korbiel
Droga Fereńskiego VII
- Gabryś Korbiel
- Kuba Kokowski
Hobrzański+Kosiński VII
- Wojtek Anzel, Karol Legaszewski
Sprężyna VII-
- Dominik Cyran, Wojtek Stanek
- Wojtek Anzel, Wojtek Taranowski
- Marcin Gromczakiewicz, Tomasz Rodzynkiewicz
- Marco Schwidergall, Łukasz Stempek
Rysa Hobrzańskiego VII-
- Marcin Gromczakiewicz, Tomek Rodzynkiewicz
Wacław Spituje VII-
- Marcin Gromczakiewicz, Wojciech Stanek, Tomek Rodzynkiewicz
- Anka Guła, Piotrek Pietrzyk
Międzymiastowa VI+
- Adam Wojsa, Wojciech Stanek
- Łukasz Stempek, Tomek Głuszak (A0)
- Anka Guła, Piotrek Pietrzyk
Kant Klasyczny VI-, Mnich
- Łukasz Stempek, Tomek Głuszak
Droga Orłowskiego V
- Piotrek Pietrzyk, Gabryś Korbiel
KAZALNICA MIĘGUSZOWIECKA
Filar Kazalnicy IX+
- Karolina Ośka, Gosia Grabska
Wędrówka Dusz IX+
- Karolina Ośka, Adam Karpierz
Piękny Umysł VII+
- Michał Czech, Kuba Kokowski (8h 30min)
CZOŁÓWKA MSW:
Grey Stone VII
- Marcin Kowalik, Łukasz Harazin
KOPA SPADOWA:
Pachniesz Brzoskwinią VII-, Kopa Spadowa
- Wojtek Anzel, Cezary Klus
- Sabina Franczyk, Bruno Józefczyk
GRANIE:
Grań Żabiego Konia III
- Marcin Gromczakiewicz, Gabryś Korbiel
- Wojtek Stanek, Łukasz Stempek
Grań Mięguszy IV
- Marcin Kotarba, Dymitr Toniarz
DOLINA MIĘGUSZOWIECKA
GALERIA OSTERWY:
Via AliNina VII
- Marcin Kowalik, Łukasz Harazin
Dieska VII-
- Marcin Kowalik, Łukasz Harazin
WOŁOWA TURNIA:
Eštok – Janiga VI+/VII-
- Wojtek Stanek, Marcin Gromczakiewicz
Puškášova cesta VI+
- Marcin Gromczakiewicz, Tomasz Ługowski
- Adam Wojsa, Kuba Cowasto-Sekulski
Štáflovka V
- Marcin Gromczakiewicz, Jacek Kaczanowski
Płd Żebro Wołowej Turni III
- Marcin Gromczakiewicz, Adam Wojsa
- Piotrek Pietrzyk, Michał Niewdana
SZARPANE TURNIE:
Puškášova cesta VI+
- Marcin Gromczakiewicz, Adam Wojsa
- Wojtek Anzel, Łukasz Iwon
Plškova cesta, VI
- Wojtek Anzel, Łukasz Iwon
- Sabina Franczyk, Bruno Józefczyk
- Marcin Gromczakiewicz, Adam Wojsa
- Karol Legaszewski, Wojtek Taranowski
Południowo-wschodnia grań Wysokiej III
- Sabina Franczyk, Bruno Józefczyk
DOLINA BATYŻOWIECKA:
Cihulov Pilier V+, Batyżowiecki Szczyt
- Marcin Gromczakiewicz, Adam Wojsa
- Dominik Cyran, Kasia Hromek
Droga Kutty IV+, Batyżowiecki Szczyt
- Piotrek Pietrzyk, Anka Guła
DOLINA JASTRZĘBIA:
Šádek-Zlatník VI-, Kołowy Szczyt
- Marcin Gromczakiewicz, Kuba Cowasto-Sekulski
DOLINA PIĘCIU STAWÓW SPISKICH:
ŁOMNICA:
Patagońskie lato VIII- (bez ost. wyciagu), Łomnica
- Kuba Kokowski, Michał Górecki
Hokejka VII-
- Wojtek Anzel, Radek Stawiarski
Stanisławski V
- Marcin Gromczakiewicz, Adam Wojsa
- Piotrek Pietrzyk, Kuba Namysłowski
DOLINA ŁOMNICKA:
KIEŻMARSKI SZCZYT:
Płyty Pochyłego+Total Free Jazz, VIII-, Kieżmarski Szczyt
- Kuba Kokowski, Michał Górecki, Wojtek Szulc
Wielkie Zacięcie VI+
- Marcin Gromczakiewicz, Adam Wojsa
DOLINA STAROLEŚNA:
Motyka V, Mały Lodowy Szczyt
- Sabina Franczyk, Kamil Woźniak
DOLINA BIAŁEJ WODY:
GALERIA GANKOWA:
Filar Centralny VII
- Wojtek Stanek, Cezary Klus
Orłowski VI
- Wojtek Anzel, Piotr Boryło
MŁYNARCZYK:
Szewska Pasja VII+, Młynarczyk
- Michał Czech (A0), Anka Guła (lotna)
ZIMOWE PRZEJŚCIA TATRZAŃSKIE:
Sprężyna 7+, Kocioł Kazalnicy (bez ostatniego wyciągu)
- Wadim Jabłoński, Damian Bielecki
Starek-Uchmański 7/7+, Czołówka MSW
- Wadim Jabłoński, Damian Bielecki (AF)
Szare Zacięcie 7/7+, Czołówka MSW
- Wadim Jabłoński, Kuba Kokowski (AF)
Motyka (V, WI3+), Łomnica
- Wadim Jabłoński, Kuba Kokowski
- Wojtek Anzel, Mikołaj Pudo
Rysa Strzelskiego 5+, Próg Mnichowy
- Kuba Kokowski, Michał Czech
Direttissima MSW 5
- Kuba Kokowski, Wojtek Anzel
Jagiełło – Roj 5, Kazalnica Cubryńska
- Michał Czech, Wojtek Szulc
Korosadowicz 5, Kazalnica
- Kuba Kokowski, Łukasz Stempek
Droga Niemca 5, Kocioł Kościelcowy
- Dominik Cyran, Konrad Bąk
Żebro Rzepeckich + Żleb Dredge’a 4+, Skrajny Granat
- Dominik Cyran, Michał Czech
Wesołej Zabawy 4+, Próg Mnichowy
- Kuba Kokowski, Kuba Ciechański
- Sabina Franczyk, Bruno Józefczyk
Droga Tetmajera 3, Staroleśny Szczyt
- Marcin Gromczakiewicz, Gabryś Korbiel, Wojtek Stanek, Dorota Wacławczyk
Kuluar Kurtyki WI3, Próg Mnichowy
- Łukasz Stempek, Wojtek Szulc
TATRZAŃSKIE GRANIÓWKI:
GTW – Przełęcz Pod Kopą – Lodowa Przełęcz (III, zespołowe solo, 12h 15min)
- Marcin Gromczakiewicz, Wojtek Stanek
Grań Hrubego (II, 8h, 2km, zespołowe solo)
- Wojciech Stanek, Marcin Gromczakiewicz, Łukasz Stempek
Grań Morskiego Oka IV
- Wadim Jabłoński, Wojtek Anzel
- Łukasz Stempek
ALPY DROGI MIKSTOWE:
Filar Freney 6c A0, ED, 800m, Mont Blanc, 13h
- Michał Czech, Kuba Kokowski, Paweł Migas
Filar Gervasuttiego, 6b+,A0, TD+, 800m, Mont Blanc du Tacul, 11h 45min
- Michał Czech, Kuba Kokowski, Paweł Migas
Filar Frendo , IV AI4 (60°), 1100m, Aiguille du Midi, 5h 30min
- Michał Czech, Kuba Kokowski
Modica Noury, III, WI5+, 5a, 800m, Mont Blanc du Tacul, 7h 55min
- Michał Czech, Wojtek Szulc
Matterhorn Granią Lion AD+, IV+
- Wojtek Stanek, Łukasz Stempek
Crampon Fute, Tour Ronde N Face AD+
- Michał Czech, Wojtek Szulc
Chere Gully, II WI3+, Triangle du Tacul
- Michał Czech, Wojtek Szulc
WIELOWYCIĄGOWE DROGI SKALNE:
MASYW MONT BLANC:
Republiqe Bananiere 6c+, 700m, Aiguille de la République
- Michał Czech, Kuba Kokowski, Paweł Migas
Fidel Fiasco 6c+, 350m, Aiguille de Blaitiere
- Kuba Ciechański, Paweł Migas
- Michał Czech, Kuba Kokowski
Tout va mal 6c+, 500m, Aiguille de Roc
- Michał Czech, Kuba Kokowski
Majorette Tatcher 6c, 180m, Aiguille de Blaitiere
- Kuba Ciechański, Paweł Migas
Chloe 6b+, 300m, Tour Rouge
- Michał Czech, Kuba Kokowski
Deux Goals 7a, 250m, Aiguille de Blaitiere
- Michał Czech, Kuba Kokowski
Guy Anne 6a+, 300m, Pointe des Nantillons
- Kuba Ciechański, Paweł Migas
Children of the moon 6a+, 350m, Aiguille de Roc
- Kuba Ciechański, Paweł Migas
AUSTRIA:
Ursprung des Lichts 9, 470m, Zinodl, Gesäuse
- Karolina Ośka, Michał Czech
Grosse Pleite 8, 700m, Dachl, Gesäuse
- Karolina Ośka, Michał Czech
Blue Night 9-, 250m, Kabling, Gesäuse
- Karolina Ośka, Michał Czech
Steinerweg V, Dachstein, Wilder Kaiser
- Sabina Franczyk, Bruno Józefczyk
PICOS DE EUROPA:
Filar Kantabryjski 8a+, Naranjo de Bulnes
- Karolina Ośka, Łukasz Dębowski
DOLOMITY:
Filar Południowy IV, Sas de Stria
- Radek Popek, Agata Polok
Filar Alpini IV, Piramide di Col dei Bòs
- Radek Popek, Agata Polok
PAKLENICA:
Albatros 7a, Anica Kuk
- Karolina Ośka, Dominik Cyran
KAUKAZ:
Szchara północnym filarem 5193m 5B
- Wadim Jabłoński, Damian Bielecki, Mateusz Grobel
Trawers Urali 4273m (4B, 20 godzin)
- Wadim Jabłoński, Damian Bielecki, Mateusz Grobel
Dumała 4681m (3B, 15 godzin)
- Wadim Jabłoński, Damian Bielecki, Mateusz Grobel
Gidan 4184m (2B)
- Wadim Jabłoński, Damian Bielecki, Mateusz Grobel
WSPINACZKA SPORTOWA:
Karolina Ośka:
Fingerfood 10- RP, Frankenjura, Niemcy
Tequila Sunrise 8a OS, Chulilla, Hiszpania
Cold Steal 8a RP, Klinsey, Anglia
Shuffle Town 8a RP, Adlitzgraben, Austria
Befana Magica 8a RP, Buzetski Kanion, Chorwacja
Asia Kapłańska:
Panoramix VI.4+ RP, Dolina Będkowska
Wahadełko VI.4/4+ RP, Dolina Będkowska
Anka Guła:
Metylowe Opary VI.4 RP, Krzemionki
Mateusz Kądziołka:
Chomeini VI.6 RP, Dolina Kluczwody
Przybycie Pawianów VI.6 RP, Dolina Kluczwody
Gloria Victis VI.5+/6 RP, Okiennik Wielki
Gucci VI.5+/6 RP, Dolina Brzoskwinii
Pawiany Czują Się Świetnie VI.5+/6 RP, Dolina Kluczwody
Gabryś Korbiel:
Pobicie Tytanów VI.5+/6 RP, Dolina Bolechowicka
Trwoga Archeologa VI.5+ RP, Dolina Będkowska
Moce Piekielne VI.5+ RP, Okiennik Wielki
Gorący Punkt VI.5+ RP, Mirów
Przybycie Tytanów VI.5+ RP, Dolina Bolechowicka
Michał Czech:
Hipertrofia Treningowa VI.6 RP, Dolina Kluczwody
Pobicie Tytanów VI.5+/6 RP, Dolina Bolechowicka
Trwoga Archeologa VI.5+ RP, Dolina Będkowska
Nagły Atak Murarza VI.5/5+ RP, Dolina Będkowska
Odlot Małpy VI.5 RP, Dolina Prądnika
Kuba Kokowski:
Płomień i Bat VI.5+ RP, Zakrzówek
Galapagos VI.5/5+ RP, Zakrzówek
Kuba Ciechański:
Wawrzynator VI.5+ RP, Tyniec
Lewarnica VI.5 RP, Tyniec
Marcin Kowalik:
Galapagos VI.5/5+ RP, Zakrzówek
Żelazne percie i nie tylko
Na jednym ze spotkań czwartkowych postanowiliśmy, razem z Szymonem, wybrać się w wakacje na dłuższy wypad w góry. Długo zastanawialiśmy się jakie góry atakować. Wybór padł na Alpy. Dla mnie miał to być pierwszy wyjazd w te rejony, Szymon natomiast miał już na koncie kilka ciekawych trzytysięczników, dlatego rozważaliśmy przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Myśleliśmy też o zabraniu naszych szosówek i przejechaniu paru sławnych alpejskich podjazdów. W planach zaczęła się przewijać Austria lub Włochy. Lista osób, które miały nam towarzyszyć ciągle się zmieniała. Ostatecznie postanowiliśmy jechać tylko we dwójkę, wybierając Dolomity jako nasz cel. Szymon był tam już kilka lat wcześniej, miał więc przygotowaną całą listę szczytów do zdobycia i sporą wiedzę o rejonie.
Wszystko było już ustalone, a zapasy jedzenia leżały w pokojach, lecz prognozy pogody dla Alp były fatalne. Obserwacje nagrań z kamerek internetowych potwierdziły codzienne burze lub ulewy. Postanowiliśmy poczekać z wyjazdem aż sytuacja w górach się poprawi. Te same czynniki zatrzymały mojego przyjaciela Staszka. Niezależnie od nas planował wyjazd w Dolomity, lecz w związku z pogodą, również zdecydował się zaczekać i pojechać z nami.
Gdy tylko część prognoz wskazywała na poprawę sytuacji, zdecydowaliśmy się zaryzykować i w czwartek, 28 lipca, o 5 rano wyruszyliśmy ze Staszkiem z Niepołomic. Szybkie przepakowanie do samochodu Szymona w Hucisku i byliśmy w trasie.
Zmieniając się za kółkiem mknęliśmy autostradami przez Bratysławę i Wiedeń. Już w Alpach przejechaliśmy górskimi szosami do Lienz. Po przekroczeniu włoskiej granicy zatrzymaliśmy się w miejscowości Brunico gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy pyszną pizzę. Był to ostatni posiłek przed nadchodzącymi dwoma tygodniami żywienia się tym, co zabraliśmy ze sobą. Posileni i gotowi na przygodę wyruszyliśmy do kempingu ponad miejscowością San Cassiano. Kemping ten miał być naszą bazą wypadową na najbliższe dni.
Pierwszego dnia wyruszyliśmy z parkingu na przełęczy Falzarego. Naszym celem była Ferrata degli Alpini (wyceniona na C/D) prowadząca na niewysoki wierzchołek Col dei Bos (2559 m). Pionowa ścianka na sam początek, a następnie parę eksponowanych trawersów, okazało się być dość wymagającymi. Zwłaszcza, że było to nasze pierwsze przejście na tym wyjeździe (a dla mnie i Staszka pierwsza ferrata w życiu). Po wejściu na wierzchołek Staszek odłączył się od nas i przez najbliższe dni samotnie zdobywał okoliczne cele. Natomiast Szymon i ja, postanowiliśmy zwiedzić Grotta della Tofana – ogromną naturalną jaskinię w południowej ścianie Tofany di Rozes. Do otworu wejściowego prowadziła wąziutka, miejscami ubezpieczona ścieżka, przecinająca urwiska di Rozes (A/B). Podczas powrotu zaczęły narastać ciemne, kłębiaste chmury, wydające się zwiastować nadejście burzy. Jednak (z wyjątkiem jednej nocy) nigdy nie dostarczyły one więcej, niż parę niegroźnych kropelek deszczu.
Druga noc na kempingu była także ostatnią zarezerwowaną z wyprzedzeniem. Od tej pory improwizowaliśmy miejsca noclegowe w zależności od rozwoju sytuacji. Kolejną postanowiliśmy spędzić w głębi masywu Fanis. Obciążeni cięższymi niż zwykle plecakami zdobyliśmy Piz dles Conturines. Z trudności technicznych, tuż przed wierzchołkiem znajdował się jedynie krótki fragment z poręczówką i paroma drabinami (B). Zeszliśmy do Doliny Fanes, a następnie, po odpoczynku, skierowaliśmy się do bocznej dolinki Bianco. Plany na nocleg w bivacco pokrzyżowało nam wieczorne nadejście burzy. Nie zdążyliśmy bowiem dojść do wysoko położonego budynku. Znaleźliśmy na szczęście całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu i ukrycie się przed nawałnicą. Burze trwały z przerwami prawie do północy. Ta noc nie należała do przyjemnych.
Prognozy na kolejny dzień zapowiadały nadejście frontu, obudziliśmy się o 2:15, zwinęliśmy namiot i wyruszyliśmy na Monte Cavallo (2912 m). Dotarliśmy na wierzchołek tuż przed wschodem Słońca (Filmik ze szczytu –> klik) i mogliśmy się cieszyć śniadaniem w cudownej scenerii. Nie spędziliśmy tam jednak wiele czasu, gdyż na horyzoncie widać już było nadciągające chmury. Mimo wczesnej pobudki i wyjścia, ulewa oczywiście nas dopadła. Przemoczeni i zziębnięci nie mieliśmy ponadto miejsca na nocleg. Obdzwoniliśmy wszystkie schroniska w pobliżu. Większość z nich okazała się w rzeczywistości ekskluzywnymi hotelami. Te z akceptowalnymi cenami były natomiast zbyt wysoko by szybko do nich dotrzeć. Ostatecznie wróciliśmy na dobrze nam znany kemping nad San Cassiano.
Następnego dnia, okres złej pogody trwał dalej. Korzystając z chwilowych przerw w deszczu wysuszyliśmy nasz ekwipunek i pojechaliśmy w okolice masywu Tofan. Wieczorem przestało padać, a prognozy na kolejne dni były korzystne. Z parkingu udaliśmy się do przytulnego schroniska Giussani, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca na dwie noce.
Ze schroniska o świcie wybraliśmy się na Ferratę Lipella (C/D) z zamiarem zdobycia Tofany di Rozes (3225 m). Wędrówka zaczęła się 150 metrowym tunelem z czasów pierwszej wojny światowej. Po jego opuszczeniu czekał nas jeszcze spacer poziomą, piarżystą półką, a następnie 5 godzin pokonywania ferraty. Początek był lekko nużący. Nie zdobywaliśmy dużo wysokości z powodu układu terenu. Krótkie, lecz wymagające odcinki w pionie, przedzielone były przejściami po wąskich i często bardzo kruchych poziomych półeczkach. Ponadto, po dwóch dniach ciągłych opadów, cała ściana ciekła. Skały były mokre i śliskie, a wielu miejscach zraszały nas małe wodospady. Przy niewysokiej temperaturze powietrza, chłodzenie lodowatą woda nie było przyjemne.
Na ostatnim odcinku ferrata wprowadzała do ogromnego skalnego „amfiteatru”. Cudowne miejsce położone prawie 1000 metrów nad doliną Travenanzes. Piękne widoki, lufa pod nogami i ciekawe (jak na nasz poziom) ruchy w skale były tym, po co wybraliśmy się w Dolomity. Długi czas „w ścianie” i narastające zmęczenie spowodowały, że ostatnie metry „wspinania” były dla mnie naprawdę trudne. Ferrata kończyła się 200 metrów poniżej szczytu. Jeszcze godzina podejścia piarżystą grzędą i byliśmy na wierzchołku. Szlak zejściowy sprowadzał wprost do schroniska, bez żadnych trudności. W nieco ponad godzinę obniżyliśmy się o prawie 700 metrów.
Kolejnego poranka dołączył do nas Staszek i razem wyruszyliśmy zdobyć pozostałe główne szczyty w masywie Tofan. Na wierzchołek najwyższej Tofany di Mezzo (3244 m) weszliśmy, przecinającą jej południową grań, piękną ferratą Giani Aglio (D). Do początku ferraty dostaliśmy się przez piarżysko, które rozpoznaliśmy dwa dni wcześniej. Ponieważ nie czułem się pewnie po problemach w pokonaniu ferraty Lipella, postanowiłem dodatkowo ominąć najtrudniejszą, początkową część ferraty. Podszedłem na przełęcz Bus de Tofana, urokliwym, pełnym rumoszu, usypującym się piarżystym żlebem (czyli to, co lubimy najbardziej). Tam poczekałem na chłopaków i kontynuowaliśmy ciekawą wspinaczkę na wierzchołek. Przy szczycie spotkaliśmy tłumy turystów dostających się tu kolejką linową, prosto z Cortiny d’Ampezzo.
Z di Mezzo udaliśmy się ferratą Lamon (B) na Tofanę di Dentro (3238 m). Szlak prowadził po dość wąskiej grani łączącej te dwa wierzchołki. Ze szczytu czekało nas jeszcze długie zejście do parkingu. Kontynuowaliśmy wędrówkę granią Tofan mijając wysoko położony bivacco (świetne miejsce na przeczekanie złej pogody lub… obiad). Za barakiem zeszliśmy z grani krótką ferratą del Formenton (B) i przeszliśmy na południe poniżej ścian Tofan. Na koniec dnia, czekały nas jeszcze Sentiero Giuseppe Olivieri (B) i wiodąca po bajkowej scenerii kolorowych skał Sentiero Astaldi (A). O zachodzie słońca dotarliśmy do samochodu, po czym rozbiliśmy namiot na łące, zaledwie 30 metrów od samochodu. Chleb z nutellą i dżemem był dla nas prawdziwą ucztą po ponad 14 godzinach górskiej akcji.
Następny dzień przywitał nas widokiem na urwiska Tofan prosto z namiotu. Był to ostatni raz gdy podziwialiśmy je z tak bliska. Pogoda miała się utrzymać aż do nocy, więc niespiesznie zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy w kierunku Passo Sella. Po drodze zrobiliśmy małe zakupy w miejscowości Arraba. Na przełęczy Staszek ponownie się od nas oddzielił, a my udaliśmy się na zwiedzanie Sassolungo.
Niewielki masyw Sassolungo jest niestety bardzo zatłoczony z powodu kolejki, która wprowadza niemal w środek tej skalnej grupy. Na szczęście nad schroniskiem było już zupełnie pusto. Powodem była też późna godzina naszego przybycia. Po podejściu piarżyskami dotarliśmy do ubezpieczonych fragmentów o piętnastej. Przejście Sentiero Oskar Schuster (B/C) wprowadzającej na wierzch Sasso Piatto (2959 m) zajęło nam niecałe dwie godziny. Ciemne chmury połączone z przelatującymi nisko samolotami spowodowały, że obawialiśmy się nadejścia burzy. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło, a my mogliśmy cieszyć się widokami podczas zejścia. Wiodło ono łagodnym, skalistym zboczem, na cudowne zielone łąki, zawieszone ponad rozległymi dolinami. Następnie obeszliśmy zdobytą niedawno górę i zameldowaliśmy się w schronisku Vincenza.
Ostatnie metry spaceru były bardzo wyczerpujące. Trzy dni długich tras dały o sobie znać. Zdecydowanie potrzebowaliśmy odpoczynku. Na szczęście nie wiązało się to ze stratą cennego czasu. W kolejny dzień nastąpiło przejście chłodnego frontu. Cały dzień przesiedzieliśmy zbierając siły w sali głównej schroniska.
Front szybko minął i po dniu ulewy, jedynym śladem, jaki po nim został, były wierzchołki, przyprószone warstwą świeżego śniegu. Ze schroniska najszybszą drogą wróciliśmy do samochodu, zabraliśmy Staszka i przejechaliśmy na parking u podnóży Marmolady.
Kolejnym celem była ferrata delle Trinceé (D), wiodąca po grani Padon. Najpierw trzeba było pokonać niemal pionową ścianę by dostać się na grań, a następnie, z coraz mniejszymi trudnościami, dojść do tuneli z pierwszej wojny światowej. Była to krótka trasa (parking – ferrata – parking w nieco ponad 6 godzin) lecz z pięknymi widokami, zwłaszcza na kolejny, ostatni już, cel wyjazdu – Marmoladę.
Wieczorem nastąpiło przepakowanie. Oprócz zestawu na ferraty wyjęliśmy również sprzęt lodowcowy. Po zachodzie Słońca zerwał się silny wiatr, który wystawił nasze namioty na ciężką próbę. Zwłaszcza że rozbiliśmy je na twardej ziemi, bezpośrednio na parkingu. Zasypialiśmy przy niewybrednych słowach Staszka, który co chwilę ratował swój zawalający się namiot – nasz na szczęście wytrzymał.
Obudziliśmy się po trzeciej, zjedliśmy gotowane płatki ryżowe z dżemem (nie mieliśmy marmolady) i parę minut po czwartej byliśmy w drodze. O wschodzie słońca znajdowaliśmy się pod małym lodowcem zagradzającym dostęp do ferraty Cresta Ovest della Marmolada (C). Ferrata była wyjątkowo obficie wyposażona w klamry i drabiny. Mieliśmy jednak cudowną widoczność (chyba najlepszą podczas całego wyjazdu), a dzięki wczesnemu wyjściu uniknęliśmy tłumów i mogliśmy cieszyć się niesamowitym spokojem. Trochę problemów sprawiły lodowe nacieki na skałach – pozostałość po niedawnym śniegu. To co dzień wcześniej topniało, przez noc zamarzło…Wymuszało to wzmożoną czujność na paru fragmentach.
Ubezpieczenia wyprowadzały na łatwe pole śnieżne, po którym doszliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady – Punta Penia (3343 m). Całe Dolomity były u naszych stóp, a na horyzoncie wznosiły się inne wschodnio-alpejskie giganty: Presanella, Ortler, Wildspitze, Großvenediger i Großglockner. Na szczycie, poza nami był tylko miły Niemiec, który dogonił nas na trasie ferraty. Niedługo po nas zaczęli docierać ludzie wprowadzani przez przewodników. Szybko zrobił się tłok, przygotowaliśmy się więc do zejścia przez lodowiec.
Początkowo schodziliśmy coraz bardziej stromą, śnieżno-lodową granią, następnie pokonaliśmy krótki odcinek ubezpieczony poręczówką i znaleźliśmy się na lodowcu Marmolady. Trasa omijająca większość szczelin była dobrze wydeptana. Mimo to, przejście nie było tak łatwe jak można niekiedy usłyszeć. Lodowiec był dość stromy, wierzchnie warstwy mocno zmrożone, a szczeliny głębokie.
Po zejściu z lodowca praktycznie zakończył się nasz wyjazd. Zeszliśmy do samochodu, wysuszyliśmy szpej, i ruszyliśmy w kierunku Polski. Ponieważ prognozy zapowiadały jeszcze jeden dzień lampy, postanowiliśmy go wykorzystać. Zebraliśmy Staszka, który nie zdecydował się wejść na Marmoladę z powodu braku zimowego doświadczenia. Zatrzymaliśmy się w Cortinie d’Ampezzo, by kupić pamiątki i jedzenie na ostatnie dni. Noc spędziliśmy w namiotach, w pobliżu wielkiego parkingu na wschód od Cortiny. Bezchmurne niebo spowodowało, że poranek był wyjątkowo zimny.
Bez pośpiechu pojechaliśmy w kierunku słynnych Tre Cime. Po dwóch tygodniach w Dolomitach, chcieliśmy w końcu ujrzeć symbol tych gór. Trasę wokół trzech wież wzbogaciliśmy ferratami Forcella Passaporto (A/B) i Sentiero Innerkofler (B). Szlaki były bardzo zatłoczone a na ubezpieczonych odcinkach tworzyły się zatory, jednak wierzchołki Tre Cime robiły wrażenie. Pozostał nam tylko powrót do samochodu, wizyta w Dobiacco i nocleg na kempingu, już w Austrii – wreszcie prysznic.
Powrót nie był szczególnie interesujący. Wysadziliśmy Staszka, który udał się autostopem w Alpy Julijskie i następnie na Bałkany, a my skierowaliśmy się do domów. W trasie złapały nas ogromne burze, zalewające drogi hektolitrami wody. Jazda po autostradach w takich warunkach była równie emocjonująca co eksponowane ścianki. Wieczorem opady ustały a my znaleźliśmy się na dobrze nam znanych polskich szosach. Niewiele przed północą wypakowaliśmy swoje bagaże i nasza wyprawa się zakończyła. 13 dni, setki kilometrów krętych górskich dróg, 150 km marszu, 13 000 metrów podejść, 10 zdobytych szczytów, 14 ferrat i 1 lodowiec. A co najważniejsze miliony świetnych wspomnień i nowych doświadczeń pozwalających myśleć o kolejnych, coraz bardziej honornych celach.
Sylwestrowe Dolomity
Wpis pierwotnie opublikowany na stronie podroznawynos.pl
Berlingo wypełniony po brzegi. Cudem domykamy bagażnik, siadamy i w drogę! SAKWA jedzie w Dolomity!
Podróż mija bezproblemowo, o 6 rano meldujemy się w włoskiej miejscowości Sappada. Spoglądają na nas pięknie wylane lodospady. Szybkie śniadanie i wyruszamy zawojować pierwszy cel wyjazdu.
Samo dostanie się pod lód nie jest takie proste. Nad rzeką rozciągnięta jest metalowa linka, do której wpinamy się karabinkiem i ruchem posuwisto zwrotnym przesuwamy na drugą stronę.
Tam Łukasz próbuje swojego pierwszego prowadzenia w trójkowym lodzie. Idzie bardzo dobrze, do momentu gdy na polu walki pojawia się Adam Wojsa.
„Idź dalej na lewo, tam jest fajne stanowisko, z którego można zrzucić wędki.”
Biedny Łukasz posłuchał, nie biorąc pod uwagę, że wypstrykał się już z wszystkich dobrych śrub lodowych. Udało się, ale Stempek miał bardzo przyśpieszone bicie serca i nabrał sporej awersji do lodospadów.
Cały dzień upłynął nam na przyjemnym dziabaniu w świetnym lodzie. Wieczorem rozkładamy cygańskie obozowisko. Dobre jedzenie, muzyka, pogaduchy i coś mocniejszego umilają zimny wieczór.
Niestety, część zespołu dopadła grypa żołądkowa. Dorota chorowała już pierwszego dnia, Adama złapało w nocy.
Kolejny dzień również upływa nam na dziabaniu lodu. Próbuję swojego pierwszego prowadzenia w zamarzniętej wodzie. Pod koniec spada mi rak :(, co udaremnia czyste przejście. Muszę przyznać, że jest w tym sporo masochizmu ;).
Niestety Adam i Dorota ze względu na całkowity brak sił po grypie i chęci do kontynuacji Dolomickiej przygody decydują się wrócić do Polski.
U nas „Klątwa Wojsy” zbiera coraz większe żniwo. Problemy żołądkowe dopadają wszystkich, z mniejszym lub większym sukcesem.
Kolejny dzień mija nam na jeżdżeniu po Dolomitach, zdychaniu i powolnym kurowaniu się. W pewnym momencie, gdy morale są na bardzo niskim poziomie Wadim krzyczy „Stop!”. Zatrzymujemy się w kameralnej pizzeri. Dużo lokalsów i ogromna pizza za 6 euro, sprawia, że morale wracają do zespołu. Szczęśliwi i z pozytywnym nastawieniem jedziemy rozbić namiot w krzonie.
Z rana szybki wypad po świeże pieczywo i hop w góry. Sylwestra zamierzamy spędzić w jednej z ogólnodostępnych chatek – bivaco. Cena do jakości – milion.
Oczywiście za darmo, a jakość, co tu dużo mówić. Kominek, stoły, kuchnia woda, wszystko co potrzeba. Zostawiamy tam nasze rzeczy i wyruszamy na szybką wycieczkę.
Niesamowite widoki i wesoła atmosfera wprowadzają dobry klimat do sylwestrowej zabawy. Ta była przednia. Cały gar świeżo przygotowanej carbonary Stempka i 9 litrów włoskiego wina zadbały o dobre humory. Pospaliśmy do późna, a pierwszego dnia nowego roku… Opalaliśmy się na wysokości 1800m.
Co dobre jednak zawsze się kończy. Zwijamy się do samochodu, jedziemy do pizzeri. Tam pada kolejny cel – Cimon della Pala – Matterhorn Dolomitów. Robimy szybki przepak. Swoją drogą, chyba pół wyjazdu schodzi nam na przepaki…
Jedziemy pod nieczynne schronisko, gdzie wskakujemy do naszych ciepłych puchowych śpiworów, aby złapać chwilę snu. Wstajemy grubo przed świtem. Śniadanie i wyruszamy.
Na początek szlak, później dość trudna via ferrata.
Po 4 godzinach meldujemy się w bivaco Fiamme Giale (3005m). Tu niestety zaczyna psuć się pogoda. Zostajemy na chwilę w metalowej puszce. Krótka dyskusja i decyzja. Idziemy do góry.
Piargiem pod start drogi prowadzi Łukasz. Jego miłość do wszelakiego parchu i zła widoczność spowodowała, że wbiliśmy się w złą drogę. Idziemy, wspinamy się, jest dość krucho. Jest jakiś szczyt… Okazuje się jednak, że zły.
Wbiliśmy się na przed wierzchołek właściwego Cimona. Góry jednak wynagradzają nam podjęty wysiłek. Chmury na moment rozwiewają się ukazując piękne widoki.
Jest już dość późno, decydujemy się na wycof. Zjazdy dla 5 osób zajmują dużo czasu.
Po zmroku wszyscy wracamy do bivaco i pada pytanie, co dalej? Ja i Łukasz chcemy zostać na noc, Wadim i Sabina schodzić. Piotrek zachowuje neutralny grunt. Na szczęście dla każdego znalazł się argument, aby spędzić noc na 3 tysiącach. Nie mieliśmy śpiworów, na szczęście bivaco było wyposażone w sporo koców. Po zrobieniu uszczelnienia drzwi nadliczbowymi materacami i gore-texem Stempka udało nam się nagrzać wnętrze do 14 stopni!
Na zewnątrz była w tym czasie śnieżyca, bardzo mocny wiatr i ok minus 10 stopni. Większym problem był jednak brak wody. Wkładaliśmy śnieg do butelek, pakowaliśmy je pod koc i ciepłem własnego ciała uzyskaliśmy wodę. Klimat był niesamowity! Mała metalowa puszka, 5 osób, świeczka, muzyka… Jedna z najciekawszych nocy w niesamowitym miejscu jaką miałem okazję spędzić.
Rano wita nas piękne słońce. Zjazdy ferratą i zejśicie do auta w bardzo dobrej pogodzie zabierają nam 7 godzin… Dobrze że zostaliśmy na noc u góry.
Sylwestrowy wyjazd powoli zbliża się ku końcowi. Aby aktywnie spędzić ostatni dzień w dolomitach decydujemy się na drytooling. Jedziemy do miejscowości Campitello di Fassa. Z dala od cywilizacji znajdujemy ciche miejsce gdzie rozbijamy nasz namiot i robimy całkiem zacną imprezę ;). Nazajutrz głowy trochę ciężkie ale twardo udajemy się do groty.
Tu bicki sprężają się do granic możliwości. Każdy z nas łapie za dziaby i z mniejszym lub większym sukcesem próbuje swoich sił.
Pozostali również wspinają sie na łatwiejszych, połogich rutach, ale okazują się one bardzo zdradzieckie… Po prostu nie ma stopni, nie ma chwytów, trzeba się skradać po połogich płytach. Zniechęceni wstawiamy się w drogę Wadima. Łukasz wypowiada wtedy, tak ważne później dla niego słowa…
Kostek nadal nie zrobiony, naliczamy tygodnie ;).
Pakujemy się, jedziemy do Bolzano na pożegnalną pizzę i wracamy do Polski. Bardzo udany wyjazd w świetnej atmosferze. Wyszło również dość tanio, z przejazdem ok 600 zł / osobę ;).
Suchonarzędziowi – o drytoolingu kilka słów na NIE
Od pewnego czasu można zaobserwować rosnące zainteresowanie stalą. Tematem moich rozważań nie jest stal z perspektywy substancji o dużej gęstości (choć i tą właściwość często wykorzystujemy, aby poprawić dogięcie), ale jako materiał, który w pocie czoła doładowani kowale przemieniają w dziaby! 😉
Nie jestem żadnym autorytetem w dziedzinie dziabania, słabo się wspinam a do tego mam na tym polu krótki, ledwie roczny staż, więc nie będę silił się na pisanie czym jest drytooling i jak go należy postrzegać, zostawiając to jednostkom bardziej doświadczonym i opiniotwórczym. Potraktujcie poniższą wypowiedź jako subiektywne, prywatne uzewnętrznienie myśli wspinaczkowego Janusza.
Jeżeli natomiast na serio nie wiecie o co chodzi z tym całym wspinaniem na protezach, Damian Granowski (drytooling.com.pl) wykonuje świetną robotę przynosząc blask drytoolowego oświcenia w mroki wspinaczkowego średniowiecza. Może więc przedstawiony poniżej, mój własny punkt widzenia posłuży Ci za podpowiedź, czym drytooling NIE JEST. 😉 Tak więc…
…drytooling:
-
nie jest wspinaniem
Tak moi drodzy! Przeżyłem oczyszczenie mej plebejskiej, drytoolowej duszy, gdy dotarł do mnie ten fakt podczas prowadzenia zaognionej dysputy z jedną z bardziej znanych osób w środowisku wspinaczkowym. Zatem drogi drytoolowe różnią się tylko stopniem przewieszenia, odległością między chwytami i długością pasażu, co nie pozwala stawiać ich w jednym szeregu z pięknymi, wymydlonymi macankami brajlem w jurajskich połogach, kilkumetrowymi spitostradami Jacka T. i trawersowaniem Sadystówki. Cóż… skoro nie jest wspinaniem, to może uprawiamy kulturystykę alpinistyczną albo korekcyjną gimnastykę wysokościową? Sam nie wiem, może to i lepiej. Warto dodać, że Polski Związek Gimnastyczny otrzymuje dwukrotnie więcej środków z budżetu niż PZA, więc chyba się opłaca. Abstrahując, czy brydż i szachy nie są czasem sportem?
-
nie przekłada się na Tatry
Któż nie słyszał tego argumentu niech pierwszy rzuci kamieniem. No cóż, smutna prawda… Tom Ballard, Jeff Mercier, Robert Jasper, Tim Emmet i inni szerocy na 2 metry w barach panowie nie przełożyli drytoolu na góry. Może góry przełożyły im się na drytool? Na pewno nie. To tak, jakby mówić, że studia przygotowują do pracy.
Na naszym własnym podwórku warto spytać Jana Kuczerę. Pewnie potwierdzi, że nocny drytooling z plecakiem na Zakrzówku nie ma nic wspólnego z przejściem Direttissimy i Wielkiego Zacięcia na Kazalnicy Mięguszowieckiej.
Wydaje mi się, że tak, jak najlepszym analogiem górskich dróg tatrzańskich będą granitowe drogi tradowe, analogiem trudnych zimowych przechadzek w litych ścianach – trudne drytoole, a analogiem przyjemnego dreptania w zmarznietych trawkach przeplecionymi przepastnymi, trzymetrowymi progami skalnymi – hmmm… pewnie jakiś grasstooling.
UWAGA – na filmie prezentowani są słabi drytoolowcy
-
nie jest dla słabych
Nie bierzesz 150 na klatę? Nie urobisz nawet M5. 50 podciągnięć i 5 szmat (w konkursie na KFG drytoolowcy dostali zakaz uczestnictwa po tym jak jeden z zawodników zgiął drążek po 35-tej) to niezbędne minimum aby móc wstawiać się w M6.
Jeżeli chcesz być silnym chłopcem, wzbudzić w sobie niespotykaną moc, po prostu zacznij drytoolować. Płeć piękna natomiast nie musi się obawiać, że po drytoolowym treningu stanie się damską wersją Conana. Spójrzcie na Angelikę Rainer, albo przede wszystkim na naszą, polską chlubę – Olgę Kosek. Można być fajną laską i z wdziękiem doginać czwórki i dziewiątki w dachach!
-
nie jest dla estetów
Jesteś estetycznym grafomanem? Uwielbiasz błoto, sadzę, żwir i oglądasz TVN? Taaak! Znalazłeś swoje miejsce! Jeżeli chcesz drytoolować w Polsce musisz oswoić się z postindustrialnymi, betonowymi megalitami oraz szeroko pojętą parchowizną. Zalesione pagórki okraszone wapiennymi ostańcami pozostaną domeną wspinaczy sportowych. Suchonarzędziowcu, musisz zejść do podziemi i przyzwyczaić się, że po powrotach ze wspinania Twoi sąsiedzi pytają się gdzie Twój akordeon, bo wyglądasz jak typowy cygan.
Poza tym te wiercone chwyty… bleeee…. (http://brytan.com.pl/forum/read.php?4%2C94105%2C94262#msg-94262 – polecam przebrnąć przez ~10 kolejnych postów. Pamiętajcie o wykupieniu ubezpieczenia zdrowotnego przed wejściem na Brytana, szczególnie z pakietem na onkologię – od czytania niektórych postów można dostać raka).
Popieram rozsądną politykę udostępniania rejonów pod stalowe ostrza popartą merytoryczną dyskusją uzasadniającą decydentom bagnistość i parchatość niektórych rejonów klasycznych, bez agresywnej uzurpacji. Wspinanie się tam gdzie „nie wolno” tylko szkodzi naszemu ruchowi. Temu człowiekowi przypominam natomiast, że jak chce być fajny, to niech nadłoży parę kilometrów i zamiast kompromitować się pokazując swoją twarz w Lejowej, skompromituje się pokazując jak prowadzi drogi w Letanovskim Mlynie albo na Buli pod Bandziochem.
-
nie jest dla modnych i zniewieściałych
Prawdziwy kult zwierzęcej siły, niebezpiecznych zabawek ze stali, ton białka i becek. Drytoolowcy są niczym Kuboty wśród tych zjebanych Crocs’ów, jak Psy przy polskich komediach romantycznych z Karolakiem, jak Tommy Lee Jones w Ściganym. Jedyna akceptowalna opcja, gdzie turkusowe puchóweczki i buty z bolcem spotykają się z podgumowanymi rękawiczkami z castoramy i nie jest to parada homo! Poza tym patrz punkt trzeci – czy ktoś widział silną ciotę?
-
nie jest ciekawy
Przejedź się na jakąkolwiek organizowaną w Polsce imprezę drytoolową (jest ich całe szczęście niewiele), a sam się przekonasz – nie licz na więcej atrakcji, niż w Twojej wiejskiej bibliotece podczas obchodów święta rolnika.
Co do aktu wspinania – no, rzeczywiście; mamy do dyspozycji tylko jeden rodzaj chwytu – żelazny ścisk – więc jest tak nudno, że statystyczny drytoolowiec woli pójść na siłownię, niż wstawiać się w jakieś drogi z dziabami. A propos punktu drugiego – drytooling przekłada się więc na siłownię. Do tego przytoczone wcześniej skąpe parametry drytoolowej drogi (siła · ramię · kąt nachylenia = niutonometroradian) powodują, że wspinania w drytoolu zostaje tyle, co wartościowych informacji w gazetach typu Metro, czy w Twoich notatkach z porannych wykładów.
Nic dziwnego, że z nudów w środowisku szerzy się alkoholizm (Katowice), chamstwo (Kielce) i uwalone semestry (Kraków).
Skoro teraz już wiesz, czym drytooling nie jest – nie przejmuj się tym i po prostu pójdź doładować na najbliższą siłownię.
Kozi Wierch vs Bula pod Bańdziochem
Niedawno pisaliśmy o ognisku integracyjnym w Dolinie Kobylańskiej na zakończenie sezonu. Zapewne wszyscy myślicie, że po tak intensywnym dniu i wieczorze jedyne o czym myślą klubowicze to ciepłe łóżko i spanie do 14… Otóż nie wszyscy są tacy przewidywalni. Pięcioro śmiałków: Dominik, Szymon, Wojtek, Damian i Wadim postanowiło wykorzystać przepiękną pogodę i wyruszyć w najwyższe partie najwyższych polskich gór.
Podczas gdy wszyscy smacznie spali, nasi śmiałkowie o 4:20 już byli na nogach (zbawienna była zmiana czasu, +1h do spania). Około 6 wyruszyli z Palenicy Białczańskiej drogą obfitującą w zakręty, serpentyny, alpinistyczne trudności i toalety co 40 minut do Morkiego Oka.
Tutaj nasza ekipa się rozdzieliła. Wadim z Damianem postanowili spróbować swoich sił na Bule pod Bańdziochem.
Relacja Wadima:
Na Buli nie byłem od ostatniego Memoriału w 2014 r. Już wtedy mój apetyt na te drogi został pobudzony. Niestety formuła zawodów umożliwiała tylko pojedyncze wstawki flashem, więc nie byłem w stanie tego apetytu zaspokoić. Ostrzyłem sobie zęby (w rakach) na tą miejscówkę przez cały zeszły sezon, ale zawsze były inne, ciekawe miejsca do wizytacji. Tej okazji do odwiedzenia Moka przyprószonego pierwszym śniegiem i solidnego załadunku nie mogłem odpuścić.
Warun niestety nie rozpieszczał. Mimo relatywnie dobrej pogody należy zdać sobie sprawę, że Bula to typowy nordwand, nieskalany przez promyki słońca. Na przekór temu całe zgromadzone w okolicy H2O było bardziej w fazie ciekłej, niż stałej, a odczuwalne temperatury bardziej zimowe niż letnie. Niesie to za sobą poważne konsekwencje w postaci braku lodu na drogach, przemoczonych ciuchów, nietrzymających (kluczowych na wyjściu z Ganji) traw i ogólnego zaniku spręża.
Standardowo – ambitne plany, mniej ambitne wykonanie. Z racji braku lodu, za prostsze drogi się nie zabieraliśmy, więc pomysłem rozgrzewkowym był obity na Memoriale przez Słowaków najtrudniejszy wyciąg Ganji (M8). Kawał rewelacyjnego wspinania. Jest wszystko – zaciątko, okapik, pionowy i lekko przewieszony teren i wyjście po owych nieszczęsnych trawach. Największą robotę wykonuje rysa biegnąca praktycznie przez całą drogę i weryfikująca różne umiejętności poruszania się w takiej formacji. Po prostu miód i kukuryny. Rozgrzewka okazała się być wystarczającym wyzwaniem na cały wyjazd. Brak spręża udzielił nam się na tyle, że pomiędzy kolejnymi wstawkami można by kilka razy przebiec się po zapasy na BP w Kuźnicach. Koniec końców udało mi się poprowadzić ten niegdysiejszy ekstrem, teraz w sportowym, lamerskim wydaniu (u Słowaków podobno miałaby 6+, ale ja nie ufam ich cwanym osądom).
Wracając do ekipy turystycznej, Wojtek Szymon i Dominik w ekspresowym tempie zdobyli skąpany w słońcu Szpiglasowy Wierch.
Jeden szczyt to jednak było za mało dla naszych klubowiczów więc postanowili oni zdobyć jeszcze najwyższy szczyt leżący w całości w Polsce – Kozi Wierch. Zdobyty został przez Kozią Przełęcz.
Po północnej stronie było już trochę śniegu co dodawało uroku i troszkę utrudniało zdobycie.
Szymon z racji doznaniej kontuzji musiał zadowolić się wejściem czarnym szlakiem. Pogoda oczywiście dopisywała, pierwsze chmury pojawiły się dopiero około godziny 16.
Szkolenia lawinowe 2015
Szkolenia lawinowe organizowane przez Fundację im. Anny Pasek to już właściwie tradycja w SAKWIE. W tym roku podzieleni na dwa turnusy, ponownie mieliśmy okazję brać w nich udział.
Piękna tatrzańska sceneria okolic Morskiego Oka sprzyja nabywaniu nowych umiejętności, a także integracji.
Zagadnienia teoretyczne szkolenia dotyczyły śniegu, sposobów jego przekształcania pod wpływem m.in. temperatury, wiatru, rzeźby terenu, aż do lawin, ich typów i czynników wpływających na ich powstawanie. Ćwiczenia praktyczne składały się głównie na naukę posługiwania się ABC lawinowym (sonda, detektor, łopata), pierwszą pomoc oraz ocenę struktury pokrywy śnieżnej.