admin | 5 października 2016

Grań Hrubego

Grań Hrubego to niemal dwu kilometrowy odcinek stosunkowo poziomej grani, rozdzielającej Doliny Hlińską i Niewcyrki, biegnący od Hrubego Szczytu do Grajowej Strażnicy. Grań składa się z wielu turni o niewielkiej deniwelacji, które bronią się sporym ciągiem dwójkowego terenu. Trudności są niewygórowane, co sprawia że sprawne zespoły pokonują ją na żywca, natomiast zespoły mniej sprawne i tak nie zdążą jej zrobić w jeden dzień asekurując się.

W dużym przybliżeniu GH można podzielić na dwie części:  Pierwsza część, począwszy od Hrubego aż do Teriańskiej Przełęczy Niżnej, to spory odcinek litej dwójki (około 5h). Druga część to kruchawe 0+ z całkiem litą końcówką, gdzie znajdzie się kilka miejsc jedynkowych (około 3h).  Rozległe opisy grani są dostępne w WHP oraz przewodniku Chmielowski-Świerz, rejon grani doczekał się również osobnego tomiku przewodnika szczegółowego W. Cywińskiego. Przejdziemy kolejno serię szesnastu turni: Niewcyrskich, Walowych, Teriańskich, Bednarzowych i Grajowych, te tradycyjnie dzielą się na zadnie, pośrednie, zadnie, wielkie itp. – ciężko to zapamiętać, jeszcze ciężej rozróżnić w czasie przejścia. Nam w pośpiechu nie udało się przeczytać żadnego opisu, jednak sprawdza się tu zasada ściśle granią, z ewentualnymi obejściami w zejściach, tam gdzie teren nie puszcza.

Dogodnym podejściem pod Grań Hrubego jest Dolina Niewcyrki, szczególnie że do jej podstawy można podjechać rowerem co zdecydowanie oszczędzi nam wysiłku zarówno fizycznego jak i mentalnego. Powszechnie wiadomo że nic tak nie ryje beretu jak solidna dawka asfaltu na podejściu. Po ukryciu rowerów w krzakach udajemy się w górę dobrze utrzymaną ścieżką, która prowadzi zakosami do górnych partii Niewcyrki. Polecam przyjąć kierunek pokonywania grani od Hrubego na zachód, w myśl zasady że trudności roślinne łatwiej pokonać w zejściu. Po dotarciu ścieżką do Niżnego Teriańskiego Stawu należy się udać prawą jego stroną za kopczykami do kolejnego, Wyżniego Teriańskiego Stawu. Później kierujemy się usypistym zboczem na Furkotną Przełęcz, gdzie należy upatrzyć najprostsze do sforsowania wejście na grań (sypkie 0+). Z Furkotu w miarę ściśle Granią na Hruby i zaczynamy zabawę.

Tuż poniżej Hrubego znajdziemy umiarkowanie zachęcające stanowisko z nowego haka wbitego w starszego haka. Stąd zjazd około 25m kominozacięciem wycenianym na dwa, które sprawia wrażenie strasznej dupotłuczni, gdyby myśleć o zejściu nim na żywca. Dalej już ściśle granią z miejscami dwójkowymi. Występuje tu kilka emocjonujących momentów, kiedy to w zejściu należy opuścić się na rękach do półki w niewielkim przewieszeniu. Po dotarciu do Niżnej Teriańskiej Przełęczy czeka nas jeszcze spory kawałek kruchego 0+, które wymaga pewnej koncentracji i precyzji w dociskaniu kruszyzny do podłoża. Jak to często bywa, od tego z pozoru prostego terenu, szybsza i bezpieczniejsza zdaje się być lita dwójka. Pod koniec grani warto dokładniej spojrzeć na dno Doliny Hilińskiej, jest to jedna z większych czeluści w Tatrach z deniwelacją około 800m.

 

Czas na nieco uciążliwe zejście trawiastym żlebem z powrotem do Niewcyrki, miejscami możliwe dupozjazdy w trawie. W pewnym miejscu dochodzimy do progu, gdzie należy wykonać zjazd z kosówki (25m). Zaintrygowało mnie tutaj zaobserwowane podwodne stanowisko z pętli na sporym głazie, prawdopodobnie zimowa pozostałość. Ciekawe czy latem ktoś zafundował sobie takie cierpienie. Dalej czeka nas jeszcze kilka kominków w fantazyjnie wypłukanym suchym korycie strumienia, i dochodzimy do miejsca gdzie żleb się wypłaszcza. Tu należy wykonać trawers do znanej już ścieżki, w przeciwnym wypadku wpakujemy się w strome progi i przewieszone tereny roślinne. Miłym zaskoczeniem było w tym momencie trafienie w nieoczywistą przesiekę, w polu tej nad wyraz żarłocznej kosówki, tym bardziej że był to czas szarówki. Dalej po ciemku już dobrze znaną ścieżką, aż do Doliny Koprowej, i 30 minut zjazdu rowerem do auta.

Grań Hrubego to ciekawy pomysł na całodniową wyrypę z dala od tłumów. Widać że grań jest mało chodzona, o czym przypominają liczne porosty i niezrzucona kruszyzna na samym ostrzu. Mimo wszystko stosunek wspinaczki w litej skale do parchu jest tu zaskakująco korzystny. Dodatkowym atutem tej wycieczki jest zwiedzenie Doliny Niewcyrki, to niezwykle dziki i urokliwy zakątek Tatr. Przejście samej grani zajęło nam 8 godzin, jednak dosyć restrykcyjnie trzymaliśmy się ostrza (ciekawostka: WC przebiegł tę grań w kosmicznym czasie 2h 10min). Na pewno wzięcie liny jest dobrym pomysłem, bowiem przynajmniej w dwóch miejscach narzucają się zjazdy.

M.

Mamy zaszczyt zaprosić Was na coroczną integrację SAKWY w Dolinie Chochołowskiej w terminie 4-6.11.2016. Dochowując tradycji już po raz kolejny w listopadzie spotkamy się Schronisku PTTK na Polanie Chochołowskiej. Możliwości dojazdu i wycieczek przed dotarciem jest multum – dlatego nie narzucamy wam żadnej z nich, ale widzimy się wszyscy w sobotę wieczorem na imprezie. Na wyjazd integracyjny zapraszamy wszystkich – nie musisz mieć żadnych osiągnięć wysokogórskich, wystarczy trafić do schroniska.
Prawdopodobnie, studenci AGH będący na liście, będą mogli dostać dofinansowanie do kosztu noclegu. Jeśli ktoś potrafi grać na instrumencie to zachęcamy do wzięcia dla lepszej integracji. Liczba miejsc które dla was zarezerwowaliśmy jest ograniczona, koszt noclegu to 30zł/dzień.
Polecamy zapisywać się będąc zalogowanym na stronie Sakwy. Automaty i Roboty same uzupełnią dane.
Do zobaczenia.
Zespół SAKWY

[display-frm-data id=”2978″ drafts=”0″]

[formidable id=”36″]

 

Za nami druga edycja taternickiego zgrupowania naszych klubowiczów! Podobnie jak w zeszłym roku, termin przypadł na ostatni tydzień taboru w sezonie.

Znając uroki tatrzańskiej pogody, śmiało można stwierdzić, że i tym razem się udało. Przez większość dni dominowała pewna i słoneczna pogoda, choć zdarzały się też burze. Frekwencja na tegorocznym zgrupowaniu tylko potwierdza jak wielu naszych klubowiczów wspina się w Tatrach. Tabor był nasz;)

Pomimo że wiele osób jest teraz w rozjazdach, wspinając się w różnych miejscach, tak wielu znalazło czas by choć na chwilę wpaść na tabor. Miło było spotkać się we wspólnym gronie i pójść razem na wspinanie. Towarzyskie pogawędki do póznej nocy przy butelce czegoś mocniejszego, połączone z imprezą na zakończenie taboru, to wszystko złożyło się na bardzo fajnie spędzony czas.

W czasie tego zgrupowania padło sporo ciekawych i różnorodnych przejść przejść. Były przejścia na najwyższym poziomie (pierwsze kobiece przejście Filara Kazalnicy i Wariantu R!), graniówki, łańuchówki, klasyki na Mnichu i ambitna turystyka. Warto dodać, że dla niektórych to dopiero pierwszy lub drugi sezon tatrzański a szybko i w eleganckim stylu pokonują kolejne tatrzańskie klasyki, pozazdrościć progresu 🙂

Podczas zgrupowania udało się przejść:

Mnich:
Rokokowa Kokota (IX) – Karolina Ośka PP 2 pr.
Sprężyna (VII-) – Marcin Gromczakiewicz – Tomek Rodzynkiewisz OS, Wojtek Anzel – Wojtek Taranowski OS, Gabryś Korbiel – Anka Guła OS
Wacław Spituje VI+ – Marcin Gromczakiewicz – Tomek Rodzynkiewicz – Wojtek Stanek OS
Rysa Hobrzańskiego (VII-) + Międzymiastowa(VI+) – Marcin Gromczakiewicz – Tomek Rodzynkiewicz OS
Rysa Hobrzańskiego (VII-) + Zacięcie Kosińskiego (VII) – Wojtek Anzel – Karol Legaszewski Flash
Seven Up (VII) – Gabryś Korbiel – Anka Guła OS, Wojtek Anzel – Adam Wojsa OS/A0
Droga Fereńskiego (VII/VII+) – Kuba Kokowski OS, Gabryś Korbiel OS
Rysa Marcisza (VII-) – Gabryś Korbiel OS, Anka Guła OS,  Piotrek Pietrzyk AF
Międzykancie (VII) – Jakub Kokowski – Jacek Kaczanowski OS
Folwark Montano (VIII+) – Gabryś Korbiel – Anka Guła OS
Andromeda (VII) – Gabryś Korbiel OS
Kant Hakowy (VII) – Anka Guła – Wojtek Stanek OS, Karol Legaszewski – Wojciech Anzel OS
Kant Hakowy (1 wyciąg – VI+) – Wadim Jabłoński OS
Wariant R (IX-) – Karolina Ośka – Gosia Grabska RP
Wachowicz + Wariant R + Wariant Nyki (VIII) – Karolina Ośka – Michał Czech OS/RP
American Beauty (VIII+) – Marcin Kowalik – Lucas Harazin OS, Jacek Kaczanowski – Tomasz Ługowski AF (na ostatnim wyciągu)
Orłowski (V) – Piotrek Pietrzyk OS?
Międzymiastowa (VI+) – Wojciech Stanek – Adam Wojsa OS, Łukasz Stempek – Tomasz Głuszak AF
Przez Płytę + ostatni wyciag Klasycznej (IV) – Łukasz Stempek solo w górę i w dół;)
Kant Klasyczny (VI-) – Łukasz Stempek – Tomasz Głuszak OS
Zacięcie Mogilnickiego (V+)  – Łukasz Stempek OS

Mniszek:
Superdiretissima Mniszka (VII+) – Karol Legaszewski – Wojtek Taranowski A0

Kazalnica:
Filar Kazalnicy (IX+) – Karolina Ośka – Gosia Grabska RP – pierwsze kobiece przejście!
Piękny Umysł (VII+) – Michał Czech – Kuba Kokowski OS/RP
Próba na Wędrówce Dusz (IX+) – Karolina Ośka – Kuba Kokowski – wycof znad Wielkiego Okapu

Grań Morskiego Oka od Owczej Przełęczy do Wrót Chałubińskiego (IV) – Wadim Jabłoński – Wojtek Anzel w 11h 8 minut OS!
Filar MSW od Białego Siodełka (V) – Łukasz Stempek (wraz z Tomaszem Urbańskim) OS

Dodatkowo Ania Serwata, Mikołaj Maślanka i Artur Sosnal weszli na Mięguszowiecki Szczyt Wielki Drogą po Głazach.

admin | 7 września 2016

Grań Moka

Przydarzył mi się wyjazd na nieco przedłużony weekend do MOKa. W obliczu odwołanego wyjazdu w Dolomity i akurat trwającego Zgrupowania Taternickiego SAKWY stwierdziłem, że na brak partnerów wspinaczkowych i pogody narzekać nie będę mógł. Z różnych powodów pierwsze dwa dni spędziłem na Mnichu,  robiąc po jednej drodze dziennie, nareszcie podnosząc swoje życiowe cyferki (najlepsza droga w Tatrach, najlepsza „na własnej” i takie tam). Nie, żeby nie było to fajne – lajtowe wspinanie z przyjaciółmi, dobra pogoda, lita skała… Ostatecznie jednak trzeba przerwać sielankę i zrobić coś… „w Tatrach”! Niestety, informacje od Kuby i Karoliny z Kazalnicy wskazują, że raczej będzie tam mokro i nie ma co się pchać. Wraz z dojazdem na tabor Michała, otwiera się trochę nowych opcji.

Michał przyjechał zrobić coś na Zerwie, albo dać się namówić Karolinie na jakieś ekstremy na Mnichu, albo… przebiec solo grań MOKA. O Grani od kilku dni mówi zresztą też Łukasz. Ja sam rozmawiałem o tym celu z Michałem Gabzdylem jakiś tydzień wcześniej schodząc z Galerii Gankowej… Innymi słowy – szybko podłapuję temat i ostro próbuję Michała namówić. Wódka się leje, ludzie się przekrzykują, ilość kombinacji” kto z kim i gdzie” ciągle rośnie. Ostatecznie Michał decyduje się z Kokosem na Kazalnicę, a ja… dobieram szpej z Wadimem. Po cichu „wykolegowujemy” Łukasza z wycieczki… Parę minut po północy wszystko mamy gotowe i idziemy spać.

Pobudka niecałe 4h później nie jest łatwa. Czuć jeszcze trudy imprezy, kubek najpierw kawy, a potem herbaty nie pomaga. Dopiero  po wypiciu miski (!) wody z izotonikiem zaczynam odzyskiwać przytomność 🙂 W pierwszych promieniach słońca zaczynamy podchodzić pod Czarny Staw. Odbijając ze szlaku w lewo w stronę Owczej Przełęczy „podziwiamy” turystów śpiących pod… folią malarską 🙂 Przedzierając się przez kosówki i pionowe trawniki (trzymają!) osiągamy przełęcz o zaskakującej dla nas samych porze.We właściwą drogę ruszamy o 7:15.

 

Pomimo tego, że na początku jest łatwo – od razu ubieramy na siebie uprzęże i sprzęt. Chwilę później, jak teren się utrudni tylko wyciągniemy z plecaka parę metrów liny którymi się zwiążemy. Ku naszemu zdziwieniu, razem z trudnością pojawiają się spity: „Metallica jakaś czy co?!” Trójkowy na oko trawers z Doliną Żabią Białczańską pod nogami, po płytach, w butach podejściowych jest conajmniej… zajmujący. Mój rozpęd „wyhamowuje” uskok ze stanowiskiem zjazdowym. Przez chwilę kombinuję, czyby się nie zewspinać, ale wolę pokazać teren Wadimowi. Wspólnie decydujemy zjechać, zwłaszcza że wygląda na to, że 12m liny między nami wystarczy (nie trzeba wyciągać więcej z plecaka). Wadim zjeżdża pierwszy i… zaczyna się histerycznie śmiać. „Tu się można nieźle oszukać!” – taki wniosek wyciągamy z okapiku który podcina głaz, tworząc sporą przewieszkę.

 

 

Poniżej zjazdu teren znów prowadzi pod górę, choć trudności przedstawia raczej „żwirowe”. Chowamy linę do plecaka i naginamy „jak puszcza”. Oczywiście powoduje to, że ominiemy kilka obiektów w Grani, w tym Żabie i Kopę Spadową. Gdzieś w okolicy Kopy znów wyciągamy linę z plecaka, bo wydaje się że będzie potrzebna. Znajdujemy jednak obejście półkami (pod ścianą Kopy, od strony Moka) i głównie drżymy, żeby w parchatym żlebie nie zrzucić kamienia i nie uciąć pożyczonej liny. Po raz setny już przechodzę na stronę słowacką, robię delikatny trawers i kominkiem do góry. Czuję, że jest blisko szczytu, nie wiem tylko… którego dokładnie! Kominek rusza się dosłownie cały, jedyną litą ryskę wykorzystuję na iluzoryczną protekcję. Po chwili stoję w słońcu na szczycie. Rzut oka dookoła – „w kierunku jazdy” mam przed sobą jedną przełęcz i tłum ludzi na szczycie. Wątpliwości się rozwiewają – stoimy na Niżnych Rysach. Minęło 2h40min od startu z Przełęczy.

 

Oczywistym jest, że na Rysach nie zatrzymamy się nawet na minutę, dlatego też już teraz robimy 30min przystanek – kabanosy, czekolada, picie itd. Podziwiamy widoki, bo jednak panorama od Łomnicy, przez Gerlach, Galerię Gankową aż po Mięgusze musi robić wrażenie. Nie bez powodu zresztą wymieniam tylko te szczyty. Generalnie drogę robimy OSem – z obiektów tej Grani, Wadim był w życiu na Rysach, ja jeszcze – na Przełęczy Pod Chłopkiem. Z opisu/topo – mamy tylko pożyczony od Michała fragment Cywińskiego „jak trafić na Owczą” (bo pozostałe elementy Grani Michał zna…) Topografia absolutnie nie jest naszą mocną stroną. Do tego stopnia, że gdzieś po drodze przez chwilę zastanawialiśmy się, dlaczego Hińczowa Przełęcz i Hińczowa Turnia nie są po tej samej stronie masywu Mięguszy?!

Schodząc z Niżnych Rysów odkrywamy delikatnie pod szczytem, po słowackiej stronie piękny hotel – kolebę, w której nawet jest stara karimata 🙂 Dobrze wiedzieć, na wypadek jakiejś draki po wspinaniu na Spadowej albo Niżnych Rysach (zwłaszcza w zimie…) Przez Rysy przebiegamy, oczywiście wzbudzając conajmniej zainteresowanie turystów. Dopiero za moją namową Wadim odbija do szczytu, jednak z racji czarnych tłumów nawet nie próbujemy docierać do krzyża. Nie odklepawszy piku zaczynamy radośnie zbiegać granią w stronę Żabiego Konia. Za sobą słyszymy delikatne zdziwienie i konsternację naszym tempem 🙂 Sprawny marsz w dużej ekspozycji, przechodzący w podbiegi lub zewspinywanie się w dół sprawia nam wielką przyjemność. Do uskoku przed Żabim Koniem docieramy dokładnie w momencie, kiedy zespół startujący w drogę chce ściągnąć linę ze stanowiska zjazdowego. Wadim uprasza ich najpierw o to, żebyśmy mogli zjechać po ich linie, a potem – wyprzedzić. Dzięki temu oszczędzamy jedno klarowanie liny, ale wprowadzamy do stylu działania elementy kateringu 🙂

Przez grań Żabiego Konia przejeżdżamy jak czołg. Związani krótkim odcinkiem liny robimy wszystko na lotnej, wymijając jeszcze jeden zespół i doganiając na piku kolejny. Jest dokładnie godzina 12:00. Faktycznie, miejsce jest piękne i absolutnie warte swojej legendy. Wypraszam od Słowaków łyka wody i zanim koledzy ze startu drogi skończą pierwszy wyciąg – już rozpoczynamy zjazdy z tasiemek. Jak się okazuje, liny wystarcza na styk. Z tego miejsca – podziękowania dla Karo za posiadanie i wypożyczenie żyły 80m! Podobno mając krótszą linę da się też zjechać – robi się to bardziej do prawej (orograficznie) no i korzysta się z łańcucha a nie tasiemek.

 

Przez chwilę zastanawiamy się jak podejść na ŻTM – teren ściśle granią nie rokuje na poniżej IV. Trawersujemy w lewo i pakujemy się do kominka, o którym Michał zawsze wyraża się słowami „można obsrać zbroję”. My jakoś tego nie zauważamy – liczymy tylko, że za kominkiem teren nas puści. Już po raz któryś dzisiaj, po wyjściu za winkiel ukazują się nam pastwiska którymi można popylać. Idziemy po stronie słowackiej. Początkowo napieram w stronę grani, ale Wadim odciąga mnie do lewej, więc „jakoś tak” na Żabią Turnię Mięguszowiecką ostatecznie nie wchodzimy. Systemem półek docieram do miejsca, gdzie wspina się słowacki zespół. Krótka rozmowa i uświadamiam  sobie, że jesteśmy pod szczytem Wołowej Turni. Jeszcze tylko pytanie o trudności nad nami – napotkany Słowak mówi że II-III. Nasza reakcja pt „eeee to luz, to lecimy, cześć!” (oczywiście na żywca) znów wywołuje konsternację 🙂

Za Wołową Turnią naprawdę zaczyna nas łapać kryzys. Jestem głodny, chce mi się pić, coraz bardziej powłóczę nogami. Bezwstydnie zbaczamy z grani na stronę południową, żeby łapać łatwiejszy teren. Obiecujemy sobie „obiad na MSC”, tylko że… ten MSC jakoś nie chce się zbliżać. W którymś momencie zastanawiamy się, „czy na tego żandarma mamy wchodzić” i „przecież nie będziemy zaliczali wszystkich pipantów w grani!”. Na szczęście zwycięża poczucie przyzwoitości i Hińczową Turnię jednak zdobywamy 🙂

Przystanek na Czarnym Mięguszu przyjmujemy  z prawdziwą ulgą. Jest ok godziny 1400. Planując wycieczkę, o 14 mieliśmy mieć checkpoint na Przełęczy Pod Chłopkiem, więc jesteśmy trochę w plecy. Ale zmęczenie ostatniego odcinka naprawdę spowodowało, że traciliśmy czas. Decydujemy się zjeść większość zapasów, żeby mniej nosić i trochę podnieść poziom energii. Napotkany taternik częstuje nas kolejnym łykiem wody. Na koniec Wadim wyciąga cukierki miętowe, które okazują się świetnym patentem – przynajmniej przez chwilę uczucie pragnienia jest trochę mniejsze. Przed Przełęczą pod Chłopkiem znów olewamy zjazd i się zewspinujemy.

Grzejąc w stronę Pośredniego Mięgusza nachodzi mnie refleksja sprzed 4 lat. Jak to człowiek się rozwija…

Stoję na grani, związany liną, przelot z taśmy zarzucony na turnię obok. Żeby się przedrzeć, trzeba złapać turni przed sobą, zrobić krok nad przepaścią ziejącą naraz z Polski i Słowacji i się przewinąć. Dzień wcześniej zrobiliśmy z kolegą Orłowskiego na Mnichu w jakieś 5h. Stanowisko jakieś słabe, mocno kierunkowe i w ogóle to wieje wiatr… Wycofujemy się! Przelotu nie obciążyłem więc OS wciąż może kiedyś zaliczę, co nie?! 🙂

Dziś nie dość, że nie jestem związany liną, nie dość że nie mam baletek, to jeszcze przebiegając w tym samym miejscu rozmawiam z jakąś dziewczyną o wyższości turystyki nad wspinaniem w obliczu skręconej kostki 🙂 Za Pośrednim Mięguszem z kolei spotykamy Piotra Xięskiego z partnerem. Piotr pyta Wadima kiedy wpłynie sprawozdanie z Kaukazu… Jak to w zwyczaju, Z Igły Milówki nie zjeżdżamy tylko się zewspinujemy. Partner Piotra blednie, kiedy na pytanie „czy nie macie liny” słyszy lekceważące „mamy, ale nie chce nam się wyciągać bo zjazdy zajmują czas”. Kilka ruchów w dół po małych krawądkach, w „adidasach”, po całym dniu wycieczki i – jednak – w ogromnej ekspozycji podgrzewa atmosferę na tyle, że się opamiętujemy i na Mięguszowiecką Przełęcz Wyżnią zakładamy zjazd. Wypijamy napój energetyczny (jak się okazuje – kofeina pomaga zwalczyć resztki kryzysu spod MSC).  Potem szybko i znów na lotnej przechodzę Komin Martina (w adidasach wydaje się naprawdę trudne i przelotów natkałem niemało!). Stojąc „na żwirze” patrzymy sobie z Wadimem w oczy i znaczącym tonem wypowiadamy tylko pewne brzydkie słowo… Spoglądamy na grań od MSP i jeszcze raz powtarzamy głośno i wyraźnie – „Pałka była przegięta!”. Nie odważyliśmy się rozwiązać niemalże do Hińczowej Przełęczy 🙂

 

 

Do „Ministerstwa” liczyliśmy się dostać jakoś po 1600. Meldujemy się 10minut wcześniej (1550) i wlewa to w nasze głowy realną nadzieję na ukończenie wycieczki. W ramach wytłumaczenia turystom tego, co robimy wyciągam palec w kierunku północno-wschodnim: „idziemy granią od tamtąd”. Otrzymujemy od nich kubek herbaty. Nasze miny musiały być naprawdę nietęgie, bo widząc je, Kolega bez pytania nalewa nam drugi kubek! 🙂 Był to jednak ostatni przejaw kateringu na naszej trasie.

Legendy o zejściu z Mięgusza nie dają nam spokoju. Z tego powodu wybieramy obejścia (zamiast ostrza grani),  nie rozwiązujemy się z liny i co chwila robimy zdjęcia, żeby przed zimą mieć dokumentację zejścia. Z bliżej niezrozumiałego powodu, we właściwym miejscu zjazdu NIE zakładamy i zamiast tego rzeźbimy III-IV ścianki w adidasach, w dół, związani liną ale jakoś tak… bez przelotów. Mijamy „półkę ze świeżym obrywem” i już po chwili podziwiamy widok „Hińczowej Wprost” i Morskiego Oka prosto pod nami. Wykorzystujemy jednak ten moment tylko na to, żeby się rozwiązać i gnać dalej. Nareszcie znów przez chwilę możemy się poruszać granią i do zbaczania zmusza nas dopiero uskok nad Przełęczą pod Zadnim Mnichem. Tutaj, nauczeni doświadczeniem przez chwilę szukamy zjazdu. Znajdujemy tylko jeden stary hak, z którego zjechać się nie ważymy. Przez chwilę namawiam Wadima na Zadniego Mnicha, ten jednak przekonuje mnie, że zrobienie tej grani w 10h będzie o wiele fajniejszym wyczynem… Szybciutko przechodzimy grań Ciemnosmreczyńskiej Turni, słysząc… ludzi na Mnichu (którzy komentowali naszą obecność. Magia!)

Tuż przed Przełęczą nad Wrotami zaliczamy kolejny zjazd (nie, nie odważyliśmy się zewspinywać). Skończywszy zjazd wrzucamy do plecaka linę w postaci makaronu („przecież już nie będzie potrzebna!”). Nastrój finiszu udziela się już na całego i ostatnie metry grani przebiegamy. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy tuż przed Wrotami Chałubińskiego… napotykamy zjazd! Wyciągamy i klarujemy linę, która oczywiście schłamiona jest na maksa. Gdyby którykolwiek z nas, kiedykolwiek był na Wrotach Chałubińskiego, pewnie oszczędzilibyśmy ze 2 minuty na tej operacji… Ale OS to OS 🙂 Zjeżdżam jako pierwszy i wołam do Wadima, żeby się wypiął i biegł odklepać czas przy słupku geodezyjnym.

jest godzina 18:22. Zrobiliśmy Grań w 11h8minut.

Schodzimy zadowoleni i dumni z siebie, z lekkim niedowierzaniem przeżywając Przygodę jeszcze raz. W szale bitewnym konkludujemy, że zrobiliśmy drogę w czasie minimalnie ponad 10h, tyle też wpisujemy do książki. Nie dociera do nas, że tych godzin było jednak 11!! 🙂  Dochodząc do rozejścia szlaku na Szpiglas patrzę w prawo na Grań i… wybucham histerycznym śmiechem. Co-za-hektar-drogi!  W schronisku kupujemy zimne piwo, które wypijamy patrząc na całą Grań i czołówki które właśnie zapalają się w różnych miejscach MOKA, w tym – w ścianie MSW… Ależ fajnie było wrócić za jasności.

 

 

Fakty

3.09.2016. Grań Morskiego Oka, od Owczej Przełęczy do Wrót Chałubińskiego;  z pominięciem  Żabich Czub, Kopy Spadowej, Rysów (tłumy na samym szczycie… :)) oraz ŻTM. Czas 11h8minut. Wadim Jabłoński  i Wojtek Anzel

Sprzęt:

5 friendów (BD niebieski  – zółty), 5-6 kości offsetowych, 8 ekspresów górskich, parę taśm, lina 80m (przydatna w zjazdach z Żabiego Konia, choć jak zjechać z łańcucha to podobno wystarczy 60m); baletek brak, wody po 2L.

Pomoc z zewnątrz: 1x zjazd na cudzej linie, po 3 łyki wody 🙂

admin | 22 lipca 2016 Blue Night czech Dachl Gesäuse Große Pleite Kalbling ośka Ursprung des Lichts Zinödl

Gesäuse

Pomysł na wyjazd do Gesäuse zrodził się w zimie. Siedząc w domu ze złamaną nogą, znudzony przeglądałem stare numery Gór. W jednym z nich natrafiłem na artykuł Magdy Drozd i Adama Rysia opisujący ten rejon. Duże ściany, długie i skomplikowane podejścia, północne wystawy i przede wszystkim mała popularność i dzikość  – trzeba przyznać – brzmiało fantastycznie. Przeglądając angielskie tłumaczenie przewodnika Xeis Auslese moją uwagę zwróciła droga Anima Mundi na północnej ścianie Dachl – 400m ciągowego płytowego wspinania o dziewiątkowych trudnościach – cel idealny. Opowiadając o tym na którejś z imprez klubowych wzbudziłem zainteresowanie Karoliny, której pomysł na zrobienie takiej drogi bardzo się spodobał. Lepiej chyba trafić nie mogłem! W kwietniu dostałem zaproszenie na FB na prezentacje w KW Kraków o wspinaniu w Ameryce Południowej, którą mieli prowadzić własnie Magda i Adam – autorzy wspomnianego artykułu o Gesause. Mimo że następnego dnia z rana ruszałem na majówkę do Chamonix, postanowiłem znalezć chwilę czasu. Udało się zdobyć sporo cennych informacji i pożyczyć przewodnik. Wszystko zapowiadało się doskonale, aż pewnego dnia pod koniec maja dostaliśmy informacje o dużym obrywie na Dachlu, w wyniku którego wspinanie po Anima Mundi stało się niemożliwe. Mimo to zdecydowaliśmy się pojechać i wspinać po innych drogach, przecież ścian tam pod dostatkiem 🙂 Dodatkowo traktowałem to jako fajny trening zarówno dla siebie jak i Karoliny, pod kątem dalszych planów na to lato.

Gdy pierwszego dnia pod wieczór dotarliśmy na miejsce, muszę przyznać że mur północnych ścian masywu Hochtor wyglądał naprawdę imponująco. Następnego dnia wybraliśmy się na krótką i w pełni ubezpieczoną drogę Verticale na północnej ścianie Zinodl. Myślę, że byłaby to całkiem fajna i przyjemna droga, gdyby nie to, że wiodła największym ściekiem na ścianie. Zapewne pomimo sporej ilości mokrej skały drogę udałoby się ukończyć,  ale ostatecznie musieliśmy się wycofać z powodu nadchodzącej burzy. Mimo to udało się coś poruszać i rozwspinać w tutejszej skale.

Następny dzień był typowym dniem po przejściu frontu. Chłodne powietrze, wiatr i lekka mżawka od rana. Postanowiliśmy powspinać się po jakiejś blisko położonej ścianie, która w miarę szybko wyschnie. Idealna do tego celu wydawała się zachodnia ściana Kalbling. Z racji tego, że z godziny na godzinę pogoda miała się poprawiać, a dojście pod ścianę od schroniska zajmuje godzinę, z parkingu wystartowaliśmy około 12. Wybraliśmy dodatkową godzinę podejścia, zamiast wydawać 7 euro na wjazd samochodem. Niedługo pózniej gratulowaliśmy sobie sprytu, pomykając stopem serpentynami do schroniska 🙂 Wybór padł na najtrudniejszą tamtejszą drogę – Blue Night o trudnościach 9-. Temperatura była dość niska i wiał chłodny wiatr, ale wspinało się bardzo dobrze. Poza tym lita skała i dobra asekuracja, a na sam koniec w nagrodę wyszło słońce 🙂 Sprawne wspinanie i zjazdy, oraz flash na kluczowym wyciągu sprawiają że już o 19 jesteśmy pod ścianą.   Na zejściu do samochodu zemścił się na nas wyjazd do góry stopem, bo schodząc ścieżką na skróty nie doszliśmy do właściwej drogi, lecz do nowo wybudowanej, której nie było na naszej mapie. Gdy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, to zamiast wrócić wybraliśmy (a właściwie to ja wybrałem 🙂 ) wariant wprost przez krzaki, co dało dodatkową godzinę błądzenia w krzonie, szczęśliwie zakończoną przed zmrokiem w samochodzie 🙂

Następny dzień miał być jedynym dniem pewnej pogody, zanim znów zrobi się burzowo. Postanowiliśmy to wykorzystać i mimo, że był to trzeci dzień wspinania z rzędu, zdecydowaliśmy się pójść na długą drogę. Wybór padł na Große Pleite o trudnościach 8 na północnej ścianie Dachl.  Parę minut po 6 wystartowaliśmy z parkingu. Byliśmy zaniepokojeni ostrzeżeniami na podejściu że szlak którym mamy wracać  – „Petternpfad” –  jest nieczynny z powodu obrywu sprzed miesiąca i nie zaleca się wspinania na Dachlu. Postanowiliśmy zatem wstąpić do schroniska, by zapytać o naszą drogę i możliwość zejścia. Z rozmowy z gospodarzem wynikało że można śmiało napierać. Około godziny 9 docieramy pod ścianę, a właściwie to „przedścianie”. I tu zaczynają się problemy, bo nie jest wcale takie oczywiste, w którym miejscu mamy rozpocząć nasze wspinaczkowe podejście. W wielu miejscach skała jest mokra, krucha i zarośnięta. Chodzimy pod ścianą w jedną i w drugą stronę, aż w końcu udaje się dostrzec stalowe poręczówki kilkadziesiąt metrów nad głową. Pokonujemy skalny teren i po mokrych poręczówkach z lejącą się za kołnierz wodą napieramy do góry. Start drogi wydaje się już blisko, ale idziemy i idziemy, a co chwilę do pokonania jakaś ścianka, kominek lub zaciątko. Trzeba być ostrożnym bo skała jest krucha, a ewentualne odpadniecie może mieć ostateczne konsekwencje. Znużeni w końcu docieramy do miejsca, w którym startuje droga i gorąco liczymy na to, że wspinanie po niej warte będzie takiego podejścia.  O 11:50 wbijam się w pierwszy wyciąg. Na początku skała jest krucha i wszystko się rusza, na szczęście co jakiś czas pojawiają się spity i widać, że wyżej będzie już tylko lepiej. Kolejny wyciąg to fajne siódemkowe zacięcie, jakość skały z każdym metrem robi się coraz lepsza, a metrów szybko przybywa. Wydaje się że wyżej będzie już tylko przyjemne zasuwanie w super litej skale. Przychodzi kolej na prowadzenie Karoliny. Zasuwając na drugiego nagle czuję że zaczynam się obsuwać razem ze skałą po której się wspinam, po nogach przelatuje mi blok wielkości szafy i z hukiem roztrzaskuje się w podejściowym żlebie. Okazuje się, że urwałem półkę stanowiskową ze stanowiska, które Karolina pominęła łącząc 2 wyciągi. Dodatkowo robiąc wahadło z zewnętrznej kieszeni plecaka wypada butelka z wodą, co oznacza, że na resztę drogi zostało nam po łyku z praktycznie pustej drugiej butelki. Ta przygoda w połączeniu z dużym obrywem sprzed miesiąca niezbyt dobrze wpływa na psychę. Staramy się zmobilizować i napieramy do góry.

Gdzie tylko można łączymy wyciągi w dłuższe, ale często jest to bardzo trudne, bo przebieg drogi jest nieco wyszukany i nie do końca logiczny. Plącze nam się lina, a chwilę pózniej łapię zapych i muszę się cofać. Już wiemy że o dobrym czasie możemy na tej drodze zapomnieć. Niektóre miejsca wskazują, że mogły tam być już obrywy podobne do tego, który przydarzył się nam. Na jednym z wyciągów za 6- Karolina nie jest w stanie ruszyć płytą do góry po spitach (jedyne chwyty to fakery na pół paliczka), w końcu obchodząc ją słabo asekurowalną ryską obok, a długie pętle w spitach mogą wskazywać że obecnie zespoły robią ten odcinek hakowo. Musimy się spieszyć bo robi się ciemno. Jedzenie i picie już dawno się skończyło, a przed nami jeszcze sporo wspinania. Udaje się przyspieszyć, mimo to noc zastaje nas jeszcze w ścianie. Ostatnie 3 wyciągi prowadzę z czołówką w kompletnych ciemnościach. Przełożyły się wieczorne sesje treningowe z czołówką na krakowskim Freneyu 🙂 O 23;30 wchodzimy  na szczyt i decydujemy się tam biwakować, bo zejście z Dachlu nie należy do najprostszych orientacyjnie. Noc jest dość chłodna i wieje wiatr, dlatego zaczynamy schodzić jak tylko się rozjaśnia. Grań zejściowa jest naprawdę śliczna, a wschodzące właśnie słońce dodaje jej uroku. Do tego niesamowite formacje skalne, wymycia, depresje, coś niesamowitego! Nawet dobrze że schodzimy jak jest jasno 🙂 W końcu dochodzimy do przełęczy na którą dochodzi Petternpfad – dwójkowa droga wspinaczkowa dla bardziej zaawansowanych turystów. Schodzimy nią w dół do żlebu, gdzie po raz pierwszy od kilkunastu godzin możemy się czegoś napić. Żleb zejściowy to kompletny parch i do tego zniszczony przez obryw z końca maja. W końcu po 26 godzinach akcji docieramy do samochodu. Po podliczeniu wyszło nam 700m wspinania na 23 wyciągach. Do tego podejście jak pod Małego Młynarza i zejście jak z Mięgusza. Całkiem wymagająca wycieczka 🙂

 

Po trzech dniach wspinania z rzędu i dłuższej wyrypie dnia ostatniego czujemy się solidnie zmęczeni. Przed następną drogą musimy dobrze wyrestować. Kolejnym naszym celem jest Ursprung des Lichts na północnej ścianie Zinodl. Trudności 9, a łączna długość drogi to 470m. Trudna technicznie, ale względnie łatwo dostępna, a powrót odbywa się zjazdami. Dwa dni pózniej stoimy pod jej startem. Jesteśmy wypoczęci, a przed nami dzień pewnej pogody. Prowadzę pierwsze 4 wyciągi kruchego i mokrego rzęchu i wychodzimy na poziome półki przecinające ścianę. Tam robimy trawers i podchodzimy pod właściwe trudności drogi. Następne wyciągi wymagają już więcej wspinania i zakładania asekuracji. Dobra jakość skały i estetyczne ruchy przeplatają się momentami ze strachem, ale ogólnie można powiedzieć że jest bezpiecznie. No, może z wyjątkiem jednego wyciągu na który według autora drogi warto mieć cama 4 którego nie posiadaliśmy 🙂 Sprawnie podchodzimy pod dwa ostatnie wyciągi, które stanowią o głównej trudności drogi. Pierwszy z nich to ciągowe 9- . 50m przewieszonej płyty po dobrych chwytach, na których znajduje się 6 spitów. Pomimo zabrudzonych i mało widocznych chwytów Karolina robi go onsajtem i do tego trudniejszym wariantem bo nie zauważa stanowiska i musi wykonać trawers z obniżeniem. Do końca zostaje już tylko jeden wyciąg o trudnościach 9 i sześciu spitach na 50m. Kilkumetrowy runout w terenie 7+, siłowy bald w przewieszonym zacięciu przy spicie, a następnie 40m terenu za  8+ z mieszaną asekuracją i nieco psychiczną końcówką. Spadam w cruxie i chwilę zajmuje mi znalezienie optymalnych dla mnie patentów. Przechodzę z blokami wyciąg do końca i zostawiam asekurację dla Karoliny. Nie jestem pewien czy pokonam go w drugiej próbie. Czuć już zmęczenie po 400 metrach wspinania. Kolej na próbę Karoliny. Podchodzi pod kluczowe miejsce, pięknie walczy i po chwili trzyma już dobrych chwytów w rysie powyżej cruxa. Krzyczę jej wszystko co zapamiętałem z tego wyciągu i dopinguję. Rysa na dłonie, kilka zgięć w przewieszeniu, znowu rysa, a potem płyta po małych chwytach zakończona siłową końcówką i dużym runoutem. Naprawdę wspinaczkowy i wymagający wyciąg! Po chwili słyszę komendę „mam auto”. Udało się! Zjazdami wracamy na półki, z których powrót nie jest już tak prosty. Trzeba wykonać zjazd przed wodospad, trawers, kolejny zjazd, trawers z podejściem i jeszcze jeden zjazd. O godzinie 22 jesteśmy na szlaku, godzinę pózniej przy samochodzie. Dzień z pewnością można zaliczyć do udanych 🙂

Prognozy na następne dni zapowiadały codzienne burze, więc tą drogą postanowiliśmy zakończyć wspinanie w rejonie i przejechać w skały.

Tak upłynął nam tydzień w Gesause, na brak wrażeń nie mogliśmy narzekać. Jest to bardzo ładne miejsce i warte odwiedzenia. Północne ściany wraz z długimi podejściami  i skomplikowanymi zejściami budzą grozę, a jednocześnie przyciągają wzrok i kuszą swoim pięknem. Pomimo niewielkiej wysokości tutejszych szczytów, sporo jest długich dróg, a doliczając wspinaczkowe podejście pod ściany można uzyskać prawdziwą alpiniadę. Wspólnie z Karoliną tworzyliśmy zgrany i dobrze uzupełniający się zespół, co zapewniło nam wysoką skuteczność na wybranych drogach. Sporo się od siebie nauczyliśmy, a zdobyte doświadczenia i przewspinane metry dobrze wpłyną na dalsze wakacyjne plany. Duże ściany czekają!

admin | 4 lipca 2016 czech kokowski mnich tatry wspinanie

Wariant R VIII+/IX-, Mnich

Krótki film z historycznej drogi na wschodniej ścianie Mnicha.
Przejście dwóch pierwszych kluczowych wyciągów w stylu PP, reszta OS.

admin | 21 czerwca 2016 czech kokowski luftwaffe mnich rysa z kapeluszem tatry wspinanie

Luftwaffe VIII+ flash!

Film z przejścia jednej z trudniejszych rys w Tatrach.

admin | 20 czerwca 2016 abazy będkowice bolechowice czech dolinki kaskaderzy kobylany kokowski łańcuchówka sinusoida sokolica wspinanie wyzwanie

Śladami Kaskaderów – maraton wspinaczkowy z historią w tle!

Początek wiosny – koniec zimowego wspinania, trzeba przestawić się na skały. W ramach przygotowania pod trudne wspinanie w górach planujemy robić łańcuchówki pod Krakowem. Owocem nudnego wykładu Michała jest pomysł – natrzaskać jak najwięcej przełomowych dróg Kaskaderów w jeden dzień.

Kaskaderzy, to grupa wspinaczy krakowskich która zrewoluzjonizowała polskie wspinanie. Początek ich działalności datuje się na rok 1967, kiedy to zaczął się wspinać Ryszard „Rico” Malczyk. Do tego czasu wspinanie w skałkach traktowane było tylko i wyłącznie jako trening pod wspinanie w górach. Kaskaderzy zaczęli traktować skałki jako cel sam w sobie, nadając ton wspinaniu w dolinkach przez całe lata 70 i początek 80. Dużo wędkując przesunęli poziom z szóstek do VI.4+. Do pokolenia Kaskaderów zalicza się takich wspinaczy jak Rico Malczyka, Wojtka Kurtykę, Kostka Miodowicza, Jerzego Farata, Wojtka Szymenderę, Tomka Opozdę i wielu innych. Zostawili po sobie pod Krakowem wiele pięknych dróg wspinaczkowych, które uznawane są za klasyki i wzorce w swoich stopniach.

 

Planując nasze przejście ustaliliśmy kilka zasad:

  1. Każdy z nas prowadzi każdą drogę.
  2. Nie korzystamy z żadnych środków transportu – pomiędzy dolinami i drogami przemieszczamy się pieszo, nosząc swoje zabawki na plecach.
  3. Robimy sztandarowe drogi pokolenia Kaskaderów i drogi, które kojarzą się z ich pokoleniem, które zostały przez nich przewędkowane lub poprowadzone.
  4. Robimy jedynie drogi obite (rozważaliśmy zrobienie Rysy Zegarmistrzów i Rotundy, jednak ze względu na duże zmęczenie i bezpieczeństwo odpuściliśmy).
  5. Działamy od świtu do zmroku.

Lista dróg, które chcieliśmy przejść rozrastała się razem z czasem. Przeglądaliśmy archiwalne numery gór, szukaliśmy informacji w internecie i przeglądaliśmy przewodniki Rafała Nowaka, które bogate są w historię wspinania. Obszar działań zawężyliśmy do Doliny Bolechowickiej, Kobylańskiej i Będkowskiej. Na naszej liście nie mogło zabraknąć takich pozycji jak:

  • Ostapowski VI.1+ na Sokolicy, droga hakowa z 1966 r. zrobiona SOLO przez Riko Malczyka w 1985 r.,
  • Sinusoida na Filarze Pokutników – jedna z pierwszych dróg, którą wyceniono na VI.4,
  • Na pół palca na Turni Długosza – pierwsza droga pod Krakowem, której zaproponowano wycenę VI.3-,
  • Lewy Świecznik za VI.3+ na Sokolicy poprowadzony przez Tomasza Opozdę w 1979 r. bez wcześniejszego osadzania stałych przelotów!
  • Wielka Dupa Słonia VI.1+ (już VI.2 w nowym topo) – jedna z trzech klasowych przewieszek pokolenia kaskaderów, obok Rotundy i Sępiej. W owych czasach bardzo popularna, obecnie trochę zapomniana i rzadko chodzona,
  • Abazy – wg. Jerzego Farata najważniejsza droga Kaskaderów. Solidne VI.3+,
  • Obelisk VI.1+ – jedno z pierwszy spektakularnych odhaczeń Riko Malczyka (1969 TR, 1971 RP). Obecnie bardzo rzadko chodzona, stara asekuracja,
  • Sępia Baszta – jej pokonanie z dolna asekuracją w 1972 było wydarzeniem epokowym. Stanowi jedną z wizytówek pokolenia Kaskaderów i ich dokonań w polskich skałach.

Cel chcieliśmy zrealizować w kwietniu, gdy tempertury nie są jeszcze zbyt wysokie, a dzień jest już wystarczająco długi. Jednak każdą przymiarkę niweczyła pogoda.  W końcu zdecydowaliśmy się na atak 27 maja – warunki nie zapowiadały się najlepiej – 25 stopni i pełna lampa ale cóż zrobić;) Chcieliśmy się przede wszystkim sprawdzić, na drugie miejsce odstawiając zrobiony zestaw dróg i czas. Drogi które wybraliliśmy były nam w większości znane z przejść w ciągu kilku ostatnich lat, jedynie niektóre, takie jak Abazy, Sinusoida czy Lewy Świecznik przypomnieliśmy sobie w tym roku. Zdecydowaną większość zrobiliśmy w stylu os/flash po latach.

27 maja o godzinie 5 rano pojawiliśmy się w Bolechowicach, aby te najtrudniejsze linie zrobić na świeżo i w niskiej temperaturze. Na początku trochę marzły palce, za to na Abazym, którego oryginalnej wersji żaden z nas nie wcześniej nie poprowadził, warun był idealny. Kwadrans przed 9 wyszliśmy z doliny po poprowadzeniu Babińskiego (już w słońcu) i przeszliśmy się do Doliny Będkowskiej na Sokolicę. Pomimo zrobienia kilku trudnych wytrzymałościowych dróg czuliśmy się wyjątkowo dobrze. Mimo to szło nam już gorzej. Najpierw spadłem w połowie Lewego Świecznika (nie taka łatwa ta droga). Michał poprowadził drogę jak trzeba, ale ja stwierdziłem, że odpuszczam. Potem Michał wbił się w Łapińskiego-Paszuchę. Pod słońce nie było widać, że po trudnościach aż roi się od os – wycof!;) Po przebiegnięciu się Ostapowskim i Drogą Skwirczyńskiego ruszliśmy na Wielką Dupę Słonia. Tym razem odpadł z niej Michał (a niby to tylko VI.1+) i musiał wstawić się jeszcze raz.

W Kobylanach bez większych przygód pocisnęliśmy zestaw dróg na Sępiej i Obelisku. Jednak w przewisach Sępiej Baszty czuliśmy już przewspinane metry.  Potem dopadł nas kryzys. Słońce i temperatura zaczęły dawać w kość. Już na Sokolicy nie byłem w stanie ubrać lepszych butów a teraz problemem stało się ubranie wygodniejszej pary wysłużonych Miur. Opuchniętę stopy i dłonie znacząco obniżyły nasze morale. Zaliczyliśmy wycof z drogi na Omszałej Turni i z Tańca Św. Wita (pełne słońce) na Wroniej. Nasza łańcuchówka zaczęła przybierać formę masochizmu. Wizja zimnego piwa i pizzy w Kobylanach prawie skłoniła nas do odwrotu;) Na szczęście Michałowi wrócił spręż i zaatakował dzielnie Płytę Szymona. Łatwo odniesiony sukces spowodował, że cisnęliśmy dalej. Kolejny sukces na trudnych Ryskach Kaskaderów przywrócił nam nadzieję na w miarę dobry wynik. Temperatura spadła i znowu dało się normalnie założyć buty;) Pomimo dużego zmęczenia i zmasakrowanych stóp czerpiemy dużą radość ze wspinania.  Poprowadziliśmy Filarek Sasa i Lewą Funiówkę. Około 21, mimo, że zrobiło się już szaro zaatakowaliśmy jeszcze „Na pół palca”. Udało się również zaskakująco łatwo, po 15 godzinach wspinania nadal jesteśmy w stanie sieknąć VI.2+! Na deser w świetle czołówek kończymy dzień na Direttissimie Żabiego Konia.  Po zrobieniu drogi powędrowaliśmy z powrotem do Bolechowic.

 

Ostateczny wynik:

– 21 dróg (Kuba 20 dróg).

– W sumie 470 m (435 m) – razem z nieudanymi próbami ponad 500 m każdy.

– Ponad 15 km marszu.

 

Zrobienie takiego zestawu dróg to niesamowite spotkanie z mało znaną historią polskiego wspinania. Zachęcamy wszystkich do podjęcia próby poprawienia wyniku!

Michał Czech, Kuba Kokowski